Lęk przed wykluczeniem
Radosław Wiśniewski
Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Jak rozmawiać o poezji".
strona debaty
- a sabaku w jebali?
– A pacziemu wy spraszwyjatie a?
– Nu tak dla paddierżki razgawora
(z pointy wulgarnego dowcipu opowiadanego w kolei transsyberyjskiej)
Kilka lat temu, kiedy przygotowywałem zjadliwą polemikę z wydaną przez korporację Ha!art antologią Tekstylia o rocznikach 70-tych, usłyszałem od jednej z osób, że to tekst niepotrzebny a być może i szkodliwy. W sytuacji, w której i tak nikt poezji a przede wszystkim młodej, którym Tekstylia jakoby dawały głos, nie czyta, głos krytyki, inicjowanie wymiany ciosów, może czytelnika tylko odstręczyć, byłoby zatem świetnie strzelonym golem do własnej, jakże szerokiej, bramki. Tak mnie przekonywała spotkana osoba. Ja z kolei argumentowałem, że nie ma nic gorszego niż pozór zgody, która buduje, chociaż nie wiadomo co buduje, a jeżeli już buduje, to czy aby nie na fałszywym fundamencie, że ma być milusio i nikomu krzywda ma się nie dziać. Jeżeli w literaturze o coś chodzi, poza czczym wywijaniem na drążkach, poręczach i koźle w pustej sali gimnastycznej – to spór jest niechybną pochodną tego stanu. Co więcej powinien być stanem naturalnym, wspierającym petryfikację i krystalizację stanowisk.
Tymczasem dyskusja wokół Tekstyliów stała się ostatnią na kilka lat w miarę naturalną, gdy chodzi o punkt wyjścia, okazała się być pierwszą sztuczną, gdy idzie o jej paddierżkę, rozmową o stanie świeżości polskiej poezji czy w ogóle literatury. Ciąg dalszy jaki nastąpił po wygaśnięciu serii obraz i starć wokół Tekstyliów. był sztuczny tak, gdy idzie o punkty wyjścia, jak i paddierżki. Mogę się mylić, ale w ostatnich latach z zasady dyskusje są ogłaszane przez jakiegoś organizatora-moderatora, najczęściej wydawcę-mecenasa, któremu z różnych względów zależy na tym, by zrobić wokół siebie spin, czyli zamieszanie i temu też te dyskusje zazwyczaj służą najpełniej, popadając w większą lub mniejszą nędzę merytoryczną oraz brak konkluzywności. Nie chodzi mi nawet o dyskusje zwane panelowymi przy okazji większych lub mniejszych imprez literackich, które z natury rzeczy nie mogą być konkluzywnymi, ale chodzi mi o takie dyskusje jak ta, do której zostałem zaproszony. To trochę jak pisanie wypracowania na zadany temat, chociaż nie wątpię, że wydawcy-organizatorowi może się wydawać, że przecież nic nie jest narzucone i każdy może napisać co mu się żywnie podoba, chociaż to raczej urok popadania w samo oszustwo i iluzję. Jeżeli wśród odpowiedzi na temat „Jak rozmawiać o poezji” ktoś napisze teraz (na przykład ja): „Na pewno nie tak jak mi to proponuje Biuro Literackie” – to okazać się może, że wymiana zdań zaproponowana przez organizatora-moderatora wcale nie jest taka wolna od interesowności i wcale nie służy literaturze, ale jakiejś mniejszej lub większej, bardziej lub mniej dosłownej sprzedaży, niekoniecznie zresztą nawet sprzedaży tomików wierszy, być może samej tylko zdolności sprzedania się (wraz z kopytami).
Skoro o tym mowa – taki partykularny i sztuczny charakter większości debat w ostatnich latach wydaje się potwierdzać ich półzamknięty charakter. Zazwyczaj bowiem dyskutują konie z jednej stajni, jednej obory, względnie folwarku (wówczas poza oborą do dyskusji dopuszcza się chlewiki oraz kurnik) i nikomu nie zależy, żeby ten stan rzeczy zmieniać. Opozycji z sąsiedniego folwarku nie chce się odpowiadać na dyskusję, jaka toczy się na tym pierwszym folwarku, i zawarte w niej argumenty lub ich brak. No wiadomo, że odpowiadając na polemikę – podtrzymuje się zainteresowanie i spin wokół tego kto zaczął.
Trudno przypomnieć sobie w ostatnich latach jakiś nośny, naturalny spór o książkę, tekst, zbiór wierszy, esejów, który wypływałby ze środowiska pisarzy. Kiedyś toczyły się jeszcze dyskusje wokół nagrody literackiej Nike oraz Paszportu Polityki, jednak od czasu jak nagrodami nieco obrodziło w Polsce, dyskusji i kłótni mniej, tak jakby społeczność jest bardziej rozproszona. A swoją drogą ile można komentować kolejne książki Michała Witkowskiego, Shutego czy – z innej beczki – pani Ewy Kuryluk, która z regularnością zegarka szwajcarskiego trafia na listę Nike. Bez żenady, z autobiograficzną prozą. Między uczestników literackiej wymiany zdań, szczególnie na podwórko zwane poezją, wtoczył się wielki walec i wyrównał wszystkie możliwe wyskoki. A imię tego walca Lęk. Lęk przed wykluczeniem. Miałem kiedyś nadzieję, która miała urok oczywistości, że być może z poślizgiem, ale tak jak w każdym pokoleniu czy generacji pewne stanowiska z czasem się wykrystalizują i napnie się lina, i będzie komu i z kim ją przeciągać – bo konflikt oprócz tego, że ponoć rozdziela, to jednak póki żywy i gorący jest formą bliskiego kontaktu i niesie ze sobą wiele potencjalnej informacji. Tymczasem najwyraźniej uznano, że z konfliktem poecie nie do twarzy, że lepiej niezaogniać, bo już w ogóle przestanie nas ktokolwiek czytać i poetyckie getto, nie tylko jako rezerwat osób mówiących w języku niezrozumiałym, ale do tego wewnętrznie skłócony, zostanie zlikwidowane.
Będę jednak twierdził, że bać się nie ma czego. Ów lęk przed wykluczeniem straszy głównie tym, co i tak się już dawno stało, zatem nie ma się tak naprawdę czego bać. Od kiedy doszło do mnie, że dochody pewnego biurowego autora, laureata połowu z rocznej sprzedaży jego niezłego skądinąd tomiku, wyniosły 6 złotych, nie wiem czy może być gorzej, ciszej, gdy chodzi o wykluczenie poezji z języków współczesności. Nie wiem też czy to bardzo źle, że poezja pozostaje językiem wypartym. W wyparciu jest sporo uroku owocu zakazanego. Być może to jakaś szansa dla tego typu mowy, budowanie etosu rebelianckiego, undergroundowego nie raz i nie dwa pomagało autorom, zjawiskom, całym prądom myślowym stać się mainstreamem. To jednak pieśń przyszłości, na razie drażni mnie nazbyt widoczna układność i grzeczność życia literackiego. Przez jakiś czas to jest do zniesienia, ale gdy trwa zbyt długo i staje się jedyną uprawnioną formą rozmowy o wierszach – zaczyna być nudno, smętnie i groźnie. Oto się bowiem okazuje, że nikt nie powie publicznie, że ostatni zbiór wierszy Wisławy Szymborskiej ma prawo nie zachwycać, chociaż oczywiście takich opinii, wypowiadanych poza protokołem, jest sporo, ale oficjalnie nikt dzioba nie otworzy. Stąd może tak zdumiewające głosy krytyczne jak recenzja pióra Piotra Śliwińskiego w „Gazecie Wyborczej” ze stycznia 2009 roku, w jakimś stopniu odnosząca się do możliwych zarzutów wobec poezji Noblistki, których jako żywo nikt publicznie nie wyeksplikował na łamach publikatora o porównywalnym zasięgu. Szło to mniej więcej tak:
Jak czytać poetów największych? Na kolanach? To śmieszne i na dłuższą metę niewygodne. Krytycznie, zaczepnie, demaskatorsko, z nieukrywaną pretensją, że wielcy poeci nie chcą się zmienić, zaskoczyć nas czymś nowym, zboczyć z dawno obranego kursu? To pociągające, bo dzielność naszą wynosi na piedestał. To żenujące, bo pokazuje, że o książkach myślimy w kategoriach wydarzenia, widowiska, dziwowiska, które zajmuje nas stadnie i tylko przez chwilę.
Pozwolę sobie zauważyć, że gdyby czytanie krytyczne jednych (niewybitnych) miało sens per se a innych wymagało szczególnego uzasadnienia, gdyż inaczej osuwałoby się w żenadę, to krytyka chyba by nie miała sensu innego niż gra w salonowca. Nie jest też jasne jaką i czyją dzielność krytyk niekrytykowalnej autorki wynosi na piedestał, skoro nagrodzonym być można za to tylko tym, co inni mają pod ręką – zgniłymi pomidorami, zbukami, milczeniem, niewydaniem tomika w takiej czy innej oficynie. Odwaga to zdolność do pokonania strachu przed sankcją. Więc o żadnej odwadze tu nie ma mowy. Bo w zasadzie nie ma sankcji. Rzeczywiście, jest jakieś dziwne zjawisko fałszywej, nieuczciwej, środowiskowej, widowiskowej uprzejmości, swoistego zblatowania. Tu w ogóle nie ma mowy o odwadze. Odważna to jest tybetańska poetka pisząca wiersze na mydle w więzieniu w Drapczi. Krytyk czy recenzent wyjawiający swoją uzasadnioną opinię o lekturze jakiejś książki po prostu jest w pracy i jest to jego psi obowiązek. W tym kontekście szczególnie uwagę zwróciło kilka zdań kończących recenzję w „Gazecie Wyborczej”:
No tak, ale czy taki ignorant erudyta nie jest z konieczności postacią fikcyjną, realia zaś są inne. Panuje w nich niecierpliwość, grzechem ciężkim artysty jest przewidywalność jego dzieła, podobanie się kulturalnemu odbiorcy to zjawisko wysoce podejrzane. Degradująca presja, wywierana na literaturę przez media i kulturę masową jest tak wielka, że nie da się dłużej mówić starannie ustawionym głosem. Gniewu, dzikości trzeba, Masłowskiej, zgoda. Jednak oczekiwanie, iż Szymborska zmieni się w Masłowską jest absurdalne. Niepowtarzanie się twórcy jest utopią. Wyżywanie się na poezji od dawna znanej i słusznie cenionej jest łatwizną. Opieranie się rytmowi ‘wydarzeń” jest psim obowiązkiem recenzenta literatury. Pisanie i publikowanie choćby słabszych wierszy jest świętym prawem wielkiego poety.
Krytyk powinien podzielać własne zdanie, to taki podstawowy wymóg uczciwości rzemieślniczej. Mnie, w ostatniej jak do tej pory odsłonie, Szymborska nie zachwyca, ale zgadzam się całkowicie – wybitny poeta ma prawo popełnić tomik, w którym dominują wiersze słabsze. Mam niejasne poczucie, że i Piotr Śliwiński, i piszący te słowa zgadzają się, że Wisława Szymborska z tego prawa skorzystała przy okazji publikacji tomu Tutaj. Nie ma chyba na świecie artysty, który potrafiłby trzymać wysoki, równy poziom przez kilkadziesiąt lat działalności twórczej. Artysta musi eksperymentować, czyli także – popełniać błędy. Co za uroczy truizm! A jaki trudny do wypowiedzenia głośno. Szczególnie gdy ów truizm nie ma uroku ogólnej prawdy, ale przyjmuje ciało konkretu, wrażliwą, drgającą humanoidalną substancję wiersza. Co ciekawe i symptomatyczne akurat przy okazji wydania Tutaj dość niemiłosiernie dla Noblistki dyskutowali internauci w portalach literackich i poetyckich.
Mamy zatem dominujący dyskurs o poezji, w którym obowiązuje niepisana zgoda, która buduje nobliwy obraz poezji, poetów, w którym niewiele drga, można dowolnie wymieniać postaci zasiadające w panelach, gremiach jurorskich, bo wszystkie mają podobną temperaturę (pozornie, przecież bardzo pozornie!), zawieszeni gdzieś między językiem dziennikarstwa i marketingowego bełkotu a dostojną dykcją akademicką, bez niczego po środku w potrzasku własnych iluzorycznych lęków przed tym co się wydarzyło już dawno. Jak zatem rozmawiać o poezji? Po pierwsze wyzbyć się tego bałamutnego lęku przed wykluczeniem, uznać, że gorzej już nie będzie niż na niejednym spotkaniu autorskim laureata paszportu, ausweissu czy innej nagrody literackiej, na które przychodzi od jednej do pięciu osób. Zatem odrzucenie lęku wymuszającego schludność tak zwanej kulturalnej rozmowy o kulturze to po pierwsze. Po drugie – pod rozwagę organizatorom dyskusji – prawdziwej, żywej wymiany zdań nie da się odgórnie zainicjować i zachować przy tym dziewictwo. To znaczy da się, w tym sensie, że redakcja, wydawnictwo może sobie inicjować co chce, ale trudno nie zauważyć, że wówczas trudno mówić o naturalności czy szczególnej żarliwości takiej rozmowy. Szczególnie gdy ta rozmowa od razu na wejściu formatuje się briefingiem a stało się to normalnym zabiegiem większości redakcji pism literackich, co piszę sam pełen smutku i winy. Ot, pisze jeden i pisze drugi raz, żeby nie zadrażnić stosunków z wydawcą, publikatorem, drugi, żeby zaistnieć, trzeci, żeby nie przestać istnieć i zaznaczyć, że jest w grze (ale o co ta gra, jakie jej reguły?).
W tym kontekście wypada sobie cenić dyskusje okołoliterackie w Internecie, nawet gdy ocierają się o rynsztok emocjonalny, bowiem bywa, że wynikają z prawdziwej żarliwości i chęci, woli, żeby w coś, w kogoś, w jakiś zbiór idei, przeświadczeń, pomysłów na pisanie solidnie uderzyć. Takie zjawiska jak prowadzony swego czasu przez trzy czy cztery osoby pod przewodem Marka Trojanowskiego blog „historiamoichniedoli”, na którym obrywało się wszystkim, poza prowadzącymi i może Edwardem Pasewiczem – to jednak były ożywcze prądy. Oczywiście Trojanowski et consortes obrażał i notorycznie przekraczał granice dobrego smaku oraz dyskusji o tekście, przenosząc swoją narrację co chwilę na płaszczyznę osobistych przytyków, domysłów i insynuacji. Jednak po pierwsze był (jest?) niegrzeczny, a po drugie uważnie czytał książki, o których pisał. Zdarzało się owszem, że mieszało mu się wrażenie własnej lektury z sądami jakie posiadał a priori i samą lekturą, bowiem wszyscy, poza nim i jego przyjaciółmi, literaci należeli przecież do układu, ale przynajmniej się starał. I bywały wydarzenia naprawdę zabawne jak np. zarzut wobec Ryszarda Chłopka, że napisał zbiór wierszyWęgiel, a nigdy w kopalni nie był i kilofa w ręce nie trzymał. Bardzo zabawne. Ale przez wiele miesięcy nie brakowało mu obrażonych kibiców i energii.
Mam wrażenie, że spora część dyskusji za prymarny cel ma podtrzymanie np. oglądalności strony Biura Literackiego (czy korporacji Ha!art, czy redakcji „Krytyki Politycznej”, czy czytelnictwo „Tygodnika Powszechnego”), a nie wyrażenie jakichś stanowisk, nazwanie spraw po imieniu. Przecież nikt z nas, dyskutantów nie wskoczył do Biura Literackiego z okrzykiem „Eureka Panie Wydawco!” ze swoim tekstem na jakiś ważny temat. Na tyle ważnym, że jego publikacja na stronach Biura Literackiego spowodowałaby natychmiastową reakcję na innych stronach, a może sprawiłaby, że tekst wyszedłby z internetowego obiegu i stał się po prostu ważny na tyle, że nie wypadałoby, przynajmniej w środowisku, nie ustosunkować się do jego podstawowych tez. Tymczasem tematy do dyskusji na stronach Biura Literackiego podsuwa nam, odpowiadającym na anonsy, „biurowa Drużyna”, a my łykamy te haczyki lub nie. Pozostaje jednak wstydliwe podejrzenie, że nie ma dla tego stanu rzeczy szerszej alternatywy. Być może nawet nikomu z tzw. środowiska się nie chce, bo chodzi o własną, małą stabilizację, swój ogródek pasjonata, hobbysty malutki, może i zgrzebny ale schludny. Wydaje mi się, że pod tym względem życie literackie – także to mierzone rzekomymi dyskusjami na różnych forach papierowych czy internetowych, tych ważnych i tych mniej zauważalnych – pełne jest upierdliwej schludności sądów. Nie muszę dodawać, że od tego schludnego tła odbija się Igor Stokfiszewski, z którym tradycyjnie się nie zgadzam dla zasady, ale przynajmniej wiem w czym się nie zgadzam. A to już niemało.
Jeżeli więc czegoś oczekuję, to wreszcie jakiegoś zaskoczenia i kilku istotnych wypowiedzi, które przeniosłyby emocję, jaką czasem, chociaż nieczęsto, tętnią internetowe pyskówki, na nieco wyższy poziom, wzbogacając refleksją merytoryczną jakiej nie brakuje krytyce, której nie odmawia się miana krytyki. Czekam, kiedy wreszcie Maciej Froński sformułuje program poezji zrozumiałej i niezależnej. Tak długo bowiem jak tylko krytykuje wszystko wokół, często zresztą nie podpierając się poważniejszą analizą opartą na konkrecie, nie przedstawiając pozytywnego programu poezji, która jego zdaniem mogłaby wyprowadzić wiersze poza mury rzekomego getta – pozostaje mało wiarygodny. Nieudana okazała się próba wprowadzenia Marka Trojanowskiego do normalnego obiegu literackiego przez serwis Niedoczytania.pl, zmoderowany Trojanowski, pozbawiony możliwości bluzgu, bez przestrzeni do budowania tasiemcowych parafraz nielubianych wierszy, okazał się słabiutki i wątły, że aż litość brała. Ale być może jest ktoś (może nawet on sam), kto tę pozycję szydercy, jedynego sprawiedliwego, naczelnego czekisty liryki i krytyki liryki, potrafiłby obsadzić. I furda czy ten dyskurs będą toczyli krytycy a prywatnie poeci, czy poeci a prywatnie krytycy. Chodzi o to, co by się mówiło, ku czemu zmierzało w ramach tej zadymy, zadymki. Krytyka nie powinna chyba poprzestawać tylko na opisie, ta bieżąca powinna potrafić ryzykować i stawiać szersze tezy. Na to jednak odwagę do tej pory miał Igor Stokfiszewski i jego akolici oraz dawni „Frondyści” skupieni wokół efemerycznego tytułu „44”. I nie wygląda na to, żeby rosła im konkurencyjna siła. Chociaż kto wie. Wtedy nie będziemy toczyli żałobliwych debat na zadane tematy przez panów moderatorów, bo będzie życie, które wywali marketing za burtę. Bo wreszcie być może będzie o coś chodziło.
O AUTORZE
Radosław Wiśniewski
Urodzony w 1974 roku. Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Red.". Mieszka w Brzegu.