debaty / ankiety i podsumowania

Książki na piątkę z plusem

Tomasz Dalasiński

Głos Tomasza Dalasińskiego w debacie „Biurowe książki 2016 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

1. Sta­rzy zna­jo­mi na kawie. Boh­dan Zadu­ra, Już otwar­te

Czy też tak cza­sem masz, że nagle, nie wia­do­mo skąd, przy­cho­dzi do Cie­bie ktoś, kogo dobrze znasz, ktoś, z kim spę­dzi­łeś mnó­stwo cza­su, od kogo dowie­dzia­łeś się wie­lu waż­nych rze­czy, komu coś zawdzię­czasz, i sia­da razem z Tobą przy biur­ku, za sto­łem, na łóż­ku, i towa­rzy­szy Ci pod­czas picia popo­łu­dnio­wej albo wie­czor­nej kawy? Ja tak mie­wam. I mia­łem tak wte­dy, kie­dy pew­ne­go zimo­we­go poran­ka przy­szedł do mnie Boh­dan Zadu­ra – oczy­wi­ście nie oso­bi­ście, ale pod posta­cią nowe­go tomu wier­szy – i powie­dział: „Już otwar­te, zaczy­na­my!”.

Więc zaczę­li­śmy. Więc wspól­nie zanu­rzy­li­śmy się w świe­cie, któ­ry iskrzył humo­rem, choć jed­no­cze­śnie zmu­szał do, nie­kie­dy bar­dzo bole­snych, reflek­sji. Więc wspól­nie zde­rzy­li­śmy się z tym, z czym zde­rza­my się osob­no w każ­dej chwi­li nasze­go życia: z Inter­ne­tem, tele­wi­zją, kinem, poli­ty­ką, inny­mi książ­ka­mi, poby­tem w szpi­ta­lu… Więc wspól­nie prze­ży­li­śmy (pra­wie) wszyst­ko to, co sta­no­wi isto­tę nasze­go życia tu i teraz: suro­wą, nie­prze­fil­tro­wa­ną przez roz­ma­ite pra­we, lewe i środ­ko­we opcje czy orien­ta­cje (na tyle, na ile takie nie­prze­fil­tro­wa­nie jest w ogó­le moż­li­we) codzien­ność.

A mówi­li­śmy sobie o tej codzien­no­ści języ­kiem pro­stym, lecz nie pro­stac­kim; nie była to ta zwod­ni­cza pro­sto­ta, któ­ra każe myśleć, że im bar­dziej skom­pli­ku­je­my nasz język, tym wię­cej za jego pośred­nic­twem będzie­my mogli prze­ka­zać oto­cze­niu. Była to pro­sto­ta auten­tycz­no­ści, pro­sto­ta kon­kre­tu tro­pią­ce­go absur­dal­ność rze­czy, miejsc i ludzi, pro­sto­ta szcze­gó­łu syn­te­ty­zu­ją­ce­go rze­czy­wi­stość i pozo­sta­ją­ce­go świad­kiem swo­jej jed­nost­ko­wo­ści, pro­sto­ta hybry­dycz­no­ści zaan­ga­żo­wa­ne­go w mul­tum zja­wisk pod­mio­tu, któ­ry w tej hybry­dycz­no­ści usi­łu­je odna­leźć w mia­rę sta­łą toż­sa­mość, sytu­ując się gdzieś na prze­cię­ciu praw­dy oraz fał­szu.

W star­ciu praw­dy i fał­szu sta­nę­li­śmy z Zadu­rą po stro­nie star­cia – skoń­czy­li­śmy kawę, umy­li­śmy kub­ki, wsta­li­śmy z krze­seł, otwo­rzy­li­śmy drzwi i wyru­szy­li­śmy, by dalej mie­rzyć się ze świa­tem.

2. Nowi zna­jo­mi na piwie. Dawid Mate­usz, Sta­cja wie­ży ciśnień

Czy też tak cza­sem masz, że nagle, nie wia­do­mo skąd, przy­cho­dzi do Cie­bie ktoś, kogo jesz­cze dobrze nie znasz, ktoś, kto pra­gnie spę­dzić z Tobą tro­chę cza­su, poka­zać się, zapre­zen­to­wać z jak naj­lep­szej stro­ny, ktoś, kto ma szan­sę prze­ka­zać Ci (a czy mu się to uda? Nie dowiesz się, dopó­ki nie spraw­dzisz!) arcy­waż­ne rze­czy, i sia­da razem z Tobą przy biur­ku, za sto­łem, na łóż­ku, i towa­rzy­szy Ci pod­czas picia piwa? Ja tak mie­wam. I mia­łem tak wte­dy, kie­dy pew­ne­go let­nie­go wie­czo­ru przy­szedł do mnie Dawid Mate­usz – oczy­wi­ście nie oso­bi­ście, ale pod posta­cią debiu­tanc­kie­go tomu wier­szy – i powie­dział: „Jeste­śmy na Sta­cji wie­ży ciśnień, star­tu­je­my!”.

Więc wystar­to­wa­li­śmy. I nie­mal od razu spo­tka­li­śmy się tam, gdzie roz­sta­li­śmy się z książ­ką Zadu­ry – w miej­scu, w któ­rym wal­czy­my, mie­rzy­my się ze świa­tem. O co – i jak – wal­czy­my razem z Mate­uszem? Sta­cja wie­ży ciśnień to tom sil­nie poli­tycz­ny, to zna­czy – uwa­ga! – sil­nie zaan­ga­żo­wa­ny w poli­tycz­ność rze­czy­wi­sto­ści. To waż­na kwe­stia: Mate­usz nie „wymy­śla” poli­tycz­no­ści jako spo­so­bu upra­wia­nia lite­ra­tu­ry, lecz dostrze­ga, że nie ist­nie­je lite­ra­tu­ra inna niż zaan­ga­żo­wa­na poli­tycz­nie, gdyż nie ist­nie­je inne od zaan­ga­żo­wa­ne­go poli­tycz­nie życia. Poli­tycz­ność to dla poety „opcjo­nal­ność”, świa­do­mość bra­ku moż­li­wo­ści jakiej­kol­wiek czy­sto­ści i jakie­go­kol­wiek nie­za­po­śred­ni­cze­nia wier­sza (jako two­ru języ­ko­we­go) w „tu i teraz”, któ­re to „tu i teraz” postrze­ga­my zawsze z jakie­goś punk­tu widze­nia.

Mate­usz wal­czy zatem o pra­wo do wypo­wia­da­nia się zgod­ne­go z jego wizją świa­ta. A w wizji tej naj­waż­niej­sze są: sprze­ciw (wobec kapi­ta­li­zmu, wobec woj­ny – ukon­kret­nio­nej zresz­tą poprzez kon­flikt na Ukra­inie) oraz prze­kształ­ce­nie rze­czy­wi­sto­ści odbie­ra­nej. O ile ta pierw­sza spra­wa wyda­je się sto­sun­ko­wo oczy­wi­sta, o tyle ta dru­ga może umknąć nam w momen­cie, kie­dy zanad­to sku­pi­my się na pró­bie przy­po­rząd­ko­wa­nia Mate­usza do sfe­ry „poety­ki krzy­ku” (o któ­rej pię­tro niżej). Prze­kształ­ce­nie rze­czy­wi­sto­ści odbie­ra­nej, rekom­po­zy­cja roz­ma­itych jej aspek­tów – miło­ści, życia, wie­dzy, wła­dzy, bycia i współ­by­cia, wresz­cie śmier­ci (o, ta gości na kar­tach Sta­cji… nader czę­sto!) – to taki trop inter­pre­ta­cyj­ny, któ­ry, jak sądzę, w przy­szło­ści może stać się głów­ną osią kry­tycz­nych roz­po­znań doty­czą­cych debiu­tu kra­kow­skie­go poety. Czy­ta­jąc Sta­cję wie­ży ciśnień, mamy bowiem wra­że­nie, że zacho­dzi tam pew­ne­go rodza­ju odwró­ce­nie porząd­ków lek­tu­ro­wych: ja – jako Inny – uczest­ni­czę w wier­szu, wcho­dzę w wiersz i współ­two­rzę go na zasa­dzie apro­ba­ty bądź pro­te­stu. Mate­usz, wal­cząc o pra­wo do wypo­wie­dzi zgod­nej z wła­sną wizją świa­ta, takie samo pra­wo sta­ra się dać mi jako czy­tel­ni­ko­wi; mogę albo podzie­lać jego punkt widze­nia, albo cał­ko­wi­cie się z nim nie zga­dzać – oby­dwie te sytu­acje są zaś w każ­dej chwi­li rów­no­upraw­nio­ne. Każ­dy z nas jest auto­no­micz­ną jed­nost­ką, któ­ra – pod warun­kiem, że jej auto­no­micz­ność nie wcho­dzi z bucio­ra­mi w „stre­fę kom­for­tu” Inne­go – może swo­bod­nie wyra­żać swo­je zda­nie na dowol­nie wybra­ny temat. I to jest chy­ba naj­waż­niej­sza rzecz, jaką prze­ka­zu­je nam Sta­cja wie­ży ciśnień.

3. „Poety­ka krzy­ku”. Zebra­ło się śli­ny. Nowe gło­sy z Pol­ski, red. M. Koron­kie­wicz i P. Kacz­mar­ski

Krzy­czę rzad­ko, zwłasz­cza w wier­szach, może dla­te­go, że zbyt mało we mnie wia­ry w to, że tupa­nie papie­ro­wy­mi nóż­ka­mi napraw­dę jest w sta­nie zmie­nić coś w ota­cza­ją­cym nas świe­cie. Jestem czło­wie­kiem małej wia­ry i tym bar­dziej cie­szy mnie, że są tacy, któ­rzy wie­rzą moc­niej, głę­biej, praw­dzi­wiej – i krzy­czą. I cie­szy mnie, że są tacy, któ­rzy tych krzy­czą­cych zbie­ra­ją do kupy, sta­wia­ją w jed­nym sze­re­gu mimo dzie­lą­cych ich róż­nic i wzmac­nia­ją ich gło­sy, bo nie od dziś wia­do­mo, że rację mają tyl­ko obec­ni, a im wię­cej obec­nych, tym więk­sza ich prze­wa­ga nad inny­mi obec­ny­mi.

Zebra­ło się śli­ny. Nowe gło­sy z Pol­ski to zre­da­go­wa­na przez Mar­tę Koron­kie­wicz i Paw­ła Kacz­mar­skie­go pozy­cja zawie­ra­ją­ca wybór wier­szy jede­na­stu poetek i poetów: Toma­sza Bąka, Szy­mo­na Doma­ga­ły-Jaku­cia, Kon­ra­da Góry, Szcze­pa­na Kopy­ta, Kami­li Janiak, Jako­be Mansz­taj­na, Dawi­da Mate­usza, Kiry Pie­trek, Pio­tra Przy­by­ły, Macie­ja Taran­ka oraz Ilo­ny Wit­kow­skiej, któ­rych wspól­ny mia­now­nik sta­no­wi zaan­ga­żo­wa­nie poli­tycz­ne. Pro­blem poli­tycz­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia lite­ra­tu­ry to jed­na z tych kwe­stii, któ­re zdo­mi­no­wa­ły dys­kurs kry­tycz­ny ostat­nich mie­się­cy, a może i lat; zdo­mi­no­wa­ły go na tyle, że nawet dys­kurs o tym dys­kur­sie obja­wiał się (przy­naj­mniej zazwy­czaj) w for­mach wypo­wie­dzi publi­cy­zu­ją­cych i zide­olo­gi­zo­wa­nych. Na szczę­ście redak­to­rzy anto­lo­gii unik­nę­li tej pułap­ki; zesta­wia­jąc ze sobą, po pierw­sze, wier­sze, po dru­gie – wła­sne komen­ta­rze, a po trze­cie – opi­nie innych kry­ty­ków (Moni­ka Glo­so­witz, Dawid Kuja­wa, Jakub Skur­tys, Maja Staś­ko), udo­wod­ni­li, że o poli­tycz­nym zaan­ga­żo­wa­niu lite­ra­tu­ry moż­na mówić bez nad­mier­ne­go wikła­nia się w samą poli­tycz­ność.

Kwe­stia dobo­ru boha­te­rów tej książ­ki jest, jak w wypad­ku każ­dej chy­ba chre­sto­ma­tii (przy­po­mnij­my sobie to pięk­ne sło­wo!), w pew­nych miej­scach dys­ku­syj­na. Trze­ba jed­nak przy­znać, że redak­to­rzy dość prze­ko­nu­ją­co uza­sad­nia­ją swo­je wybo­ry, a doko­na­na przez nich selek­cja auto­rów wyda­je się for­tun­na, dzię­ki cze­mu sama książ­ka przed­sta­wia w mia­rę repre­zen­ta­tyw­ny dla nur­tu poezji zaan­ga­żo­wa­nej zestaw nazwisk i tek­stów.

Zebra­ło się śli­ny… zbie­ra więc naj­lep­sze chy­ba obec­nie wier­sze „spo­łecz­no-poli­tycz­ne”. Anto­lo­gia ta jest jed­nak cen­na z jesz­cze inne­go, może nawet istot­niej­sze­go, powo­du: otóż gru­pu­je ona szki­ce kry­tycz­ne, któ­re dobit­nie świad­czą o tym, że pol­ska kry­ty­ka lite­rac­ka wcho­dzi na zupeł­nie nowy poziom. Oto wyro­sło nam poko­le­nie kry­ty­ków, któ­rym, bez żad­nej prze­sa­dy, może­my się zachwy­cić – i to nie­za­leż­nie od tego, czy towa­rzy­szą oni i czy towa­rzy­szyć będą w przy­szło­ści lite­ra­tu­rze zaan­ga­żo­wa­nej, czy też skie­ru­ją się ku innym nur­tom w poezji i pro­zie. Z taką kry­ty­ką pol­ska lite­ra­tu­ra może spać spo­koj­nie.

4. Inny nie zna­czy gor­szy. Justy­na Bar­giel­ska, Sel­fie na tle trze­pa­ku

Justy­na Bar­giel­ska jakiś czas temu wyro­sła na jed­ną z naj­waż­niej­szych przed­sta­wi­cie­lek „pol­skiej poezji kobie­cej” – któ­re­go to sfor­mu­ło­wa­nia nie­na­wi­dzę, w któ­re to sfor­mu­ło­wa­nie nie wie­rzę, któ­re to sfor­mu­ło­wa­nie uwa­żam za fał­szu­ją­ce rze­czy­wi­stość i zakła­mu­ją­ce doro­bek piszą­cych przed­sta­wi­cie­lek płci żeń­skiej. Zacznij­my więc jesz­cze raz.

Justy­na Bar­giel­ska jakiś czas temu wyro­sła na jed­ną z naj­waż­niej­szych, a przy­naj­mniej naj­gło­śniej komen­to­wa­nych, poetek w Pol­sce. Sta­ło się tak przede wszyst­kim ze wzglę­du na podej­mo­wa­ną przez nią tema­ty­kę – odważ­ne, bez­kom­pro­mi­so­we spoj­rze­nie zwłasz­cza na kwe­stie zwią­za­ne z macie­rzyń­stwem. Jed­nak­że autor­ski wybór 22 spo­śród wszyst­kich jej tek­stów, z jakim może­my się zapo­znać dzię­ki „Biu­ro­wej” serii 22. Wier­sze podróż­ne, dowo­dzi, że sama tema­ty­ka nie wyczer­pu­je poten­cja­łu tych utwo­rów, nie wyczer­pu­je reper­tu­aru powo­dów, dla któ­rych czy­tel­nik powi­nien się­gnąć po książ­ki autor­ki Dwóch fia­tów.

W Sel­fie… wier­sze Bar­giel­skiej dają się poznać jako tek­sty z pogra­ni­cza reali­zmu i nad­re­ali­zmu, jako utwo­ry poszu­ku­ją­ce prze­strze­ni meta­fi­zycz­nej, speł­nia­ją­ce się w sfe­rze limi­nal­nej, na pogra­ni­czu fak­tycz­no­ści jawy i prze­ła­my­wa­nej sur­re­al­no­ścią fak­tycz­no­ści snu (choć jest to, powiedz­my od razu, sur­re­al­ność inna od tej zna­nej choć­by z tzw. nur­tu ośmie­lo­nej wyobraź­ni). Język tych utwo­rów peł­ni boga­te funk­cje seman­tycz­ne – zna­czy sam w sobie, zwłasz­cza tam, gdzie do gło­su docho­dzą roz­ma­ite zaba­wy fone­tycz­ne opar­te na pozor­nym cha­osie brzmie­nio­wym. Rytm Sel­fie…, kom­po­zy­cja zawar­tych w nim wier­szy, przy­wo­dzi na myśl śpiew­ną muzycz­ność. Meta­fo­ry­ka jest nie­zwy­kła, zaska­ku­ją­ca, roz­bi­ja­ją­ca nasze czy­tel­ni­cze przy­zwy­cza­je­nia. A wszyst­ko to okra­szo­ne ogrom­nym talen­tem do cel­ne­go puen­to­wa­nia – bo trze­ba przy­znać, że w wie­lu wypad­kach puen­ty „robią” utwo­ry autor­ki Obso­le­tek.

Dobrze, że Bar­giel­ska zde­cy­do­wa­ła się na przy­go­to­wa­nie takie­go wła­śnie wybo­ru swo­ich wier­szy. Sądzę, że dzię­ki temu czy­tel­nik, przy­zwy­cza­jo­ny (przez samą zresz­tą autor­kę!) do lek­tu­ry jej tek­stów przez pry­zmat kobie­co­ści, spoj­rzy na Bar­giel­ską w nie­co inny spo­sób. A inny nie zawsze zna­czy gor­szy.

5. (Nie)świeży oddech. Roman Honet, roz­mo­wa trwa dalej

Sko­ro zaha­czy­li­śmy już o serię 22. Wier­szy podróż­nych i sko­ro otar­li­śmy się o nad­re­alizm, nie może­my wprost pomi­nąć wybo­ru tek­stów Roma­na Hone­ta pod świet­nym tytu­łem roz­mo­wa trwa dalej.

Honet obec­nie to nie tyl­ko czło­wiek i poeta, ale tak­że – patron i insty­tu­cja. Jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych – jeśli wpły­wo­wość mie­rzyć licz­bą epi­go­nów i cza­sem pano­wa­nia „hone­ty­zmu” – poetów naszych cza­sów. Nauczy­ciel i men­tor, kre­ator obra­zu, ani­ma­tor języ­ka, pra­wo­daw­ca wyobraź­ni. Wiel­ki Przed­wiecz­ny współ­cze­snej poezji pol­skiej.

Nie prze­sa­dzi­łem nie­co? Wyda­je mi się, że nie; może nie od cza­sów ali­cji, ale już na pew­no od momen­tu wyda­nia pój­dziesz synu do pie­kła dyk­cja „hone­to­po­dob­na” pozo­sta­je jed­nym z naj­bar­dziej popu­lar­nych, naj­czę­ściej spo­ty­ka­nych, doce­nia­nych przez kry­ty­kę i nagra­dza­nych przez roz­ma­ite gre­mia (vide: Sile­sius dla Buli­żań­skiej) idio­mów poetyc­kich. Umie­jęt­nie (to zna­czy: w sto­sun­ku innym niż 1:1 z ory­gi­na­łem) popro­wa­dzo­na „ośmie­lo­na wyobraź­nia” wciąż gwa­ran­tu­je czy­tel­ni­czy suk­ces, a przy­naj­mniej zain­te­re­so­wa­nie śro­do­wi­ska; i cho­ciaż nad naj­młod­szy­mi poeta­mi cień Hone­ta jak­by blak­nie, to wciąż odna­leźć może­my mnó­stwo odnie­sień do jego twór­czo­ści, w tym, co waż­ne, odnie­sień nega­tyw­nych i idą­cych za nimi prze­war­to­ścio­wań.

Nie ule­ga bowiem wąt­pli­wo­ści, że 20 lat temu język Hone­ta (obok języ­ka wciąż nie w peł­ni doce­nio­ne­go Bart­ka Maj­zla) był praw­dzi­wym „świe­żym odde­chem” lite­ra­tu­ry, pró­bą odej­ścia od dyk­ta­tu ówcze­snych Wiel­kich Przed­wiecz­nych – Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go i Jac­ka Pod­sia­dły. Czy jed­nak dzi­siaj ten oddech nie­co się nie zesta­rzał, a poezja nie zaczę­ła zaj­mo­wać się nie­co odmien­ny­mi spra­wa­mi i, co chy­ba naj­waż­niej­sze, nie zaczę­ła zaj­mo­wać się nimi w odmien­ny spo­sób? Inny­mi sło­wy: czy wier­sze Hone­ta może­my obec­nie wciąż postrze­gać jako olśnie­nia, wybu­chy nowa­tor­stwa, bom­by pod­kła­da­ne pod lite­ra­tu­rę, któ­re eks­plo­du­ją w naj­mniej ocze­ki­wa­nych momen­tach, burząc dotych­cza­so­we porząd­ki i przy­go­to­wu­jąc grunt pod nowe kon­struk­cje?

Znów wyda­je mi się, że nie; acz­kol­wiek nie jest to żaden zarzut. Honet zro­bił w poezji to, co zro­bić powi­nien – ude­rzył z siłą tara­na i na zawsze zmie­nił spo­sób postrze­ga­nia tego, jak moż­na pisać. To jego ogrom­na zasłu­ga. Nie jest jego winą upo­wszech­nie­nie i spo­wsze­dnie­nie wymy­ślo­nej przez nie­go dyk­cji, ponie­waż Honet oso­bi­ście – mi przy­naj­mniej nic na ten temat nie wia­do­mo – nie namasz­czał niko­go na swo­je­go naśla­dow­cę. Honet pozo­sta­je poetą świet­nym, waż­nym i zna­czą­cym – cze­go roz­mo­wa trwa dalej jest dosko­na­łym potwier­dze­niem. I o ile na książ­ki twór­ców pozo­sta­ją­cych w orbi­cie „idio­mu hone­tow­skie­go” nie cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią, o tyle na kolej­ny tom wier­szy auto­ra ser­ca – jak naj­bar­dziej.

 +. Cały on. Łukasz Jarosz, Świę­to żywych

Pamię­tam Somę. Somę pamię­tam bar­dzo dobrze. Soma była świet­na, świe­ża, ude­rza­ją­ca i powa­la­ją­ca. Zna­ko­mi­ty start. Bia­ły tydzień był jak dru­gi cios. Orzeź­wia­ją­cy, oży­wia­ją­cy. Mimi­kra mniej – wcho­dzi­ła jak śred­nio schło­dzo­na wód­ka, ale jej picie wciąż mogło spra­wiać przy­jem­ność. Potem mia­łem prze­rwę, tro­chę z wła­snej, tro­chę z cudzej winy. Aż wresz­cie na hory­zon­cie zama­ja­czy­ła Kar­do­nia i Faber – i wró­ci­łem do Jaro­sza.

O jego poezji napi­sa­no już spo­ro. Łączo­no go z roz­ma­ity­mi nur­ta­mi, przy­pi­sy­wa­no róż­ne, czę­sto wza­jem­nie sprzecz­ne, cechy, poka­zy­wa­no wpły­wy, wypły­wy i prze­pły­wy róż­no­ra­kich sor­tów. I pew­nie każ­dy z kry­ty­ków tych wier­szy miał tro­chę racji, bo Jarosz jest hybry­dą, zlep­kiem róż­nych ten­den­cji, sty­lów, nur­tów – a może lepiej: kimś, kto sytu­uje się na sty­ku nie­za­leż­nych inno­ści, pozo­sta­jąc przy tym auto­rem jak naj­bar­dziej idio­ma­tycz­nym i ory­gi­nal­nym.

Oto w tym roku otrzy­ma­li­śmy dużą daw­kę Jaro­sza w posta­ci Świę­ta żywych – książ­ki sta­no­wią­cej zbiór dotych­czas wyda­nych tomów wzbo­ga­co­ny setem cał­kiem nowych tek­stów poetyc­kich. Cie­szę się, że ta książ­ka powsta­ła; Jarosz jak naj­bar­dziej na nią zasłu­gi­wał, zasłu­gi­wa­li na nią tak­że jego czy­tel­ni­cy.

Świę­to żywych poka­zu­je przede wszyst­kim to, co dla Jaro­sza naj­bar­dziej symp­to­ma­tycz­ne: śmierć, poprzez któ­rą docho­dzi­my do cele­bra­cji życia, kon­fe­syj­ność, emo­cjo­nal­ność, oni­rycz­ność, pogod­ną iro­nię i iro­nicz­ną pogod­ność, łącze­nie real­no­ści z tym, co sym­bo­licz­ne. Poka­zu­je poezję w peł­ni ukształ­to­wa­ną, ale, na szczę­ście, wciąż poszu­ku­ją­cą. Poka­zu­je takie wier­sze, jakie, jak mi się zda­je, sam autor chciał­by widzieć – i jakie chciał­bym widzieć ja jako jego w mia­rę sta­ły czy­tel­nik.

Cóż powie­dzieć na koniec? Pro­szę Pań­stwa, oto Jarosz. Oto cały on – bierz­cie i jedz­cie.