debaty / ankiety i podsumowania

Mała neurosemiotyka (mówionego) wiersza

Katarzyna Fetlińska

Głos Katarzyny Fetlińskiej w debacie "Jak zapodawać poezję".

strona debaty

Jak zapodawać poezję

Kil­ka lat temu męczy­łam się okrut­nie z pisa­niem pra­cy seme­stral­nej o bry­tyj­skich femi­nist­kach. Aku­rat tak się zło­ży­ło, że jed­na z „femi­ni­stycz­nie zorien­to­wa­nych” pisa­rek przy­je­cha­ła do Pol­ski celem pro­mo­cji swo­jej nowej powie­ści. Cie­szy­łam się, bo mia­łam nadzie­ję, że po spo­tka­niu autor­skim odnaj­dzie mnie dłu­go już wycze­ki­wa­ne natchnie­nie, a z roz­mo­wy z pisar­ką wycią­gnę jaki­kol­wiek pomysł na pisa­nie zada­nej mi pra­cy. Nie­ste­ty pyta­nia, któ­re zada­wał mode­ra­tor, były tak zawi­łe i dłu­gie, że nic z nich nie zro­zu­mia­łam. Co ja robię na tych stu­diach? – zasta­na­wia­łam się dosyć moc­no, jed­no­cze­śnie wspo­mi­na­jąc, jak w szko­le kole­żan­ki, kole­dzy i nauczy­cie­le zwra­ca­li się do mnie bar­dzo czę­sto sło­wa­mi „ty kre­tyn­ko”. Może i napraw­dę jestem kre­tyn­ką, myśla­łam, na siłę jedząc moją ulu­bio­ną kanap­kę ze sło­ni­ną. Zro­bi­ło mi się mdło ze smut­ku.

Mniej wię­cej w poło­wie spo­tka­nia autor­ka nie wytrzy­ma­ła. Powie­dzia­ła mode­ra­to­ro­wi, że nic z zada­nych pytań nie rozu­mie, a następ­nie – popro­si­ła o nowy ich zestaw. Ucie­szy­łam się tak bar­dzo, że kanap­kę dokoń­czy­łam ze sma­kiem, a nawet z pew­ną dozą ani­mu­szu. Zro­zu­mia­łam wów­czas, że spo­tka­nia autor­skie bar­dzo czę­sto sta­no­wią przede wszyst­kim pro­mo­cję pro­wa­dzą­cych, któ­rzy marzą o tym, by zabły­snąć wie­dzą i inte­lek­tem, a zapro­szo­ny gość trak­to­wa­ny jest jako kwe­stia co naj­wy­żej dru­go­rzęd­na. A prze­cież to mode­ra­tor roz­mo­wy powi­nien znaj­do­wać się w cie­niu gościa, pro­wa­dząc jak naj­bar­dziej nie­wy­mu­szo­ną, natu­ral­ną wymia­nę zdań, w któ­rej autor poczu­je się na tyle swo­bod­nie i bez­piecz­nie, by ujaw­nić swo­je uczu­cia oraz prze­my­śle­nia. To sztu­ka, bo z regu­ły z trud­no­ścią wyra­ża się emo­cje i poglą­dy przed tłu­mem nie­zna­jo­mych, wga­pia­ją­cych się w cie­bie twa­rzy: z jed­nej stro­ny doskwie­ra uczu­cie zaże­no­wa­nia, z dru­giej zaś strach przed nie­speł­nie­niem ocze­ki­wań słu­cha­czy.

Nie­mniej, ludzie są z regu­ły sza­le­nie głod­ni cudzych emo­cji, spra­gnie­ni doświad­czeń, opo­wie­ści, myśli, któ­re mogli­by prze­ło­żyć jakoś na swo­je życie. War­sza­wia­cy tłu­mem walą na spo­tka­nia z róż­nej maści coacha­mi, któ­rzy, w paro­dii gru­po­wej psy­cho­te­ra­pii, dzie­lą się nud­ny­mi opo­wie­ścia­mi polu­kro­wa­ny­mi gru­bą war­stwą bana­łów – i owszem, życie jest nad wyraz banal­ne, a we wszel­kie­go rodza­ju tru­izmach jest ogrom­nie dużo racji. To praw­da. Ale żeby za to pła­cić gru­bą kasę? Pisa­rze mądre w swej banal­no­ści praw­dy mogą ser­wo­wać za dar­mo. I o wie­le cie­ka­wiej. To absur­dal­ne i smut­ne, że w post-trans­for­ma­cyj­nej Pol­sce cen­ne jest tyl­ko to, na czym moż­na zaro­bić – i za co, jed­no­cze­śnie, trze­ba zapła­cić. Zde­wa­lu­owa­ła się sze­ro­ko poję­ta kul­tu­ra, bo jej war­tość jest inna niż finan­so­wa. Utra­ci­ły pre­stiż spo­tka­nia z mądry­mi i inte­re­su­ją­cy­mi oso­ba­mi, taki­mi jak cho­ciaż­by poeci.

Jest to swe­go rodza­ju błęd­ne koło, bo zamiast spo­tkań okra­szo­nych dużą daw­ką humo­ru, pro­wa­dzo­nych w spo­sób dyna­micz­ny, anga­żu­ją­cy dla auto­ra i dla publicz­no­ści zara­zem, orga­ni­zu­je się zazwy­czaj prze­raź­li­wie nud­ne roz­mo­wy oscy­lu­ją­ce nie­mal wyłącz­nie wokół tema­tów kry­tycz­no-lite­rac­kich. Są to nie­jed­no­krot­nie bar­dzo mądre roz­mo­wy, lecz skie­ro­wa­ne do osób oby­tych w świe­cie poezji, dla inte­lek­tu­ali­stów peł­ną gębą, nauczo­nych wła­ści­we­go odbio­ru kul­tu­ry. Po pierw­sze, taka daw­ka nie­omal aka­de­mic­kich mądro­ści nie jest straw­na dla więk­szo­ści osób – i mówię w tym momen­cie o tych inte­li­gent­nych, w jakiś spo­sób zain­te­re­so­wa­nych sztu­ką. Po dru­gie, mamy do czy­nie­nia z zastra­sza­ją­co zde­ge­ne­ro­wa­nym myśle­niem o kul­tu­rze, w tym kul­tu­rze czy­ta­nia – o czym zresz­tą bar­dzo mądrze mówi­ła Mag­da­le­na Parys w wywia­dzie dla Gaze­ty Wybor­czej.

Mło­dzi ludzie – z któ­ry­mi mam kon­takt jako nauczy­ciel­ka – uwa­ża­ją, że war­to­ścio­wy jest tyl­ko ten arty­sta, ten czło­wiek, któ­ry potra­fi sam na sie­bie zaro­bić. To zabaw­ne i prze­ra­ża­ją­ce jed­no­cze­śnie. Mam wra­że­nie, że ludzi trze­ba od nowa uczyć odbio­ru sztu­ki i lite­ra­tu­ry. Owszem, poziom inte­lek­tu­al­ny spo­tkań autor­skich nie powi­nien spa­dać, lecz powin­ny być one, moim zda­niem, bar­dziej otwar­te na odbior­cę, bar­dziej bez­po­śred­nie i dia­lo­gi­zu­ją­ce.

Inna kwe­stia jest taka, że jakiś tajem­ny regu­la­min wie­czor­ków poetyc­kich wyma­ga, by poeta czy­tał swo­je wier­sze na głos – nawet jeże­li czu­je się on tym fak­tem zaże­no­wa­ny, to musi coś wydu­kać, wymru­czeć albo wyse­ple­nić, bo taka jego poetyc­ka dola. Mode­ra­tor zazwy­czaj pyta gło­sem nie­śmia­łym i nie­pew­nym: „To co? Może pan/pani coś nam teraz prze­czy­ta? Jakiś wier­szyk może? Albo… dwa wier­szy­ki?” Jeden poeta z zaże­no­wa­ną miną odchrzą­ku­je, dłu­go szu­ka wła­ści­we­go wier­sza sze­lesz­cząc kart­ka­mi, a następ­nie zaczy­na czy­tać. Dru­gi poeta, uśmiech­nię­ty i uszczę­śli­wio­ny, drżą­cy­mi ręka­mi otwie­ra tomik na pierw­szej stro­nie, a następ­nie czy­ta go w cało­ści. Dwa obli­cza kator­gi: nawet naj­lep­szy wiersz może utra­cić sens i powab.

Może to pro­wa­dzą­cy roz­mo­wę powi­nien cza­sa­mi czy­tać utwo­ry, może ktoś z publicz­no­ści, a może, przede wszyst­kim, war­to było­by podej­mo­wać pró­by czy­ta­nia dopie­ro gdy – i jeże­li w ogó­le – zapa­nu­je przy­jem­na, luź­na atmos­fe­ra, gdy zacie­śni się więź ze słu­cha­cza­mi? Być może wów­czas poeta miał­by wię­cej czu­ło­ści i śmia­ło­ści w gło­sie, a widz, zamiast odpły­wać myśla­mi gdzieś indziej, sku­pił­by się przez moment na słu­cha­nym wier­szu. Są to nie­wąt­pli­wie trud­ne i deli­kat­ne kwe­stie – przy­go­to­wu­jąc się do jakie­go­kol­wiek kon­tak­tu z odbior­cą zada­ję sobie wciąż te same pyta­nia – co zro­bić, aby emo­cjo­nal­nie poru­szyć zupeł­nie nie­zna­ne­go czło­wie­ka? Jak zmniej­szyć mię­dzy nami dystans? Jak spra­wić, by zro­zu­miał, że ten wiersz jest przede wszyst­kim dla nie­go – i o nim samym?

Kon­takt z wier­szem to doświad­cze­nie bar­dzo bez­po­śred­nie, pry­wat­ne, moż­na powie­dzieć – intym­ne. Pozor­nie łatwo osią­gnąć to czy­ta­jąc poezję z kart­ki albo ekra­nu, nie­mniej fak­tem jest, że coraz mniej osób czy­ta, i coraz mniej będzie czy­tać, bo mózg przy­wykł do innych bodź­ców i inne­go rodza­ju odbio­ru. Mowa wewnętrz­na, czy­li tak zwa­ny „głos w gło­wie”, któ­ry sły­szy­my czy­ta­jąc książ­kę albo zasta­na­wia­jąc się, na przy­kład, co kupić w skle­pie spo­żyw­czym, kształ­to­wa­na była przez set­ki lat przez czy­ta­ny tekst, a dziś to kul­tu­ra audio­wi­zu­al­na ma na nią sil­niej­szy wpływ. Mowa wewnętrz­na sta­je się, para­dok­sal­nie, coraz mniej wer­bal­na. Zamiast sta­no­wić mono­log o logi­ce przy­czy­no­wo-skut­ko­wej, zaczy­na przy­po­mi­nać gma­twa­ni­nę symul­ta­nicz­nie wystę­pu­ją­cych obra­zów i dźwię­ków.

Nie wyda­je mi się jed­nak, żeby poezja sta­wa­ła się prze­żyt­kiem. Wręcz prze­ciw­nie – tekst poetyc­ki to z regu­ły krót­ka for­ma, więc współ­cze­sny mózg powi­nien nie mieć pro­ble­mów z jej przy­swo­je­niem. Dobry wiersz jest gęsty od prze­róż­nych myśli, emo­cji i wra­żeń – da się z nie­go bez tru­du wycią­gnąć wnio­ski i uni­wer­sal­ne praw­dy, spo­strze­że­nia dobre na róż­ne oka­zje. W poezji znaj­du­je się – tak prze­cież cha­rak­te­ry­stycz­na dla współ­cze­sno­ści – ulot­ność i chwi­lo­wość. Wier­sze czę­sto brzmią pięk­nie, są niby ambit­ne pio­sen­ki, w któ­rych za war­stwę instru­men­tal­ną słu­żą rymy, ali­te­ra­cje i inne dźwię­ko­we środ­ki języ­ko­we. Pro­blem więc pole­ga wła­śnie na tym, jak dotrzeć do odbior­cy, jak zna­leźć się ze swo­ją poezją w mediach i wyjść poza wąskie gro­no zain­te­re­so­wa­nych (zda­rza się, że wyłącz­nie z zazdro­ści) poetów oraz kry­ty­ków.

W tym całym wycho­dze­niu z poezją do ludzi nie wol­no zatra­cić zmy­sło­wo­ści i intym­no­ści wier­sza. Nale­ży poru­szać, a nie robić kre­tyń­ski slam-show. Uni­kać ego­cen­try­zmu. To jest bar­dzo, bar­dzo trud­ne.

Kie­dy byłam w liceum, wymy­śla­łam tzw. drew­nia­ne meta­fo­ry. Zapew­ne nigdy bym sobie tego nie przy­po­mnia­ła, gdy­by nie to, że mama popro­si­ła mnie dzi­siaj, żebym zna­la­zła jej wzo­ry jakichś urzę­do­wych doku­men­tów. Musia­łam przej­rzeć chy­ba sto CD, aby je odszu­kać, i to wła­śnie na jed­nej z płyt znaj­do­wał się plik „mysli.rtf”, w któ­rym zapi­sy­wa­łam róż­ne lice­al­ne bon moty. Spo­strze­że­nia te wyda­wa­ły mi się wów­czas nad­zwy­czaj odkryw­cze i byłam z nich ewi­dent­nie bar­dzo dum­na. Jed­na z nich brzmia­ła „Adam jest jak deska”. Adam był wów­czas moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Nie­ste­ty, nie mam poję­cia, co mogło łączyć deskę i Ada­ma, lecz za to znam zna­cze­nie mak­sy­my „poezja jest jak ław­ka”, ponie­waż, o zgro­zo, zapi­sa­łam pod nią sto­sow­ne wyja­śnie­nie. Brzmi ono tak: „Na ław­ce moż­na się roz­siąść same­mu. Wte­dy jest przy­jem­nie, ale zazwy­czaj wokół ław­ki krę­cą się inne oso­by. Zda­rza się, że też chcą usiąść. Moż­na je zigno­ro­wać – pew­nie nie zro­bią awan­tu­ry i pój­dą dalej. Zre­zy­gno­wa­ne, znaj­dą inną ław­kę, lecz będzie im przy­kro. Dla­te­go lepiej jest się prze­su­nąć i zro­bić miej­sce dla inne­go czło­wie­ka. Będzie mu miło, a z całej sytu­acji może się wywią­zać roz­mo­wa (albo nawet romans)”.

O mat­ko – pomy­śla­łam – to jest nie­omal tak żenu­ją­ce, jak nie­któ­re wie­czor­ki.

O AUTORZE

Katarzyna Fetlińska

Urodzona 15 czerwca 1991 w Ciechanowie.W 2011 roku została laureatką projektu „Połów. Poetyckie debiuty”. Autorka tomów poetyckich „Glossolalia” (2012) oraz „Sekstaśmy” (2015), wydanych nakładem Biura Literackiego. Ukończyła filologię angielską na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie.