Metakrytyczne zapiski frustrata
Przemysław Rojek
Głos Przemysława Rojka w debacie "Krytyka krytyki".
strona debaty
Krytyka krytyki1. Pewna jak najsłuszniej znana i uznana poetka napisała do mnie list w sprawie tej debaty – debaty na tyle dla mnie ważnej, że postanowiłem (programowo i pragmatycznie niepomny, że nie można – by zacytować klasyka – być jednocześnie twórcą i tworzywem) wziąć w niej udział jako jedna ze stron sporu. Albo porozumienia – zobaczymy, jak to będzie na końcu… No więc nazwiska poetki nie wymienię, bo list prywatny, ale jej słowa zacytuję – jako że trafiają one w sedno moich najbardziej ponurych wątpliwości: „może szkoda naszego czasu i umiejętności na rozpalanie ogniska za pomocą szczudełka i szkiełka? Nie wiem. Żar młodości i przymus buntu vel naprawiania świata już dawno się we mnie wypalił.”
A ja bym bardzo chciał, by to, co napiszę, jednak jakieś ognisko rozpaliło. By kogoś to dotknęło i uraziło – bo owszem, mam zamiar pisać rzeczy nieprzyjemne, niesprawiedliwe i oszczercze bez mała. Sytuacja ku temu – jak sądzę – nabrzmiała. Mogę nawet – jeśli miałoby się to owemu rozniecaniu i obrażaniu przysłużyć – zakląć publicznie a szpetnie: tak, mam, kurwa, nadzieję, że się ktoś obrazi, że ktoś zechce spuścić mi wpierdol.
Oczywiście – nic z tego. Poetka ma niestety rację. Szczudełko i szkiełko niczego nie rozpalą; by pozostać w klimatach żałośnie wulgarnych (ostatni raz, obiecuję), zacytować wypada słynne zdanie ze słynnej powieści Dominiki Ożarowskiej: nie przyjebie żaden piorun.
2. W tytule zamianowałem się frustratem, choć – naprawdę, proszę mi wierzyć – za frustrata się nie uważam, a naukę dystansu (zalecaną wszak i przez zachodnich stoików, i przez wschodnich joginów) uważam na jedną z najważniejszych, jakie w życiu można odbyć. Tu jednak mam zamiar sobie ulżyć – stąd kolejny cytat, frustracki jak się patrzy (i jak się nie patrzy, by sparafrazować śliczny poetycki żarcik Piotra Sommera). A że frustracja znakomicie idzie w parze z kombatanctwem, więc cytacja będzie też kombatancka. Wiadomo, z czego/kogo, a jak nie wiadomo, to trudno:
„O, bracia poloniści, siostry polonistki, sto trzydzieścioro było nas na pierwszym roku. Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy, że oto nas przyjęto do szkoły poetów. […] Przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach. A potem bida, bida i rozczarowanie! A potem beznadzieja i starość pariasa i wszechporażająca nas wszystkich pogarda […]. Czemu nie jestem chamem ze sztachetą w ręku? Ktoś by się ze mną liczył gdybym rzucił cegłą! A przecież stanowimy sól ziemi. Tej ziemi! Mimo że nie jesteśmy prymitywną siłą, dyktaturami zawsze wstrząsają poeci!”
No właśnie… tych pięć bitych (i pitych, a może raczej: upajających) lat, tych stron tysiące to było u mnie na polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego. I choć oceniam siebie jako kogoś, kto był zdecydowanie ultimus inter pares, to nie da się ukryć, że dobry to był rocznik – i dobry czas. Rocznik dobry, bo studiowało się na jednym roku z nie byle kim – z Grzesiem Jankowiczem, Jurkiem Franczakiem; rok niżej rozdawał karty Kuba Momro; w którymś momencie desantem z Łodzi dotarły siły rewolucji w osobie Igora Stokfiszewskiego; z sąsiedzkiego filmoznawstwa zaglądał do nas i próbował fermentować naszą niechęć do organizacji i zbiorowych identyfikacji Piotrek Marecki, otoczony nimbem relegowanego skądś-tam za politykę buntownika… A wszystko to rozpalał zaratustriański płomień profesora (podówczas jeszcze, na początku, doktora) Michała Pawła Markowskiego – i nikt, kto go wówczas, u szczytu jego dyskursu, nie spotkał, nie może mieć nawet pojęcia, jak bardzo ten płomień przepalał, oczyszczał i hartował!…
Ale – jako się rzekło – dobry był nie tylko rocznik; dobry był też czas. Wtedy, końcem poprzedniego stulecia, polska literatura niby wyklarowała się już z buzujących alembików początku lat dziewięćdziesiątych, ale ciągle jeszcze wszystko to się destylowało, dojrzewało, transfigurowało w nowe jakości. Mieliśmy, a jakże, swoich poetów; mniej może pociągał nas ustateczniający się bunt Świetlickiego i Podsiadły, Foksa i Jaworskiego, ale krzepły wielkości na nowy czas: Sosnowski, Pióro, ciągle swój i ciągle oczyszczająco nieswój Tkaczyszyn-Dycki. A w naszych tajnych, zadymionych lożach powtarzano coraz głośniejszym szeptem zaklęcia do tej pory niesłyszalne: Joanna Mueller, Marta Podgórnik, Roman Honet; dziczeliśmy wespół z (na)dziką poetycką gangsterską ze Śląska.
3. Tak, a jakże: mieliśmy swoich poetów. Ale też – mieliśmy swoich krytyków. Tych z nas, których (mimo usilnych prób, a może i, o ironio, dzięki nim) nie przyjęto jednak do szkoły poetów, próbowali wszak terminować w szkole literaturoznawstwa i krytyki literackiej.
A im głębiej zapuszczaliśmy się w nieobeszłe ziemie wiedzy o literaturze, tym mocniej uświadamialiśmy sobie, jak bardzo jesteśmy karłami i jak potężne są ramiona gigantów, na których siedzimy… Maurycy Mochnacki. Karol Irzykowski. Stanisław Brzozowski. Wacław Borowy. Jan Błoński. Kazimierz Wyka. Precyzja myśli, przepaść erudycji, niedosiężny pułap analitycznej wnikliwości i interpretacyjnej pomysłowości, onieśmielająca szerokość kontekstualnych horyzontów, giętkość i uroda języka, odwaga wnioskowania, śmiałość diagnoz – bywało, że przyjemność czytania komentarza przewyższała radość obcowania z tym, co komentowane.
4. Oni, co oczywiste, nie byli naszymi krytykami – nie śmielibyśmy ich tak nazwać. Ale tych swoich też mieliśmy – na przykład Mariana Stalę, który wówczas zaczynał już oddalać się co prawda na pozycje, by tak rzec, zachowawcze, ale któremu pamiętaliśmy to, jak pożytkował swój niewątpliwy akademicki autorytet, by wprowadzać w szeroki obieg literatury tych, którzy byli od nas, a którzy wsparcia takiego bardzo potrzebowali. Mieliśmy Jurka Jarzębskiego, Darka Nowackiego, Przemysława Czaplińskiego – pierwszych, którzy ważyli się przekuwać ekscytujący literacki chaos tamtych lat na hartowne (a więc takie, z którym trzeba się liczyć) tworzywo uogólnienia, syntezy, klasyfikacji i taksonomii. Mieliśmy wnikliwość Krzysztofa Uniłowskiego i Piotra Śliwińskiego, mieliśmy świeżą podówczas dywersyjność (i perwersyjność) genderu Ingi Iwasiów i Kingi Dunin. Mieliśmy wreszcie tych najbardziej może naszych – Jarosława Klejnockiego i (nade wszystko) Karola Maliszewskiego.
5. Zwłaszcza temu ostatniemu chciałbym tu się pokłonić jak najniżej – on uczył nas nieschlebiającej empatii wobec miałkiego czasem poezjowania, zaświadczanej tekstem radości czytania, pisania mądrego i jednocześnie unikającego pseudouczonego zadęcia, ozdrowieńczo wariackiej krytycznoliterackiej siły drzemiącej w śmiałej metaforze i celnym porównaniu; poprzez praktykę swego legendarnego oczytania we wszystkim, co młodoliterackie, uczył nas odpowiedzialności, która spoczywać musi na wszelkiej krytyce towarzyszącej; no i wreszcie uczył nas (rzecz pozostająca dziś w napawającym smutkiem i niepokojem zaniku) najwyższego możliwego w środowisku poziomu kultury: odpisywania na listy i maile, uczciwego rekomendowania kompletnie nieznanych sobie pisarzy, gotowości do udzielania rzeczowych literackich porad, wywiązywania się z zamówień, nieodpłatnego czasem wspierania swym piórem z góry skazanych na porażkę inicjatyw czasopiśmienniczych.
6. Tak to mniej więcej było. A obieg literatury i jej komentarza zmieniał się na naszych oczach. Współpracowaliśmy z czasopismami, które albo padały po dwóch numerach, albo jakimś niepojętym zbiegiem okoliczności dożywały roku lub dwóch, rozchodząc się w obiegu kilkudziesięciu znajomych; braliśmy udział w niesionych rewolucyjną retoryką spędach literackich, po których zostawał jedynie kac; męcząc się potępieńczo nad transkrypcjami Kodeksu Zografskiego, nad końcówkami równoległymi w dopełniaczu liczby mnogiej rzeczowników męskoosobowych, nad niewyobrażalną nudą podręczników do pedagogiki ogólnej, nad wszystkimi tymi Zimorowicami i Kniaźninami, próbowaliśmy jednocześnie spierać się z naszymi profesorami o Cyranowicz, Nowakowską, o Wiedemanna i Siwczyka; korzystając z pierwszych w Krakowie kafejek internetowych, eksperymentowaliśmy z literaturą w sieci.
7. Nade wszystko zaś – uczyliśmy się akceptować ten nowy stan rzeczy, zupełnie niepojęty ani dla cokolwiek bardziej konserwatywnej części kadry uczelnianej, ani dla naszych niegdysiejszych szkolnych nauczycieli polskiego, których zresztą z roku na rok pamiętaliśmy coraz bardziej przez mgłę: że właściwym środowiskiem literatury jest absolutnie zdecentralizowany, anarchiczny, niepodległy (podówczas skądinąd nieistniejącym) hierarchiom i autorytetom pluralizm poetyk, że pisanie i pisanie o pisaniu będzie musiało zrezygnować z jakichkolwiek pozorów społecznej ważności. Tym, którzy z konieczności uznawali co prawda miałkość naszego marnego dla literatów czasu, ale jednak dopominali się o konieczność ograniczonego podejmowania schedy po humanistycznym, romantycznym, pozytywistycznym, inteligenckim, opozycyjnym (i jakimkolwiek bądź innym) etosie uniwersalności, zaangażowania i użyteczności, odpowiadaliśmy gestem ostentacyjnego oddalania się w środowiskową splendid isolation, uznając, że taki właśnie, znany z kampusów zachodniego świata obieg literatury, wsobny i samozwrotny, jest czymś zdrowym i normalnym. Poeci (lepsi i gorsi, drukowani i nie, spełnieni i in spe) piszą dla poetów i o poetach? A w czym problem? Czy to, że Jacek Gutorow i Piotr Sommer, Karol Maliszewski, Jerzy Jarniewicz i Andrzej Sosnowski wiersze tłumaczą, wiersze piszą i piszą o wierszach, szkodzi najwyższej jakości któregokolwiek z tych podejmowanych przez nich trudów? No przecież, że nie.
8. Kończę część kombatancką, wypełnioną mruczeniem partyzanckich pieśni przy ognisku, ufundowaną na wyliczeniu, tej podstawowej figurze utraty… Kończę już to z rozbawieniem, już to z rozczuleniem, już to z odrobiną zażenowania: bo gdy tak się sobie sprzed lat kilkunastu przyglądam, gdy tamtego siebie próbuję zrekonstruować, to widzę jasno, jak bardzo i z jaką łatwością dałem się uwieść przez tamte ad hoc tworzone mity – że zanik centrali dopuści do głosu naprawdę ważne głosy krytycznoliterackie, do tej pory flekowane przez stetryczały establishment; że przesunięcie środka ciężkości krytyki literackiej do wnętrza środowiska przysłuży się okrzepnięciu poetyki autentycznego towarzyszenia nowej literaturze; że wyzwolenie spod dyktatu akademickości zaowocuje nowymi językami, przekraczającymi granicę między literaturą a jej meta-wymiarem; że internetowa wolność zaleje nas tsunami żywej, rozgorączkowanej, fundatorskiej dyskusji o poezji. Mój Boże, ależ byłem naiwny…
9. Gdybym już teraz miał jakoś zawrzeć resztę tego mojego biadolenia w jednej tezie, brzmiałaby ona następująco: z młodą krytyką literacką w warunkach radykalnej post-centralnej wolności stało się z grubsza to samo, co z wieloma innymi przejawami polskiej kultury duchowej w realiach wolnorynkowych – konkurencja nie doprowadziła do wzrostu jakości oferowanych usług, a wręcz przeciwnie: do ich spadku. Tak jak nasz wciąż jeszcze raczkujący kapitalizm (który na zachodzie rozwijał się stopniowo przez lat dwieście, a po wschodniej stronie znanego bon-motu Winstona Churchilla próbował nadgonić swe materialne i mentalne zaległości w ciągu dwóch dekad) wciąż gra przede wszystkim obniżką ceny, nie realną zwyżką jakościowej oferty towarowej i usługowej, tak i w krytyce literackiej możemy przeczytać coraz więcej tekstów – niestety, o systematycznie spadającej randze.
10. Swoje sądy formułuję – nie ukrywam – w oparciu o próbę skonstruowaną dość wybiórczo: z racji moich Biurowych zatrudnień muszę co czas jakiś przyjrzeć się temu, co blogi, prywatne, półprywatne i instytucjonalne strony internetowe (w tym również te związane z papierowymi wersjami branżowych periodyków), takie czy inne portale piszą o książkach wydawanych przez Biuro Literackie. No i generalnie nie jest dobrze. A bywa i tak, że jest fatalnie… Owszem, kiedy na ekranie wyświetla mi się tekst sygnowany przez – na przykład – Monikę Brągiel, Klaudię Mucę, Przemysława Koniuszego, Marcina Orlińskiego, Marka Olszewskiego, Krzysztofa Sztafę, Pawła Tańskiego, to wiem, że swojego czytelniczego czasu nie zmarnuję (co tam – „nie zmarnuję”; mało powiedziane, wiem, że spędzę go z pożytkiem i radością!). Ale te momenty satysfakcji są – no właśnie – momentalne: a jeden moment szczęścia na siedem do dziewięciu udręki to jednak zbyt mało, bym uznał, że jest dobrze.
W porządku – skoro nie jest dobrze, to jest źle; a czemu jest źle, zapyta ktoś? Poddaj się i rzuć brzytwę, prowoku! – skoczy na mnie ze zdaniem kończącym Lemowy Pamiętnik znaleziony w wannie ktoś zirytowany i znużony (słusznie) mym megalomańskim biadoleniem bez pokrycia… Dobra, już pokrywam. Powolutku, w punkcikach (jakkolwiek ich kolejność nie ma żadnego związku z wagą/częstotliwością występowania konkretnego przedmiotu oskarżenia/pomówienia/oszczerstwa; nadto wszystko to traktować należy jak wzajem w siebie przepływające cechy tego samego zjawiska).
7. Po pierwsze – naskórkowość.
Zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby mówić na przykład o prezentyzmie – ale to nie oddaje istoty tego, o co mi tu chodzi; poza tym sam termin „prezentyzm” nadmiernie nacechowany jest znaczeniami, których w opisywanym zjawisku nie ma. A chodzi o to, że czytając jakiś tekst krytycznoliteracki, nie znajduję tam nic poza absolutnie powierzchniowym opisem: tyle a tyle wierszy, mają taki to a taki nastrój, poetę to trochę niepokoi, a tamto cieszy, język zwraca swoją uwagę tym, że jest bogaty/oschły/sugestywny/prowokacyjny, bardzo mi się to (ogólnie) podoba, ale (w szczegółach) trochę nie. I jeśli ten typ pisarstwa krytycznoliterackiego próbuje mierzyć się z literaturą – powiedzmy – programowo ludyczną (co nie znaczy, że złą: znakomite są wszak kryminały Miłoszewskiego, fantastyka Grzędowicza, dziewczyńska proza Musierowicz), to jeszcze pół biedy; gorzej, kiedy ktoś w ten sposób próbuje brać się za bary z poezją Sosnowskiego czy prozą Zawady, że pozwolę sobie pozostać na gruncie publikacji Biura… Wtedy – naprawdę – zaczyna się robić, bo ja wiem, niestosownie?… Bo ma się wrażenie, że gęstość jakiejś propozycji literackiej wymagałaby wzięcia naprawdę solidnego kamienia i rzucenia nim w taflę z rozmachem i rozpluskiem, a tymczasem widzimy kogoś, kto popisuje się puszczaniem kaczek po powierzchni – ładne to, ale dalej nie wiemy, co w środku, a płaski kamyk, ledwo co zamoczony, ląduje jak idiota na przeciwległym brzegu. Ja na ten przykład mam taki problem z Sosnowskim (pisałem o tym niegdyś szerzej na swoim prowadzonym w Tawernie BLogu), że uwielbiam go czytać, mam za kogoś, kto może najtrwalej (w stopniu podobnym jak – bagatela! – Arthur Rimbaud, Paul Celan, Bolesław Leśmian, Dylan Thomas albo John Ashbery) zrewidował moje myślenie o poezji – a zatem, zapewne, jakoś tam go na swój użytek rozumiem – ale nie odważyłbym się o nim pisać, jeszcze nie, długo nie; nie ta klasa wagowa… I – uwaga, zdradzam kulisy swego redaktorskiego, pożal się Boże (jeśli masz komu, celnie dopowiadał w swym chybionym Nienasyceniu Witkacy) warsztatu – gdy mam dla Przystani zamówić tekst o książce autora Stancji, to staję przed poważnym wyzwaniem, bo wiem, że tych, którzy są w stanie z odpowiednią dozą kompetencji i szaleństwa pisać ciekawie o Sosnowskim, nie ma w Polsce, o paradoksie!, aż tak wielu. No to jeśli czytam potem jakiś kawałek krytycznoliteracki, z którego dowiaduję się, że poems to książka trudna, ale bardzo ciekawa, że są tam wiersze i że autor potrafi zrobić utwór z didaskaliów do tragedii greckiej, co świadczy o tym, że nie wierzy w literaturę i że gra z czytelnikiem, a całość dodatkowo wzbogacają nawiązania do działań artystycznych Bianki Rolando, ale motto jest z trip-hopowca, co stawia całość w zupełnie nowym świetle i pokazuje, że nie ma granic między sztuką wysoką i popularną, a poza tym trzeba pamiętać, że Sosnowski deklarował, że wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca… to cóż, nie bardzo wiem, co z tym zrobić.
W tego typu tekstach w całkowitą odstawkę idzie śladowa nawet praca analityczna, próba interpretacyjnego zbliżenia się do wiersza, wyparta przez jałową omowność, bezwyrazową impresyjność, przez arbitralne się-podobało, albo i nie (ale raczej tak; o ważnym w polskiej przestrzeni krytycznoliterackiej braku konstruktywnej krytyki negatywnej pisał celnie i ciekawie w swoim prowadzonym na stronach czasopisma „Liberté!” blogu Rafał Gawin). Dlatego też – dodaję na marginesie – teksty omawianego tu sortu są tak śmiesznie krótkie; nie wyłącznie dlatego, ale również: a przecież już uczniom w liceum tłumaczę, że jak się w wypracowaniu nie znajdzie kawałek choćby konkretnej analizy utworu, to nie ma co się dziwić, że żenująco nieważka objętość pracy wymagana przez model oceniania okazuje się jednak progiem nie do przekroczenia… I znów: oczywiście, każdy ma swojego widzimisia, każdy czyta dla siebie i na swój rachunek – ale jeśli się tym dzieli z innymi, to naprawdę jestem ciekaw, dlaczego tak (a nie inaczej), co jest takiego w tekście (a nie w samym tekst piszącym), że się on może, albo i nie, podobać.
Nie wiem, może to efekt awersji do szkolnej metodyki orania wiersza strukturalizmem trzeciej świeżości, że się nam teraz tak ta krytyka literacka oddaje nieumotywowanej w bliskim czytaniu radości pisania, że coś jest po prostu fajne? Może ktoś myśli, że jak ma władzę oceniania (najlepiej, żeby jeszcze były gwiazdki – od zera, czyli „strata czasu”, do pięciu, „musisz przeczytać zanim umrzesz”), to ujawnianie się z tą władzą przydaje jego pisaniu jakiegoś ciężaru gatunkowego? Nie wiem, ale dochodzę do wniosku, że tą naskórkowość mógłbym też nazwać yorkizacją: dzieło przestaje być mastiffem, którego – w trosce o integralność własnych kończyn – najpierw trzeba oswoić, zanim zaczniemy się do niego czulić; zamienia się w jedwabistego pieska torebkowego, któremu można zawiązać kokardkę na czubku łepetyny i cieszyć się, że tak ładnie wyszło…
8. Po drugie – niepłodność.
Niepłodne jest to, co kończy się na samym sobie, co nie jest w stanie zaowocować potomstwem; niepłodna krytyka literacka to taka, która nie prowokuje mojego myślenia absolutnie do niczego. I – uwaga – nie chodzi o to, bym był zachęcony do przeczytania jakiejś książki. Dla konsumentów tego typu krytyki to, co teraz napiszę, zabrzmi zupełnie absurdalnie, ale: krytyka literacka nie jest od tego (a przynajmniej nie wyłącznie i nie na pierwszym miejscu), by kogokolwiek przekonywać do czytania tego, o czym się pisało. Tekst krytycznoliteracki ma – w moim odczuciu – proponować coś, jakiś model czytania, myślenia, wartościowania, który sprawi, że choć na moment w moim mózgu coś zacznie iskrzyć na złączach nieco innych niż te, których używam na co dzień. I ma stanowić – komentując inne pisanie – intelektualną wartość, myślowe wyzwanie sam dla siebie. Weźmy przykłady z półki wyższej niż górna: kiedy czytam Brzozowskiego piszącego o Żeromskim, Benjamina o Kafce, Derridę o Celanie, de Mana o Prouście, Barthesa o Flaubercie, Jeleńskiego o Wacie, Kotta o Kantorze – to naprawdę mniej mnie interesują Ludzie bezdomni, Przemiana, Szibbolet, W stronę Swanna, Pani Bovary, Ciemne świecidło czy Umarła klasa, bardziej fascynuje rozpęd komentatorskiej myśli, zainicjowana przez nią ogólna ekonomia czytania-jako-takiego, po obcowaniu z którą (co widzę do dziś) inne jest już moje czytanie Stasiuka, Tokarczuk, Tulli, Dukaja, Twardocha…
Oczywiście, nie wymagam od jakiegoś sympatycznego blogera (bo wiadomo, że żeby się w blogosferze utrzymać, trzeba krótko, jasno i często) czy od krytyczki, której jakieś pismo zleciło zrecenzowanie na pięć tysięcy znaków (to nie żart: współpracowałem kiedyś z pewnym uznanym – mniejsza o tytuł – periodykiem branżowym, gdzie taka właśnie była nieprzekraczalna norma) nowej Hartwig, żeby od razu pisał/a nową Legendę Młodej Polski czy równie nowego Szekspira współczesnego, ale naprawdę… czytam, czytam… i nic. Dowiedziałem się, że autor przeczytał książkę, którą i ja albo już czytałem, albo i tak mam zamiar przeczytać. To miło. Widzę, że ją zrozumiał – albo podobnie jak ja, albo nieco inaczej. Też miło. Podobała mu się. To już w ogóle – jeśli podzielam jego sąd – super. Ale ostatecznie nie dostałem nic, z tego czyjegoś pisania i mojego czytania absolutnie nic nie wynika. Umieramy sobie w naszym doświadczeniu lekturowym bezpotomnie.
10. Po trzecie – bezkontekstowość.
Żadne pisanie nie pisze się w próżni – to teza równie stara, jak (co najmniej) intertekstualna teoria literatury. Weźmy takiego choćby Dycia (przykład może najjaskrawszy, bo wszak ten akurat poeta, pisząc każdą swoją nową książkę, pisze jednocześnie od pierwszego swego utworu z Neni wciąż ten sam, mantryczny, transowy i monstrualny poemat): czytając go, czytam jednocześnie to, co napisali/powiedzieli o nim Klejnocki, Orska, Momro i wielu, wielu innych – a oni z kolei, pisząc swojego Dyckiego, sięgali po konteksty czasem zupełnie nieoczywiste (weźmy choćby ten tak mocno zakorzeniony w odczytaniach tej liryki żywioł barokowy). To wszystko już jest w każdorazowym czytaniu Tkaczyszyna-Dyckiego, zrosło się z nim, stało się immanentną częścią poezji; bez tego wszystkiego Dycki będzie poetą niedoczytanym, okulawionym.
Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć: nie wymagam, by w każdej jednej blogerskiej recenzji streszczać aktualny stan badań, nie żądam pisania partytury na jakąś szczególnie rozbudowaną symfonię teoryj (od tego są doktoraty), jak Kmicic Częstochowy broniłem, bronię i bronić będę prawa do subiektywnego, egzystencjalnego najlepiej czytania, zwłaszcza poezji. Ale jednak krytyka obowiązuje też pewien szacunek wobec tekstu, wobec pisarza; na spotkanie dwóch rozkochanych w sobie tożsamości winno się przychodzić z bukietem – gdy zatem czytam powierzchowne, banalne, skupione na niezbyt dla mnie interesującym migawkowym wrażeniu enuncjacje krytycznoliterackie, będące w sensie teoretycznym, interpretacyjnym i erudycyjno-kontekstowym wyważaniem wielokrotnie już otwartych drzwi, to tego właśnie szacunku mi brakuje.
Oczywiście, ma to swoją odwrotną stronę: pewne mocne i mocą swą modne języki teoretyczne (zwłaszcza gender, psychoanaliza – niegdyś jungowska, dziś pewno bardziej lacanowska, dyskursy wyrosłe po zwrocie politycznym) mają tendencję do patroszenia pisarza z niego samego i wypychania go płcią, archetypami, stadium lustra i walką klas; taka krytycznoliteracka dermoplastyka też – by zacytować wykorzystywanego już tu Dycia – psu na budę… Jeden ze wspomnianych przeze mnie powyżej braci polonistów przeszedł do legendy swego roku jako ten, który Siwczyka próbował operować Heideggerem. To nie jest jednak niebezpieczeństwo tego typu krytyki literackiej, o której tu myślę i piszę; tej teoretyczny nadmiar nie grozi, za to zbliżanie się do granic literaturoznawczej arogancji – niestety tak.
Poziomem podstawowym tak rozumianej kontekstowości powinna być oczywiście w miarę gruntowna znajomość całości (bądź przynajmniej reprezentatywnej części) dzieła danego pisarza – najmocniejsi (w sensie bloomowskim) współcześni polscy pisarze, tacy jak choćby Stasiuk, Sosnowski, Dukaj, każdym swoim kolejnym dziełem piszą komentarz do tego, co stworzyli do tej pory: Jadąc do Babadag rozszerza granice beskidzkiego zadupia z Opowieści galicyjskich na całą Europę Środkowo-Wschodnią, destrukcja językowej referencji z Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi zaczyna się już w Taxi, nowomedialna ekscentryczność Starości aksolotla jest logiczną ewolucją wirtualnego bełkotu Czarnych oceanów. I znów: jasnym jest, że każde jedno dzieło – zwłaszcza dzieło wybitne – czyta się dla niego samego (inaczej zapewne nie byłoby aż takie wybitne), niemniej jednak gdzieś z tyłu głowy powinna chyba pracować świadomość (a może i nieświadomość) tego, w jakim miejscu tego akurat pisania się znajdujemy.
Że już nie wspomnę o sytuacjach zupełnie kuriozalnych, gdy krytyk obnaża się ze zwykłą nieznajomością rzeczy… Tu pozwolę sobie na jeden konkretny przykład, który szczególnie mnie zbulwersował. W drugim tegorocznym numerze „Fabularii” – pisma przecież niezłego, z ambicjami, intensywnie i ciekawie rozpromowanego – ukazała się rozmowa, którą z Joanną Mueller przeprowadziła Karolina Sałdecka. Rozmowa – jak sądzę i jak praktykowałem zabierając się za przygotowywanie wywiadów z Filipem Wyszyńskim, Szymonem Słomczyńskim, a i z autorką Zagniazdowników takoż – jest szczególnie ekscytującym, ale i szczególnie niebezpiecznym, wymagającym, odpowiedzialnym fenomenem dyskursu krytycznoliterackiego; pewna nieznana innemu pisaniu intymność spotkania z pisarzem i jego dziełem jest w rozmowie najbardziej intensywna. Kiedy zatem czytam wspomnianą rozmowę z „Fabularii” i kiedy napotykam na pytanie Sałdeckiej brzmiące ni mniej, ni więcej, tylko „czy kiedykolwiek próbowałaś innego gatunku niż poezja”, to znów nie bardzo wiem, co z tym zrobić (umrzeć, wyjechać, nie zareagować? – sugeruje wieszcz)… I nie ukrywam, że mój szacunek dla Asi, dla jej wyrozumiałości i cierpliwości, wzrasta wtedy niepomiernie.
11. Po czwarte – nieidiomatyczność.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, czyli kiedy jeszcze chciało mi się napinać na współpracę z różnymi pismami branżowymi, wyprosiłem sobie w przeżywającym podówczas drugą swą młodość „FA-arcie” zamówienie na recenzję ze świetnego tomu wierszy Mateusza Wabika Przestrzeń lokalna. Zabierałem się do pisania niczym przysłowiowy kot do równie przysłowiowego jeża – nie pomagała wielokrotna lektura, rozhisteryzowany rytm naprzemiennego zaczynania i wykasowywania tego, co zaczęte, rozkręcanie mózgu hektolitrami kawy i herbaty, zamienianie pokoju w nieprzejrzystą tytoniową wędzarnię… Wreszcie trzeba było pieprznąć tym wszystkim i pójść na spacer. Włócząc się pod ołowianym niebem zgniatającym postindustrialną pustynię niegdysiejszego Solvayu (tak, tego samego bezideowego zapadliska, które Trzech Marcinów wzmiankowało w swym legendarnym Wierszu wspólnym), wśród brunatnorudych, zeschłych traw wrastających w mineralizujące się szkielety fabrycznych labiryntów, przypomniałem sobie – przypadkiem? nie sądzę… – niedawno obejrzany film Christophera Nolana Memento. I już wiedziałem, co i jak napiszę o Wabiku, zobaczyłem swój niedoszły jeszcze tekst od początku do końca, wysnuty z metafory sztukującego pamięć i unieważniającego rzeczywistość, nieskończenie ironicznego pisma tatuaży pokrywających ciało głównego bohatera filmu. I choć nic już nie pamiętam z tego, co konkretnie o Przestrzeni lokalnej miałem do powiedzenia, to pamiętam koncept, który tamto moje pisanie uruchomił.
No właśnie: w tekstach krytycznoliterackich, które tu poniewieram, rozpaczliwie brakuje mi albo pomysłu, albo czegokolwiek innego, co odróżniałoby je od siebie, co czyniłoby je mową idiomatyczną, opatrzoną niepodrabialną sygnaturą. Może to być właśnie koncept, rozumiany zupełnie na modłę barokową: mocny, wyrazisty pomysł nizający na siebie paciorki znaczeń rozsypane po komentowanej książce – koncept wyrastający zresztą z najróżniejszych możliwych poziomów krytycznoliterackiego wysiłku. Może to być jakaś pomysłowa kompozycja; można próbować podejść od strony szczególnie natarczywie organizujących dany tom wierszy wyobrażeń, metafor (i wszelkich innych językowych deformacji), pól semantycznych; można skupić się na interpretacji jednego tylko, uznanego za kluczowy dla całej książki wiersza; można puścić się w pląs z kształtem własnego języka opisu; można, można, można… można w zasadzie wszystko – ale niech to, na litość, będzie cokolwiek!
Owszem, wystawiam się na zarzut, że zrzędzę tu jak dobrotliwo-upiorne ciotki Józia z pierwszych stron pewnej znanej być może niektórym powieści Witolda G., że rzucam się na Bogu ducha winne krytycznoliterackie enuncjacje i wyję do nich, by były czymkolwiek, jakąkolwiek formą, możnością jakąś – ale naprawdę, tu akurat bezformie mnie przeraża; bo w bezforemności pisania zacierają się indywidualne rysy piszącego, teksty stają się od siebie w zasadzie nieodróżnialne, jednako chaotyczne, jednako bezwyrazowe, jednako realizujące jakąś nie-do-formę pozbawioną smaku niczym, przepraszam za wyrażenie, nadmiernie rozgotowana marchew… A co za tym idzie (odpowiedzialność, drodzy państwo, odpowiedzialność wobec waszych ukochanych pisarzy się łasi i kłania!), zacierają się różnice również między tym, o czym się pisze: no bo jeśli ktoś tych samych wytrychów – językowych, konceptualnych, kompozycyjnych, analitycznych – używa do otwierania drzwi wiodących do świata Ignacego Karpowicza i Wita Szostaka, Justyny Bargielskiej i Szymona Słomczyńskiego, Macieja Taranka i Piotra Sommera, to co komu po takim Karpowiczu i wszystkich pozostałych wymienionych? Podśmiechiwaliśmy się ongiś (wespół z tymi co rusz tu wracającymi siostrami polonistkami i braćmi polonistami, a jakże) z pewnego bardzo wziętego i bardzo wpływowego krytyka, że ma chyba w swoim komputerze takich kilka nienaruszalnych plików: swietlicki.doc, honet.doc, milosz.doc, szymborska.doc, a jak go przypili potrzeba, to po prostu otwiera, zmienia w pliku serce na baw się, Chwilę na Dwukropek, uzgadnia z aktualnie otwartym spisem treści książki tytuły konkretnych wierszy – et voilà!… W krytyce, o której tu piszę, bywa jeszcze gorzej: to są czasem już tylko bardziej niż przezroczyste wariacje na temat jednego zaledwie pliku, poezjawspolczesna.doc.
A przecież – siostry krytyczki, bracia krytycy (tak was wywołuję po siostrzeństwie i braterstwie, bo i mnie przecież zdarza się coś napisać, i coraz częściej czuję się z tym moim kombinowaniem jak platoński, nieprzynależny naszej wspólnocie idiota, jak parias) – chodzi tu o sprawę najważniejszą być może: o czytelniczą rangę naszych tekstów dla nich samych. Czy naprawdę nasza wolność pisania (zbrojne ramię wolności czytania, o której w swej ostatniej, tak właśnie – Wolność czytania – zatytułowanej, jak zawsze pięknej książce pisze Karol Maliszewski), nieograniczona swoboda harcowania po wszystkich tych naszych blogach, portalach, wywrotowych pismach sieciowych, ma mieć za wzór perfekcyjnie nijaki dyskurs gazetowy, sprowadzający do jednego mianownika odmóżdżonego i odmóżdżającego uproszczenia pisanie o literaturze, wojnie w Syrii i rewelacyjnych środkach na nietrzymanie moczu? Czy naprawdę chodzi o to, by nasze spoglądanie w twarze Sylwii Chutnik i Joanny Bator było – by zacytować słynnego tego misia, co mu się (temu misiu) oczko odlepiło, co to miał (ten miś) odpowiadać żywotnym potrzebom całego społeczeństwa – z twarzy podobne zupełnie do nikogo?
12. Po piąte – emotikonalność.
Tu już będzie krótko: w dużej części charakteryzowanej krytyki literackiej niebywale irytuje mnie bliżej niesprecyzowany, acz widoczny ton pewnej, bo ja wiem, familiarności? śmieszkowatej porozumiewawczości? z tekstem, pisarzem, czytelnikiem… No nie wiem, nic nie poradzę, ale jakoś tak mam, że przyzwyczaiłem się traktować literaturę dość poważnie – uważać, że tak absurdalne marnotrawienie czasu, jakim jest pisanie (a co za tym idzie, czytanie i pisanie o czytaniu) musi, choćby w geście samoobrony, wyrastać z jakichś nieskończenie ważnych imperatywów. Tymczasem za pewną częścią wypowiedzi krytycznoliterackich ciągnie się cień jakiejś nieznośnej lekkości, jakby się (po Kunderze – Stachura) łapało kota z podłogi i kładło sobie na kolanach… Może to wypadkowa tego wszystkiego, nad czym już tu biadoliłem: powierzchowności, bylejactwa, jałowości, uproszczenia, językowej niewyrazistości, ale streszcza się to w metaforze emotikonu – tej graficznej protezy, która ma w sposób tyleż brutalny, co prostacki i ułatwiony wymusić wspólnictwo przeżycia. Emotikonalna krytyka literacka to takie właśnie niestosowne mruganie do czytelnika, mówienie, że niby coś tam sobie czytamy i piszemy, ale przecież to taka zabawa tylko, to nie na poważnie… Owszem: komentowany tekst może się ironicznie uśmiechać, może też gargantuicznie rechotać – podobnie może też (a czasem nawet musi) zachowywać się komentarz, co jednakowoż nie wyklucza nadrzędnej powagi wyrosłej z zatroskania i opiekuńczości, ze świadomości wagi stykania się z cudzym życiem zaświadczonym literą.
13. Po szóste – agramatyczność.
Jedną z najbardziej mrocznych legend żyjących na prawach kolektywnej traumy na polonistykach naszego osobliwego kraju, jest ta o korektorkach (nie wiem czemu, ale przyjęło się milcząco powtarzać, że były to kobiety) pracujących w „Pamiętniku Literackim”. Był czas, gdy przyjęcie czyjegoś tekstu do druku w tym najbardziej szacownym polskim periodyku literaturoznawczym namaszczało autora do bycia we wspólnocie prawdziwych badaczy – ale rytuał inicjacji bywał okrutny, bo zdarzało się, że dziesięciostronicowa rozprawa wracała do jej twórcy w dwukrotnie zwiększonej objętości; a tych drugich dziesięć stron to była drobiazgowa, profesjonalnie ołówkowa korekta, zawierucha korektorskich piktogramów tropiących każde nadużycie stylistyczne, najmniejszą składniową nieścisłość, jakąkolwiek interpunkcyjną swawolę, niepotrzebne światła między wyrazami, brak oczekiwanej precyzji sformułowań…
W dzisiejszych post-centralnych czasach trudny fach korektora znalazł się na liście gatunków zagrożonych – odstrzeliwują go skąpi redaktorzy czasopism i dyrektorzy wydawnictw, pisarze usamodzielnieni przez środki zgromadzone w drodze crowdfundingu, na resztkach pożywia się blogerska anarchia języka… Trudno, może tak być musi, nie ma co marzyć o pełnym powrocie mocnych i uprzywilejowanych instytucji dbających o nienaruszalność pewnych standardów wypowiedzi pisanej. A co gorsza – cała odpowiedzialność w tej materii spada na samych piszących, zwłaszcza w sieci.
Niezręcznie mi o tym mówić: przyjmując teksty do Tawerny i Przystani, sam muszę zadbać o to, by były one w miarę czyste – takie obowiązki zostały mi przydzielone, na takie się zgodziłem, z takich muszę się wywiązywać. Różnie z tym bywa – nieomylnych autorów nie ma, a mnie zdarza się czasem coś w czytaniu opuścić, wiadoma sprawa. Niemniej jednak śmiem twierdzić, że nie są to usterki rażące. Tymczasem w różnych sieciowych wypowiedziach metaliterackich zdarza mi się widzieć błędy wołające o pomstę do nieba: doskonała chaotyczność wyodrębniania cytatów, kompletnie rozsypana adiustacja pliku, interpunkcyjna czkawka, zasadnicze nadużycia normy składniowej i frazeologicznej, wreszcie – zwykłe błędy ortograficzne. I naprawdę, nie wymagam korzystania z usług profesjonalistów – po prostu miewam wrażenie, że coś poszło na stronę bez jednej choćby powtórnej lektury, że ktoś zapomniał o czymś tak sympatycznym jak funkcja sprawdzania pisowni, zalotnie zerkająca z paska zadań otwartego właśnie pliku tekstowego… A przecież, siostry krytyczki i bracia krytycy, wszyscy (uwaga, będzie z Reymonta) robimy w literaturze, a to do czegoś nobilituje i obliguje.
14. No, to to było chyba mniej więcej na tyle… Zdaję sobie sprawę, że wymagania wobec krytyki literackiej, jakie tu stawiam, mogą wydawać się absurdalnie wysokie (choć mnie rysują się one raczej jako elementarne), mam też świadomość własnej – reakcyjnej, by tak rzec – idiosynkratyczności: moje rozumienie pisania o literaturze wyrasta z określonego teoretycznego zaplecza, z pewnych lekturowych fascynacji, zapewne lokowałoby się ono gdzieś między hermeneutycznym zobowiązaniem do rozumienia a dekonstrukcjonistycznym przeświadczeniem o płynności granicy między komentarzem a komentowanym… Inna krytyka jest oczywiście możliwa: piszą o niej pozostali uczestnicy tej debaty – chciałbym podzielać optymizm Malwiny Mus, jej entuzjazm dla nieposkromionego ilościowo-jakościowego pluralizmu krytycznoliterackich głosów; chciałbym też wespół z Mają Staśko domagać się krytyki otwartej na to, co poza literaturą, społecznie i politycznie nieobojętnej. Nade wszystko zaś życzyłbym sobie – podobnie jak Marcin Orliński – by krytyka literacka była rozmową, najlepiej słyszalną również poza gettem pisarzy i ich czytelników, poza wąskim gronem nabywców „Twórczości” i „Tekstów Drugich”. I chyba chodziło mi wyłącznie o to, by nakreślić warunki, dzięki którym nasza rozmowa byłaby zrozumiała i nawet – być może – ciekawa.
O AUTORZE
Przemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.