debaty / ankiety i podsumowania

Metakrytyczne zapiski frustrata

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie "Krytyka krytyki".

strona debaty

Krytyka krytyki

1. Pew­na jak naj­słusz­niej zna­na i uzna­na poet­ka napi­sa­ła do mnie list w spra­wie tej deba­ty – deba­ty na tyle dla mnie waż­nej, że posta­no­wi­łem (pro­gra­mo­wo i prag­ma­tycz­nie nie­po­mny, że nie moż­na – by zacy­to­wać kla­sy­ka – być jed­no­cze­śnie twór­cą i two­rzy­wem) wziąć w niej udział jako jed­na ze stron spo­ru. Albo poro­zu­mie­nia – zoba­czy­my, jak to będzie na koń­cu… No więc nazwi­ska poet­ki nie wymie­nię, bo list pry­wat­ny, ale jej sło­wa zacy­tu­ję – jako że tra­fia­ją one w sed­no moich naj­bar­dziej ponu­rych wąt­pli­wo­ści: „może szko­da nasze­go cza­su i umie­jęt­no­ści na roz­pa­la­nie ogni­ska za pomo­cą szczu­deł­ka i szkieł­ka? Nie wiem. Żar mło­do­ści i przy­mus bun­tu vel napra­wia­nia świa­ta już daw­no się we mnie wypa­lił.”

A ja bym bar­dzo chciał, by to, co napi­szę, jed­nak jakieś ogni­sko roz­pa­li­ło. By kogoś to dotknę­ło i ura­zi­ło – bo owszem, mam zamiar pisać rze­czy nie­przy­jem­ne, nie­spra­wie­dli­we i oszczer­cze bez mała. Sytu­acja ku temu – jak sądzę – nabrzmia­ła. Mogę nawet – jeśli mia­ło­by się to owe­mu roz­nie­ca­niu i obra­ża­niu przy­słu­żyć – zakląć publicz­nie a szpet­nie: tak, mam, kur­wa, nadzie­ję, że się ktoś obra­zi, że ktoś zechce spu­ścić mi wpier­dol.

Oczy­wi­ście – nic z tego. Poet­ka ma nie­ste­ty rację. Szczu­deł­ko i szkieł­ko nicze­go nie roz­pa­lą; by pozo­stać w kli­ma­tach żało­śnie wul­gar­nych (ostat­ni raz, obie­cu­ję), zacy­to­wać wypa­da słyn­ne zda­nie ze słyn­nej powie­ści Domi­ni­ki Oża­row­skiej: nie przy­je­bie żaden pio­run.

2. W tytu­le zamia­no­wa­łem się fru­stra­tem, choć – napraw­dę, pro­szę mi wie­rzyć – za fru­stra­ta się nie uwa­żam, a naukę dystan­su (zale­ca­ną wszak i przez zachod­nich sto­ików, i przez wschod­nich jogi­nów) uwa­żam na jed­ną z naj­waż­niej­szych, jakie w życiu moż­na odbyć. Tu jed­nak mam zamiar sobie ulżyć – stąd kolej­ny cytat, fru­strac­ki jak się patrzy (i jak się nie patrzy, by spa­ra­fra­zo­wać ślicz­ny poetyc­ki żar­cik Pio­tra Som­me­ra). A że fru­stra­cja zna­ko­mi­cie idzie w parze z kom­ba­tanc­twem, więc cyta­cja będzie też kom­ba­tanc­ka. Wia­do­mo, z czego/kogo, a jak nie wia­do­mo, to trud­no:

„O, bra­cia polo­ni­ści, sio­stry polo­nist­ki, sto trzy­dzie­ścio­ro było nas na pierw­szym roku. Myśle­li­śmy, że nogi Boga zła­pa­li­śmy, że oto nas przy­ję­to do szko­ły poetów. […] Przez pięć lat stron tysią­ce, mło­dość w biblio­te­kach. A potem bida, bida i roz­cza­ro­wa­nie! A potem bez­na­dzie­ja i sta­rość paria­sa i wszech­po­ra­ża­ją­ca nas wszyst­kich pogar­da […]. Cze­mu nie jestem cha­mem ze szta­che­tą w ręku? Ktoś by się ze mną liczył gdy­bym rzu­cił cegłą! A prze­cież sta­no­wi­my sól zie­mi. Tej zie­mi! Mimo że nie jeste­śmy pry­mi­tyw­ną siłą, dyk­ta­tu­ra­mi zawsze wstrzą­sa­ją poeci!”

No wła­śnie… tych pięć bitych (i pitych, a może raczej: upa­ja­ją­cych) lat, tych stron tysią­ce to było u mnie na polo­ni­sty­ce Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go. I choć oce­niam sie­bie jako kogoś, kto był zde­cy­do­wa­nie ulti­mus inter pares, to nie da się ukryć, że dobry to był rocz­nik – i dobry czas. Rocz­nik dobry, bo stu­dio­wa­ło się na jed­nym roku z nie byle kim – z Grze­siem Jan­ko­wi­czem, Jur­kiem Fran­cza­kiem; rok niżej roz­da­wał kar­ty Kuba Mom­ro; w któ­rymś momen­cie desan­tem z Łodzi dotar­ły siły rewo­lu­cji w oso­bie Igo­ra Stok­fi­szew­skie­go; z sąsiedz­kie­go fil­mo­znaw­stwa zaglą­dał do nas i pró­bo­wał fer­men­to­wać naszą nie­chęć do orga­ni­za­cji i zbio­ro­wych iden­ty­fi­ka­cji Pio­trek Marec­ki, oto­czo­ny nim­bem rele­go­wa­ne­go skądś-tam za poli­ty­kę bun­tow­ni­ka… A wszyst­ko to roz­pa­lał zara­tu­striań­ski pło­mień pro­fe­so­ra (pod­ów­czas jesz­cze, na począt­ku, dok­to­ra) Micha­ła Paw­ła Mar­kow­skie­go – i nikt, kto go wów­czas, u szczy­tu jego dys­kur­su, nie spo­tkał, nie może mieć nawet poję­cia, jak bar­dzo ten pło­mień prze­pa­lał, oczysz­czał i har­to­wał!…

Ale – jako się rze­kło – dobry był nie tyl­ko rocz­nik; dobry był też czas. Wte­dy, koń­cem poprzed­nie­go stu­le­cia, pol­ska lite­ra­tu­ra niby wykla­ro­wa­ła się już z buzu­ją­cych alem­bi­ków począt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, ale cią­gle jesz­cze wszyst­ko to się desty­lo­wa­ło, doj­rze­wa­ło, trans­fi­gu­ro­wa­ło w nowe jako­ści. Mie­li­śmy, a jak­że, swo­ich poetów; mniej może pocią­gał nas usta­tecz­nia­ją­cy się bunt Świe­tlic­kie­go i Pod­sia­dły, Fok­sa i Jawor­skie­go, ale krze­pły wiel­ko­ści na nowy czas: Sosnow­ski, Pió­ro, cią­gle swój i cią­gle oczysz­cza­ją­co nie­swój Tka­czy­szyn-Dyc­ki. A w naszych taj­nych, zady­mio­nych lożach powta­rza­no coraz gło­śniej­szym szep­tem zaklę­cia do tej pory nie­sły­szal­ne: Joan­na Muel­ler, Mar­ta Pod­gór­nik, Roman Honet; dzi­cze­li­śmy wespół z (na)dziką poetyc­ką gang­ster­ską ze Ślą­ska.

3. Tak, a jak­że: mie­li­śmy swo­ich poetów. Ale też – mie­li­śmy swo­ich kry­ty­ków. Tych z nas, któ­rych (mimo usil­nych prób, a może i, o iro­nio, dzię­ki nim) nie przy­ję­to jed­nak do szko­ły poetów, pró­bo­wa­li wszak ter­mi­no­wać w szko­le lite­ra­tu­ro­znaw­stwa i kry­ty­ki lite­rac­kiej.

A im głę­biej zapusz­cza­li­śmy się w nie­obe­szłe zie­mie wie­dzy o lite­ra­tu­rze, tym moc­niej uświa­da­mia­li­śmy sobie, jak bar­dzo jeste­śmy kar­ła­mi i jak potęż­ne są ramio­na gigan­tów, na któ­rych sie­dzi­my… Mau­ry­cy Moch­nac­ki. Karol Irzy­kow­ski. Sta­ni­sław Brzo­zow­ski. Wacław Boro­wy. Jan Błoń­ski. Kazi­mierz Wyka. Pre­cy­zja myśli, prze­paść eru­dy­cji, nie­do­sięż­ny pułap ana­li­tycz­nej wni­kli­wo­ści i inter­pre­ta­cyj­nej pomy­sło­wo­ści, onie­śmie­la­ją­ca sze­ro­kość kon­tek­stu­al­nych hory­zon­tów, gięt­kość i uro­da języ­ka, odwa­ga wnio­sko­wa­nia, śmia­łość dia­gnoz – bywa­ło, że przy­jem­ność czy­ta­nia komen­ta­rza prze­wyż­sza­ła radość obco­wa­nia z tym, co komen­to­wa­ne.

4. Oni, co oczy­wi­ste, nie byli naszy­mi kry­ty­ka­mi – nie śmie­li­by­śmy ich tak nazwać. Ale tych swo­ich też mie­li­śmy – na przy­kład Maria­na Sta­lę, któ­ry wów­czas zaczy­nał już odda­lać się co praw­da na pozy­cje, by tak rzec, zacho­waw­cze, ale któ­re­mu pamię­ta­li­śmy to, jak pożyt­ko­wał swój nie­wąt­pli­wy aka­de­mic­ki auto­ry­tet, by wpro­wa­dzać w sze­ro­ki obieg lite­ra­tu­ry tych, któ­rzy byli od nas, a któ­rzy wspar­cia takie­go bar­dzo potrze­bo­wa­li. Mie­li­śmy Jur­ka Jarzęb­skie­go, Dar­ka Nowac­kie­go, Prze­my­sła­wa Cza­pliń­skie­go – pierw­szych, któ­rzy waży­li się prze­ku­wać eks­cy­tu­ją­cy lite­rac­ki cha­os tam­tych lat na har­tow­ne (a więc takie, z któ­rym trze­ba się liczyć) two­rzy­wo uogól­nie­nia, syn­te­zy, kla­sy­fi­ka­cji i tak­so­no­mii. Mie­li­śmy wni­kli­wość Krzysz­to­fa Uni­łow­skie­go i Pio­tra Śli­wiń­skie­go, mie­li­śmy świe­żą pod­ów­czas dywer­syj­ność (i per­wer­syj­ność) gen­de­ru Ingi Iwa­siów i Kin­gi Dunin. Mie­li­śmy wresz­cie tych naj­bar­dziej może naszych – Jaro­sła­wa Klej­noc­kie­go i (nade wszyst­ko) Karo­la Mali­szew­skie­go.

5. Zwłasz­cza temu ostat­nie­mu chciał­bym tu się pokło­nić jak naj­ni­żej – on uczył nas nie­schle­bia­ją­cej empa­tii wobec miał­kie­go cza­sem poezjo­wa­nia, zaświad­cza­nej tek­stem rado­ści czy­ta­nia, pisa­nia mądre­go i jed­no­cze­śnie uni­ka­ją­ce­go pseu­do­uczo­ne­go zadę­cia, ozdro­wień­czo wariac­kiej kry­tycz­no­li­te­rac­kiej siły drze­mią­cej w śmia­łej meta­fo­rze i cel­nym porów­na­niu; poprzez prak­ty­kę swe­go legen­dar­ne­go oczy­ta­nia we wszyst­kim, co mło­do­li­te­rac­kie, uczył nas odpo­wie­dzial­no­ści, któ­ra spo­czy­wać musi na wszel­kiej kry­ty­ce towa­rzy­szą­cej; no i wresz­cie  uczył nas (rzecz pozo­sta­ją­ca dziś w napa­wa­ją­cym smut­kiem i nie­po­ko­jem zani­ku) naj­wyż­sze­go moż­li­we­go w śro­do­wi­sku pozio­mu kul­tu­ry: odpi­sy­wa­nia na listy i maile, uczci­we­go reko­men­do­wa­nia kom­plet­nie nie­zna­nych sobie pisa­rzy, goto­wo­ści do udzie­la­nia rze­czo­wych lite­rac­kich porad, wywią­zy­wa­nia się z zamó­wień, nie­od­płat­ne­go cza­sem wspie­ra­nia swym pió­rem z góry ska­za­nych na poraż­kę ini­cja­tyw cza­so­pi­śmien­ni­czych.

6. Tak to mniej wię­cej było. A obieg lite­ra­tu­ry i jej komen­ta­rza zmie­niał się na naszych oczach. Współ­pra­co­wa­li­śmy z cza­so­pi­sma­mi, któ­re albo pada­ły po dwóch nume­rach, albo jakimś nie­po­ję­tym zbie­giem oko­licz­no­ści doży­wa­ły roku lub dwóch, roz­cho­dząc się w obie­gu kil­ku­dzie­się­ciu zna­jo­mych; bra­li­śmy udział w nie­sio­nych rewo­lu­cyj­ną reto­ry­ką spę­dach lite­rac­kich, po któ­rych zosta­wał jedy­nie kac; męcząc się potę­pień­czo nad trans­kryp­cja­mi Kodek­su Zogra­fskie­go, nad koń­ców­ka­mi rów­no­le­gły­mi w dopeł­nia­czu licz­by mno­giej rze­czow­ni­ków męsko­oso­bo­wych, nad nie­wy­obra­żal­ną nudą pod­ręcz­ni­ków do peda­go­gi­ki ogól­nej, nad wszyst­ki­mi tymi Zimo­ro­wi­ca­mi i Kniaź­ni­na­mi, pró­bo­wa­li­śmy jed­no­cze­śnie spie­rać się z naszy­mi pro­fe­so­ra­mi o Cyra­no­wicz, Nowa­kow­ską, o Wie­de­man­na i Siw­czy­ka; korzy­sta­jąc z pierw­szych w Kra­ko­wie kafe­jek inter­ne­to­wych, eks­pe­ry­men­to­wa­li­śmy z lite­ra­tu­rą w sie­ci.

7. Nade wszyst­ko zaś – uczy­li­śmy się akcep­to­wać ten nowy stan rze­czy, zupeł­nie nie­po­ję­ty ani dla cokol­wiek bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nej czę­ści kadry uczel­nia­nej, ani dla naszych nie­gdy­siej­szych szkol­nych nauczy­cie­li pol­skie­go, któ­rych zresz­tą z roku na rok pamię­ta­li­śmy coraz bar­dziej przez mgłę: że wła­ści­wym śro­do­wi­skiem lite­ra­tu­ry jest abso­lut­nie zde­cen­tra­li­zo­wa­ny, anar­chicz­ny, nie­pod­le­gły (pod­ów­czas skąd­inąd nie­ist­nie­ją­cym) hie­rar­chiom i auto­ry­te­tom plu­ra­lizm poetyk, że pisa­nie i pisa­nie o pisa­niu będzie musia­ło zre­zy­gno­wać z jakich­kol­wiek pozo­rów spo­łecz­nej waż­no­ści. Tym, któ­rzy z koniecz­no­ści uzna­wa­li co praw­da miał­kość nasze­go mar­ne­go dla lite­ra­tów cza­su, ale jed­nak dopo­mi­na­li się o koniecz­ność ogra­ni­czo­ne­go podej­mo­wa­nia sche­dy po huma­ni­stycz­nym, roman­tycz­nym, pozy­ty­wi­stycz­nym, inte­li­genc­kim, opo­zy­cyj­nym (i jakim­kol­wiek bądź innym) eto­sie uni­wer­sal­no­ści, zaan­ga­żo­wa­nia i uży­tecz­no­ści, odpo­wia­da­li­śmy gestem osten­ta­cyj­ne­go odda­la­nia się w śro­do­wi­sko­wą splen­did iso­la­tion, uzna­jąc, że taki wła­śnie, zna­ny z kam­pu­sów zachod­nie­go świa­ta obieg lite­ra­tu­ry, wsob­ny i samo­zw­rot­ny, jest czymś zdro­wym i nor­mal­nym. Poeci (lep­si i gor­si, dru­ko­wa­ni i nie, speł­nie­ni i in spe) piszą dla poetów i o poetach? A w czym pro­blem? Czy to, że Jacek Guto­row i Piotr Som­mer, Karol Mali­szew­ski, Jerzy Jar­nie­wicz i Andrzej Sosnow­ski wier­sze tłu­ma­czą, wier­sze piszą i piszą o wier­szach, szko­dzi naj­wyż­szej jako­ści któ­re­go­kol­wiek z tych podej­mo­wa­nych przez nich tru­dów? No prze­cież, że nie.

8. Koń­czę część kom­ba­tanc­ką, wypeł­nio­ną mru­cze­niem par­ty­zanc­kich pie­śni przy ogni­sku, ufun­do­wa­ną na wyli­cze­niu, tej pod­sta­wo­wej figu­rze utra­ty… Koń­czę już to z roz­ba­wie­niem, już to z roz­czu­le­niem, już to z odro­bi­ną zaże­no­wa­nia: bo gdy tak się sobie sprzed lat kil­ku­na­stu przy­glą­dam, gdy tam­te­go sie­bie pró­bu­ję zre­kon­stru­ować, to widzę jasno, jak bar­dzo i z jaką łatwo­ścią dałem się uwieść przez tam­te ad hoc two­rzo­ne mity – że zanik cen­tra­li dopu­ści do gło­su napraw­dę waż­ne gło­sy kry­tycz­no­li­te­rac­kie, do tej pory fle­ko­wa­ne przez ste­try­cza­ły esta­bli­sh­ment; że prze­su­nię­cie środ­ka cięż­ko­ści kry­ty­ki lite­rac­kiej do wnę­trza śro­do­wi­ska przy­słu­ży się okrzep­nię­ciu poety­ki auten­tycz­ne­go towa­rzy­sze­nia nowej lite­ra­tu­rze; że wyzwo­le­nie spod dyk­ta­tu aka­de­mic­ko­ści zaowo­cu­je nowy­mi języ­ka­mi, prze­kra­cza­ją­cy­mi gra­ni­cę mię­dzy lite­ra­tu­rą a jej meta-wymia­rem; że inter­ne­to­wa wol­ność zale­je nas tsu­na­mi żywej, roz­go­rącz­ko­wa­nej, fun­da­tor­skiej dys­ku­sji o poezji. Mój Boże, ależ byłem naiw­ny…

9. Gdy­bym już teraz miał jakoś zawrzeć resz­tę tego moje­go bia­do­le­nia w jed­nej tezie, brzmia­ła­by ona nastę­pu­ją­co: z mło­dą kry­ty­ką lite­rac­ką w warun­kach rady­kal­nej post-cen­tral­nej wol­no­ści sta­ło się z grub­sza to samo, co z wie­lo­ma inny­mi prze­ja­wa­mi pol­skiej kul­tu­ry ducho­wej w realiach wol­no­ryn­ko­wych – kon­ku­ren­cja nie dopro­wa­dzi­ła do wzro­stu jako­ści ofe­ro­wa­nych usług, a wręcz prze­ciw­nie: do ich spad­ku. Tak jak nasz wciąż jesz­cze racz­ku­ją­cy kapi­ta­lizm (któ­ry na zacho­dzie roz­wi­jał się stop­nio­wo przez lat dwie­ście, a po wschod­niej stro­nie zna­ne­go bon-motu Win­sto­na Chur­chil­la pró­bo­wał nad­go­nić swe mate­rial­ne i men­tal­ne zale­gło­ści w cią­gu dwóch dekad) wciąż gra przede wszyst­kim obniż­ką ceny, nie real­ną zwyż­ką jako­ścio­wej ofer­ty towa­ro­wej i usłu­go­wej, tak i w kry­ty­ce lite­rac­kiej może­my prze­czy­tać coraz wię­cej tek­stów – nie­ste­ty, o sys­te­ma­tycz­nie spa­da­ją­cej ran­dze.

10. Swo­je sądy for­mu­łu­ję – nie ukry­wam – w opar­ciu o pró­bę skon­stru­owa­ną dość wybiór­czo: z racji moich Biu­ro­wych zatrud­nień muszę co czas jakiś przyj­rzeć się temu, co blo­gi, pry­wat­ne, pół­pry­wat­ne i insty­tu­cjo­nal­ne stro­ny inter­ne­to­we (w tym rów­nież te zwią­za­ne z papie­ro­wy­mi wer­sja­mi bran­żo­wych perio­dy­ków), takie czy inne por­ta­le piszą o książ­kach wyda­wa­nych przez Biu­ro Lite­rac­kie. No i gene­ral­nie nie jest dobrze. A bywa i tak, że jest fatal­nie… Owszem, kie­dy na ekra­nie wyświe­tla mi się tekst sygno­wa­ny przez – na przy­kład – Moni­kę Brą­giel, Klau­dię Mucę, Prze­my­sła­wa Koniu­sze­go, Mar­ci­na Orliń­skie­go, Mar­ka Olszew­skie­go, Krzysz­to­fa Szta­fę, Paw­ła Tań­skie­go, to wiem, że swo­je­go czy­tel­ni­cze­go cza­su nie zmar­nu­ję (co tam – „nie zmar­nu­ję”; mało powie­dzia­ne, wiem, że spę­dzę go z pożyt­kiem i rado­ścią!). Ale te momen­ty satys­fak­cji są – no wła­śnie – momen­tal­ne: a jeden moment szczę­ścia na sie­dem do dzie­wię­ciu udrę­ki to jed­nak zbyt mało, bym uznał, że jest dobrze.

W porząd­ku – sko­ro nie jest dobrze, to jest źle; a cze­mu jest źle, zapy­ta ktoś? Pod­daj się i rzuć brzy­twę, pro­wo­ku! – sko­czy na mnie ze zda­niem koń­czą­cym Lemo­wy Pamięt­nik zna­le­zio­ny w wan­nie ktoś ziry­to­wa­ny i znu­żo­ny (słusz­nie) mym mega­lo­mań­skim bia­do­le­niem bez pokry­cia… Dobra, już pokry­wam. Powo­lut­ku, w punk­ci­kach (jak­kol­wiek ich kolej­ność nie ma żad­ne­go związ­ku z wagą/częstotliwością wystę­po­wa­nia kon­kret­ne­go przed­mio­tu oskarżenia/pomówienia/oszczerstwa; nad­to wszyst­ko to trak­to­wać nale­ży jak wza­jem w sie­bie prze­pły­wa­ją­ce cechy tego same­go zja­wi­ska).

7. Po pierw­sze – naskór­ko­wość.

Zasta­na­wia­łem się, czy nie lepiej było­by mówić na przy­kład o pre­zen­ty­zmie – ale to nie odda­je isto­ty tego, o co mi tu cho­dzi; poza tym sam ter­min „pre­zen­tyzm” nad­mier­nie nace­cho­wa­ny jest zna­cze­nia­mi, któ­rych w opi­sy­wa­nym zja­wi­sku nie ma. A cho­dzi o to, że czy­ta­jąc jakiś tekst kry­tycz­no­li­te­rac­ki, nie znaj­du­ję tam nic poza abso­lut­nie powierzch­nio­wym opi­sem: tyle a tyle wier­szy, mają taki to a taki nastrój, poetę to tro­chę nie­po­koi, a tam­to cie­szy, język zwra­ca swo­ją uwa­gę tym, że jest bogaty/oschły/sugestywny/prowokacyjny, bar­dzo mi się to (ogól­nie) podo­ba, ale (w szcze­gó­łach) tro­chę nie. I jeśli ten typ pisar­stwa kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go pró­bu­je mie­rzyć się z lite­ra­tu­rą – powiedz­my – pro­gra­mo­wo ludycz­ną (co nie zna­czy, że złą: zna­ko­mi­te są wszak kry­mi­na­ły Miło­szew­skie­go, fan­ta­sty­ka Grzę­do­wi­cza, dziew­czyń­ska pro­za Musie­ro­wicz), to jesz­cze pół bie­dy; gorzej, kie­dy ktoś w ten spo­sób pró­bu­je brać się za bary z poezją Sosnow­skie­go czy pro­zą Zawa­dy, że pozwo­lę sobie pozo­stać na grun­cie publi­ka­cji Biu­ra… Wte­dy – napraw­dę – zaczy­na się robić, bo ja wiem, nie­sto­sow­nie?… Bo ma się wra­że­nie, że gęstość jakiejś pro­po­zy­cji lite­rac­kiej wyma­ga­ła­by wzię­cia napraw­dę solid­ne­go kamie­nia i rzu­ce­nia nim w taflę z roz­ma­chem i roz­plu­skiem, a tym­cza­sem widzi­my kogoś, kto popi­su­je się pusz­cza­niem kaczek po powierzch­ni – ład­ne to, ale dalej nie wie­my, co w środ­ku, a pła­ski kamyk, led­wo co zamo­czo­ny, lądu­je jak idio­ta na prze­ciw­le­głym brze­gu. Ja na ten przy­kład mam taki pro­blem z Sosnow­skim (pisa­łem o tym nie­gdyś sze­rzej na swo­im pro­wa­dzo­nym w Tawer­nie BLo­gu), że uwiel­biam go czy­tać, mam za kogoś, kto może naj­trwa­lej (w stop­niu podob­nym jak – baga­te­la! – Arthur Rim­baud, Paul Celan, Bole­sław Leśmian, Dylan Tho­mas albo John Ash­be­ry) zre­wi­do­wał moje myśle­nie o poezji – a zatem, zapew­ne, jakoś tam go na swój uży­tek rozu­miem – ale nie odwa­żył­bym się o nim pisać, jesz­cze nie, dłu­go nie; nie ta kla­sa wago­wa… I – uwa­ga, zdra­dzam kuli­sy swe­go redak­tor­skie­go, pożal się Boże (jeśli masz komu, cel­nie dopo­wia­dał w swym chy­bio­nym Nie­na­sy­ce­niu Wit­ka­cy) warsz­ta­tu – gdy mam dla Przy­sta­ni zamó­wić tekst o książ­ce auto­ra Stan­cji, to sta­ję przed poważ­nym wyzwa­niem, bo wiem, że tych, któ­rzy są w sta­nie z odpo­wied­nią dozą kom­pe­ten­cji i sza­leń­stwa pisać cie­ka­wie o Sosnow­skim, nie ma w Pol­sce, o para­dok­sie!, aż tak wie­lu. No to jeśli czy­tam potem jakiś kawa­łek kry­tycz­no­li­te­rac­ki, z któ­re­go dowia­du­ję się, że poems to książ­ka trud­na, ale bar­dzo cie­ka­wa, że są tam wier­sze i że autor potra­fi zro­bić utwór z dida­ska­liów do tra­ge­dii grec­kiej, co świad­czy o tym, że nie wie­rzy w lite­ra­tu­rę i że gra z czy­tel­ni­kiem, a całość dodat­ko­wo wzbo­ga­ca­ją nawią­za­nia do dzia­łań arty­stycz­nych Bian­ki Rolan­do, ale mot­to jest z trip-hopow­ca, co sta­wia całość w zupeł­nie nowym świe­tle i poka­zu­je, że nie ma gra­nic mię­dzy sztu­ką wyso­ką i popu­lar­ną, a poza tym trze­ba pamię­tać, że Sosnow­ski dekla­ro­wał, że wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca… to cóż, nie bar­dzo wiem, co z tym zro­bić.

W tego typu tek­stach w cał­ko­wi­tą odstaw­kę idzie śla­do­wa nawet pra­ca ana­li­tycz­na, pró­ba inter­pre­ta­cyj­ne­go zbli­że­nia się do wier­sza, wypar­ta przez jało­wą omow­ność, bez­wy­ra­zo­wą impre­syj­ność, przez arbi­tral­ne się-podo­ba­ło, albo i nie (ale raczej tak; o waż­nym w pol­skiej prze­strze­ni kry­tycz­no­li­te­rac­kiej bra­ku kon­struk­tyw­nej kry­ty­ki nega­tyw­nej pisał cel­nie i cie­ka­wie w swo­im pro­wa­dzo­nym na stro­nach cza­so­pi­sma „Liber­té!” blo­gu Rafał Gawin). Dla­te­go też – doda­ję na mar­gi­ne­sie – tek­sty oma­wia­ne­go tu sor­tu są tak śmiesz­nie krót­kie; nie wyłącz­nie dla­te­go, ale rów­nież: a prze­cież już uczniom w liceum tłu­ma­czę, że jak się w wypra­co­wa­niu nie znaj­dzie kawa­łek choć­by kon­kret­nej ana­li­zy utwo­ru, to nie ma co się dzi­wić, że żenu­ją­co nie­waż­ka obję­tość pra­cy wyma­ga­na przez model oce­nia­nia oka­zu­je się jed­nak pro­giem nie do prze­kro­cze­nia… I znów: oczy­wi­ście, każ­dy ma swo­je­go widzi­mi­sia, każ­dy czy­ta dla sie­bie i na swój rachu­nek – ale jeśli się tym dzie­li z inny­mi, to napraw­dę jestem cie­kaw, dla­cze­go tak (a nie ina­czej), co jest takie­go w tek­ście (a nie w samym tekst piszą­cym), że się on może, albo i nie, podo­bać.

Nie wiem, może to efekt awer­sji do szkol­nej meto­dy­ki ora­nia wier­sza struk­tu­ra­li­zmem trze­ciej świe­żo­ści, że się nam teraz tak ta kry­ty­ka lite­rac­ka odda­je nie­umo­ty­wo­wa­nej w bli­skim czy­ta­niu rado­ści pisa­nia, że coś jest po pro­stu faj­ne? Może ktoś myśli, że jak ma wła­dzę oce­nia­nia (naj­le­piej, żeby jesz­cze były gwiazd­ki – od zera, czy­li „stra­ta cza­su”, do pię­ciu, „musisz prze­czy­tać zanim umrzesz”), to ujaw­nia­nie się z tą wła­dzą przy­da­je jego pisa­niu jakie­goś cię­ża­ru gatun­ko­we­go? Nie wiem, ale docho­dzę do wnio­sku, że tą naskór­ko­wość mógł­bym też nazwać yor­ki­za­cją: dzie­ło prze­sta­je być mastif­fem, któ­re­go – w tro­sce o inte­gral­ność wła­snych koń­czyn – naj­pierw trze­ba oswo­ić, zanim zacznie­my się do nie­go czu­lić; zamie­nia się w jedwa­bi­ste­go pie­ska toreb­ko­we­go, któ­re­mu moż­na zawią­zać kokard­kę na czub­ku łepe­ty­ny i cie­szyć się, że tak ład­nie wyszło…

8. Po dru­gie – nie­płod­ność.

Nie­płod­ne jest to, co koń­czy się na samym sobie, co nie jest w sta­nie zaowo­co­wać potom­stwem; nie­płod­na kry­ty­ka lite­rac­ka to taka, któ­ra nie pro­wo­ku­je moje­go myśle­nia abso­lut­nie do nicze­go. I – uwa­ga – nie cho­dzi o to, bym był zachę­co­ny do prze­czy­ta­nia jakiejś książ­ki. Dla kon­su­men­tów tego typu kry­ty­ki to, co teraz napi­szę, zabrzmi zupeł­nie absur­dal­nie, ale: kry­ty­ka lite­rac­ka nie jest od tego (a przy­naj­mniej nie wyłącz­nie i nie na pierw­szym miej­scu), by kogo­kol­wiek prze­ko­ny­wać do czy­ta­nia tego, o czym się pisa­ło. Tekst kry­tycz­no­li­te­rac­ki ma – w moim odczu­ciu – pro­po­no­wać coś, jakiś model czy­ta­nia, myśle­nia, war­to­ścio­wa­nia, któ­ry spra­wi, że choć na moment w moim mózgu coś zacznie iskrzyć na złą­czach nie­co innych niż te, któ­rych uży­wam na co dzień. I ma sta­no­wić – komen­tu­jąc inne pisa­nie – inte­lek­tu­al­ną war­tość, myślo­we wyzwa­nie sam dla sie­bie. Weź­my przy­kła­dy z pół­ki wyż­szej niż gór­na: kie­dy czy­tam Brzo­zow­skie­go piszą­ce­go o Żerom­skim, Ben­ja­mi­na o Kaf­ce, Der­ri­dę o Cela­nie, de Mana o Pro­uście, Bar­the­sa o Flau­ber­cie, Jeleń­skie­go o Wacie, Kot­ta o Kan­to­rze – to napraw­dę mniej mnie inte­re­su­ją Ludzie bez­dom­ni, Prze­mia­na, Szib­bo­let, W stro­nę Swan­na, Pani Bova­ry, Ciem­ne świe­ci­dło czy Umar­ła kla­sa, bar­dziej fascy­nu­je roz­pęd komen­ta­tor­skiej myśli, zaini­cjo­wa­na przez nią ogól­na eko­no­mia czy­ta­nia-jako-takie­go, po obco­wa­niu z któ­rą (co widzę do dziś) inne jest już moje czy­ta­nie Sta­siu­ka, Tokar­czuk, Tul­li, Duka­ja, Twar­do­cha…

Oczy­wi­ście, nie wyma­gam od jakie­goś sym­pa­tycz­ne­go blo­ge­ra (bo wia­do­mo, że żeby się w blo­gos­fe­rze utrzy­mać, trze­ba krót­ko, jasno i czę­sto) czy od kry­tycz­ki, któ­rej jakieś pismo zle­ci­ło zre­cen­zo­wa­nie na pięć tysię­cy zna­ków (to nie żart: współ­pra­co­wa­łem kie­dyś z pew­nym uzna­nym – mniej­sza o tytuł – perio­dy­kiem bran­żo­wym, gdzie taka wła­śnie była nie­prze­kra­czal­na nor­ma) nowej Har­twig, żeby od razu pisał/a nową Legen­dę Mło­dej Pol­ski czy rów­nie nowe­go Szek­spi­ra współ­cze­sne­go, ale napraw­dę… czy­tam, czy­tam… i nic. Dowie­dzia­łem się, że autor prze­czy­tał książ­kę, któ­rą i ja albo już czy­ta­łem, albo i tak mam zamiar prze­czy­tać. To miło. Widzę, że ją zro­zu­miał – albo podob­nie jak ja, albo nie­co ina­czej. Też miło. Podo­ba­ła mu się. To już w ogó­le – jeśli podzie­lam jego sąd – super. Ale osta­tecz­nie nie dosta­łem nic, z tego czy­je­goś pisa­nia i moje­go czy­ta­nia abso­lut­nie nic nie wyni­ka. Umie­ra­my sobie w naszym doświad­cze­niu lek­tu­ro­wym bez­po­tom­nie.

10. Po trze­cie – bez­kon­tek­sto­wość.

Żad­ne pisa­nie nie pisze się w próż­ni – to teza rów­nie sta­ra, jak (co naj­mniej) inter­tek­stu­al­na teo­ria lite­ra­tu­ry. Weź­my takie­go choć­by Dycia (przy­kład może naj­ja­skraw­szy, bo wszak ten aku­rat poeta, pisząc każ­dą swo­ją nową książ­kę, pisze jed­no­cze­śnie od pierw­sze­go swe­go utwo­ru z Neni wciąż ten sam, man­trycz­ny, trans­owy i mon­stru­al­ny poemat): czy­ta­jąc go, czy­tam jed­no­cze­śnie to, co napisali/powiedzieli o nim Klej­noc­ki, Orska, Mom­ro i wie­lu, wie­lu innych – a oni z kolei, pisząc swo­je­go Dyc­kie­go, się­ga­li po kon­tek­sty cza­sem zupeł­nie nie­oczy­wi­ste (weź­my choć­by ten tak moc­no zako­rze­nio­ny w odczy­ta­niach tej liry­ki żywioł baro­ko­wy). To wszyst­ko już jest w każ­do­ra­zo­wym czy­ta­niu Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, zro­sło się z nim, sta­ło się imma­nent­ną czę­ścią poezji; bez tego wszyst­kie­go Dyc­ki będzie poetą nie­do­czy­ta­nym, oku­la­wio­nym.

Pro­szę mnie jed­nak dobrze zro­zu­mieć: nie wyma­gam, by w każ­dej jed­nej blo­ger­skiej recen­zji stresz­czać aktu­al­ny stan badań, nie żądam pisa­nia par­ty­tu­ry na jakąś szcze­gól­nie roz­bu­do­wa­ną sym­fo­nię teo­ryj (od tego są dok­to­ra­ty), jak Kmi­cic Czę­sto­cho­wy bro­ni­łem, bro­nię i bro­nić będę pra­wa do subiek­tyw­ne­go, egzy­sten­cjal­ne­go naj­le­piej czy­ta­nia, zwłasz­cza poezji. Ale jed­nak kry­ty­ka obo­wią­zu­je też pewien sza­cu­nek wobec tek­stu, wobec pisa­rza; na spo­tka­nie dwóch roz­ko­cha­nych w sobie toż­sa­mo­ści win­no się przy­cho­dzić z bukie­tem – gdy zatem czy­tam powierz­chow­ne, banal­ne, sku­pio­ne na nie­zbyt dla mnie inte­re­su­ją­cym migaw­ko­wym wra­że­niu enun­cja­cje kry­tycz­no­li­te­rac­kie, będą­ce w sen­sie teo­re­tycz­nym, inter­pre­ta­cyj­nym i eru­dy­cyj­no-kon­tek­sto­wym wywa­ża­niem wie­lo­krot­nie już otwar­tych drzwi, to tego wła­śnie sza­cun­ku mi bra­ku­je.

Oczy­wi­ście, ma to swo­ją odwrot­ną stro­nę: pew­ne moc­ne i mocą swą mod­ne języ­ki teo­re­tycz­ne (zwłasz­cza gen­der, psy­cho­ana­li­za – nie­gdyś jun­gow­ska, dziś pew­no bar­dziej laca­now­ska, dys­kur­sy wyro­słe po zwro­cie poli­tycz­nym) mają ten­den­cję do patro­sze­nia pisa­rza z nie­go same­go i wypy­cha­nia go płcią, arche­ty­pa­mi, sta­dium lustra i wal­ką klas; taka kry­tycz­no­li­te­rac­ka der­mo­pla­sty­ka też – by zacy­to­wać wyko­rzy­sty­wa­ne­go już tu Dycia – psu na budę… Jeden ze wspo­mnia­nych prze­ze mnie powy­żej bra­ci polo­ni­stów prze­szedł do legen­dy swe­go roku jako ten, któ­ry Siw­czy­ka pró­bo­wał ope­ro­wać Heideg­ge­rem. To nie jest jed­nak nie­bez­pie­czeń­stwo tego typu kry­ty­ki lite­rac­kiej, o któ­rej tu myślę i piszę; tej teo­re­tycz­ny nad­miar nie gro­zi, za to zbli­ża­nie się do gra­nic lite­ra­tu­ro­znaw­czej aro­gan­cji – nie­ste­ty tak.

Pozio­mem pod­sta­wo­wym tak rozu­mia­nej kon­tek­sto­wo­ści powin­na być oczy­wi­ście w mia­rę grun­tow­na zna­jo­mość cało­ści (bądź przy­naj­mniej repre­zen­ta­tyw­nej czę­ści) dzie­ła dane­go pisa­rza – naj­moc­niej­si (w sen­sie blo­omow­skim) współ­cze­śni pol­scy pisa­rze, tacy jak choć­by Sta­siuk, Sosnow­ski, Dukaj, każ­dym swo­im kolej­nym dzie­łem piszą komen­tarz do tego, co stwo­rzy­li do tej pory: Jadąc do Baba­dag roz­sze­rza gra­ni­ce beskidz­kie­go zadu­pia z Opo­wie­ści gali­cyj­skich na całą Euro­pę Środ­ko­wo-Wschod­nią, destruk­cja języ­ko­wej refe­ren­cji z Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi zaczy­na się już w Taxi, nowo­me­dial­na eks­cen­trycz­ność Sta­ro­ści akso­lo­tla jest logicz­ną ewo­lu­cją wir­tu­al­ne­go beł­ko­tu Czar­nych oce­anów. I znów: jasnym jest, że każ­de jed­no dzie­ło – zwłasz­cza dzie­ło wybit­ne – czy­ta się dla nie­go same­go (ina­czej zapew­ne nie było­by aż takie wybit­ne), nie­mniej jed­nak gdzieś z tyłu gło­wy powin­na chy­ba pra­co­wać świa­do­mość (a może i nie­świa­do­mość) tego, w jakim miej­scu tego aku­rat pisa­nia się znaj­du­je­my.

Że już nie wspo­mnę o sytu­acjach zupeł­nie kurio­zal­nych, gdy kry­tyk obna­ża się ze zwy­kłą nie­zna­jo­mo­ścią rze­czy… Tu pozwo­lę sobie na jeden kon­kret­ny przy­kład, któ­ry szcze­gól­nie mnie zbul­wer­so­wał. W dru­gim tego­rocz­nym nume­rze „Fabu­la­rii” – pisma prze­cież nie­złe­go, z ambi­cja­mi, inten­syw­nie i cie­ka­wie roz­pro­mo­wa­ne­go – uka­za­ła się roz­mo­wa, któ­rą z Joan­ną Muel­ler prze­pro­wa­dzi­ła Karo­li­na Sał­dec­ka. Roz­mo­wa – jak sądzę i jak prak­ty­ko­wa­łem zabie­ra­jąc się za przy­go­to­wy­wa­nie wywia­dów z Fili­pem Wyszyń­skim, Szy­mo­nem Słom­czyń­skim, a i z autor­ką Zagniaz­dow­ni­ków takoż – jest szcze­gól­nie eks­cy­tu­ją­cym, ale i szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nym, wyma­ga­ją­cym, odpo­wie­dzial­nym feno­me­nem dys­kur­su kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go; pew­na nie­zna­na inne­mu pisa­niu intym­ność spo­tka­nia z pisa­rzem i jego dzie­łem jest w roz­mo­wie naj­bar­dziej inten­syw­na. Kie­dy zatem czy­tam wspo­mnia­ną roz­mo­wę z „Fabu­la­rii” i kie­dy napo­ty­kam na pyta­nie Sał­dec­kiej brzmią­ce ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko „czy kie­dy­kol­wiek pró­bo­wa­łaś inne­go gatun­ku niż poezja”, to znów nie bar­dzo wiem, co z tym zro­bić (umrzeć, wyje­chać, nie zare­ago­wać? – suge­ru­je wieszcz)… I nie ukry­wam, że mój sza­cu­nek dla Asi, dla jej wyro­zu­mia­ło­ści i cier­pli­wo­ści, wzra­sta wte­dy nie­po­mier­nie.

11. Po czwar­te – nie­idio­ma­tycz­ność.

Daw­no, daw­no temu w odle­głej galak­ty­ce, czy­li kie­dy jesz­cze chcia­ło mi się napi­nać na współ­pra­cę z róż­ny­mi pisma­mi bran­żo­wy­mi, wypro­si­łem sobie w prze­ży­wa­ją­cym pod­ów­czas dru­gą swą mło­dość „FA-arcie” zamó­wie­nie na recen­zję ze świet­ne­go tomu wier­szy Mate­usza Wabi­ka Prze­strzeń lokal­na. Zabie­ra­łem się do pisa­nia niczym przy­sło­wio­wy kot do rów­nie przy­sło­wio­we­go jeża – nie poma­ga­ła wie­lo­krot­na lek­tu­ra, roz­hi­ste­ry­zo­wa­ny rytm naprze­mien­ne­go zaczy­na­nia i wyka­so­wy­wa­nia tego, co zaczę­te, roz­krę­ca­nie mózgu hek­to­li­tra­mi kawy i her­ba­ty, zamie­nia­nie poko­ju w nie­przej­rzy­stą tyto­nio­wą wędzar­nię… Wresz­cie trze­ba było pie­prz­nąć tym wszyst­kim i pójść na spa­cer. Włó­cząc się pod oło­wia­nym nie­bem zgnia­ta­ją­cym post­in­du­strial­ną pusty­nię nie­gdy­siej­sze­go Solvayu (tak, tego same­go bez­i­de­owe­go zapa­dli­ska, któ­re Trzech Mar­ci­nów wzmian­ko­wa­ło w swym legen­dar­nym Wier­szu wspól­nym), wśród bru­nat­no­ru­dych, zeschłych traw wra­sta­ją­cych w mine­ra­li­zu­ją­ce się szkie­le­ty fabrycz­nych labi­ryn­tów, przy­po­mnia­łem sobie – przy­pad­kiem? nie sądzę… – nie­daw­no obej­rza­ny film Chri­sto­phe­ra Nola­na Memen­to. I już wie­dzia­łem, co i jak napi­szę o Wabi­ku, zoba­czy­łem swój nie­do­szły jesz­cze tekst od począt­ku do koń­ca, wysnu­ty z meta­fo­ry sztu­ku­ją­ce­go pamięć i unie­waż­nia­ją­ce­go rze­czy­wi­stość, nie­skoń­cze­nie iro­nicz­ne­go pisma tatu­aży pokry­wa­ją­cych cia­ło głów­ne­go boha­te­ra fil­mu. I choć nic już nie pamię­tam z tego, co kon­kret­nie o Prze­strze­ni lokal­nej mia­łem do powie­dze­nia, to pamię­tam kon­cept, któ­ry tam­to moje pisa­nie uru­cho­mił.

No wła­śnie: w tek­stach kry­tycz­no­li­te­rac­kich, któ­re tu ponie­wie­ram, roz­pacz­li­wie bra­ku­je mi albo pomy­słu, albo cze­go­kol­wiek inne­go, co odróż­nia­ło­by je od sie­bie, co czy­ni­ło­by je mową idio­ma­tycz­ną, opa­trzo­ną nie­pod­ra­bial­ną sygna­tu­rą. Może to być wła­śnie kon­cept, rozu­mia­ny zupeł­nie na modłę baro­ko­wą: moc­ny, wyra­zi­sty pomysł niza­ją­cy na sie­bie pacior­ki zna­czeń roz­sy­pa­ne po komen­to­wa­nej książ­ce – kon­cept wyra­sta­ją­cy zresz­tą z naj­róż­niej­szych moż­li­wych pozio­mów kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go wysił­ku. Może to być jakaś pomy­sło­wa kom­po­zy­cja; moż­na pró­bo­wać podejść od stro­ny szcze­gól­nie natar­czy­wie orga­ni­zu­ją­cych dany tom wier­szy wyobra­żeń, meta­for (i wszel­kich innych języ­ko­wych defor­ma­cji), pól seman­tycz­nych; moż­na sku­pić się na inter­pre­ta­cji jed­ne­go tyl­ko, uzna­ne­go za klu­czo­wy dla całej książ­ki wier­sza; moż­na puścić się w pląs z kształ­tem wła­sne­go języ­ka opi­su; moż­na, moż­na, moż­na… moż­na w zasa­dzie wszyst­ko – ale niech to, na litość, będzie cokol­wiek!

Owszem, wysta­wiam się na zarzut, że zrzę­dzę tu jak dobro­tli­wo-upior­ne ciot­ki Józia z pierw­szych stron pew­nej zna­nej być może nie­któ­rym powie­ści Witol­da G., że rzu­cam się na Bogu ducha win­ne kry­tycz­no­li­te­rac­kie enun­cja­cje i wyję do nich, by były czym­kol­wiek, jaką­kol­wiek for­mą, moż­no­ścią jakąś – ale napraw­dę, tu aku­rat bez­for­mie mnie prze­ra­ża; bo w bez­fo­rem­no­ści pisa­nia zacie­ra­ją się indy­wi­du­al­ne rysy piszą­ce­go, tek­sty sta­ją się od sie­bie w zasa­dzie nie­odróż­nial­ne, jed­na­ko cha­otycz­ne, jed­na­ko bez­wy­ra­zo­we, jed­na­ko reali­zu­ją­ce jakąś nie-do-for­mę pozba­wio­ną sma­ku niczym, prze­pra­szam za wyra­że­nie, nad­mier­nie roz­go­to­wa­na mar­chew… A co za tym idzie (odpo­wie­dzial­ność, dro­dzy pań­stwo, odpo­wie­dzial­ność wobec waszych uko­cha­nych pisa­rzy się łasi i kła­nia!), zacie­ra­ją się róż­ni­ce rów­nież mię­dzy tym, o czym się pisze: no bo jeśli ktoś tych samych wytry­chów – języ­ko­wych, kon­cep­tu­al­nych, kom­po­zy­cyj­nych, ana­li­tycz­nych – uży­wa do otwie­ra­nia drzwi wio­dą­cych do świa­ta Igna­ce­go Kar­po­wi­cza i Wita Szo­sta­ka, Justy­ny Bar­giel­skiej i Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, Macie­ja Taran­ka i Pio­tra Som­me­ra, to co komu po takim Kar­po­wi­czu i wszyst­kich pozo­sta­łych wymie­nio­nych? Pod­śmie­chi­wa­li­śmy się ongiś (wespół z tymi co rusz tu wra­ca­ją­cy­mi sio­stra­mi polo­nist­ka­mi i brać­mi polo­ni­sta­mi, a jak­że) z pew­ne­go bar­dzo wzię­te­go i bar­dzo wpły­wo­we­go kry­ty­ka, że ma chy­ba w swo­im kom­pu­te­rze takich kil­ka nie­na­ru­szal­nych pli­ków: swietlicki.doc, honet.doc, milosz.doc, szymborska.doc, a jak go przy­pi­li potrze­ba, to po pro­stu otwie­ra, zmie­nia w pli­ku ser­ce na baw się, Chwi­lę na Dwu­kro­pek, uzgad­nia z aktu­al­nie otwar­tym spi­sem tre­ści książ­ki tytu­ły kon­kret­nych wier­szy – et voilà!… W kry­ty­ce, o któ­rej tu piszę, bywa jesz­cze gorzej: to są cza­sem już tyl­ko bar­dziej niż prze­zro­czy­ste waria­cje na temat jed­ne­go zale­d­wie pli­ku, poezjawspolczesna.doc.

A prze­cież – sio­stry kry­tycz­ki, bra­cia kry­ty­cy (tak was wywo­łu­ję po sio­strzeń­stwie i bra­ter­stwie, bo i mnie prze­cież zda­rza się coś napi­sać, i coraz czę­ściej czu­ję się z tym moim kom­bi­no­wa­niem jak pla­toń­ski, nie­przy­na­leż­ny naszej wspól­no­cie idio­ta, jak parias) – cho­dzi tu o spra­wę naj­waż­niej­szą być może: o czy­tel­ni­czą ran­gę naszych tek­stów dla nich samych. Czy napraw­dę nasza wol­ność pisa­nia (zbroj­ne ramię wol­no­ści czy­ta­nia, o któ­rej w swej ostat­niej, tak wła­śnie – Wol­ność czy­ta­nia – zaty­tu­ło­wa­nej, jak zawsze pięk­nej książ­ce pisze Karol Mali­szew­ski), nie­ogra­ni­czo­na swo­bo­da har­co­wa­nia po wszyst­kich tych naszych blo­gach, por­ta­lach, wywro­to­wych pismach sie­cio­wych, ma mieć za wzór per­fek­cyj­nie nija­ki dys­kurs gaze­to­wy, spro­wa­dza­ją­cy do jed­ne­go mia­now­ni­ka odmóż­dżo­ne­go i odmóż­dża­ją­ce­go uprosz­cze­nia pisa­nie o lite­ra­tu­rze, woj­nie w Syrii i rewe­la­cyj­nych środ­kach na nie­trzy­ma­nie moczu? Czy napraw­dę cho­dzi o to, by nasze spo­glą­da­nie w twa­rze Syl­wii Chut­nik i Joan­ny Bator było – by zacy­to­wać słyn­ne­go tego misia, co mu się (temu misiu) oczko odle­pi­ło, co to miał (ten miś) odpo­wia­dać żywot­nym potrze­bom całe­go spo­łe­czeń­stwa – z twa­rzy podob­ne zupeł­nie do niko­go?

12. Po pią­te – emo­ti­ko­nal­ność.

Tu już będzie krót­ko: w dużej czę­ści cha­rak­te­ry­zo­wa­nej kry­ty­ki lite­rac­kiej nie­by­wa­le iry­tu­je mnie bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­ny, acz widocz­ny ton pew­nej, bo ja wiem, fami­liar­no­ści? śmiesz­ko­wa­tej poro­zu­mie­waw­czo­ści? z tek­stem, pisa­rzem, czy­tel­ni­kiem… No nie wiem, nic nie pora­dzę, ale jakoś tak mam, że przy­zwy­cza­iłem się trak­to­wać lite­ra­tu­rę dość poważ­nie – uwa­żać, że tak absur­dal­ne mar­no­tra­wie­nie cza­su, jakim jest pisa­nie (a co za tym idzie, czy­ta­nie i pisa­nie o czy­ta­niu) musi, choć­by w geście samo­obro­ny, wyra­stać z jakichś nie­skoń­cze­nie waż­nych impe­ra­ty­wów. Tym­cza­sem za pew­ną czę­ścią wypo­wie­dzi kry­tycz­no­li­te­rac­kich cią­gnie się cień jakiejś nie­zno­śnej lek­ko­ści, jak­by się (po Kun­de­rze – Sta­chu­ra) łapa­ło kota z pod­ło­gi i kła­dło sobie na kola­nach… Może to wypad­ko­wa tego wszyst­kie­go, nad czym już tu bia­do­li­łem: powierz­chow­no­ści, byle­jac­twa, jało­wo­ści, uprosz­cze­nia, języ­ko­wej nie­wy­ra­zi­sto­ści, ale stresz­cza się to w meta­fo­rze emo­ti­ko­nu – tej gra­ficz­nej pro­te­zy, któ­ra ma w spo­sób tyleż bru­tal­ny, co pro­stac­ki i uła­twio­ny wymu­sić wspól­nic­two prze­ży­cia. Emo­ti­ko­nal­na kry­ty­ka lite­rac­ka to takie wła­śnie nie­sto­sow­ne mru­ga­nie do czy­tel­ni­ka, mówie­nie, że niby coś tam sobie czy­ta­my i pisze­my, ale prze­cież to taka zaba­wa tyl­ko, to nie na poważ­nie… Owszem: komen­to­wa­ny tekst może się iro­nicz­nie uśmie­chać, może też gar­gan­tu­icz­nie recho­tać – podob­nie może też (a cza­sem nawet musi) zacho­wy­wać się komen­tarz, co jed­na­ko­woż nie wyklu­cza nad­rzęd­nej powa­gi wyro­słej z zatro­ska­nia i opie­kuń­czo­ści, ze świa­do­mo­ści wagi sty­ka­nia się z cudzym życiem zaświad­czo­nym lite­rą.

13. Po szó­ste – agra­ma­tycz­ność.

Jed­ną z naj­bar­dziej mrocz­nych legend żyją­cych na pra­wach kolek­tyw­nej trau­my na polo­ni­sty­kach nasze­go oso­bli­we­go kra­ju, jest ta o korek­tor­kach (nie wiem cze­mu, ale przy­ję­ło się mil­czą­co powta­rzać, że były to kobie­ty) pra­cu­ją­cych w „Pamięt­ni­ku Lite­rac­kim”. Był czas, gdy przy­ję­cie czy­je­goś tek­stu do dru­ku w tym naj­bar­dziej sza­cow­nym pol­skim perio­dy­ku lite­ra­tu­ro­znaw­czym namasz­cza­ło auto­ra do bycia we wspól­no­cie praw­dzi­wych bada­czy – ale rytu­ał ini­cja­cji bywał okrut­ny, bo zda­rza­ło się, że dzie­się­cio­stro­ni­co­wa roz­pra­wa wra­ca­ła do jej twór­cy w dwu­krot­nie zwięk­szo­nej obję­to­ści; a tych dru­gich dzie­sięć stron to była dro­bia­zgo­wa, pro­fe­sjo­nal­nie ołów­ko­wa korek­ta, zawie­ru­cha korek­tor­skich pik­to­gra­mów tro­pią­cych każ­de nad­uży­cie sty­li­stycz­ne, naj­mniej­szą skła­dnio­wą nie­ści­słość, jaką­kol­wiek inter­punk­cyj­ną swa­wo­lę, nie­po­trzeb­ne świa­tła mię­dzy wyra­za­mi, brak ocze­ki­wa­nej pre­cy­zji sfor­mu­ło­wań…

W dzi­siej­szych post-cen­tral­nych cza­sach trud­ny fach korek­to­ra zna­lazł się na liście gatun­ków zagro­żo­nych – odstrze­li­wu­ją go ską­pi redak­to­rzy cza­so­pism i dyrek­to­rzy wydaw­nictw, pisa­rze usa­mo­dziel­nie­ni przez środ­ki zgro­ma­dzo­ne w dro­dze crowd­fun­din­gu, na reszt­kach poży­wia się blo­ger­ska anar­chia języ­ka… Trud­no, może tak być musi, nie ma co marzyć o peł­nym powro­cie moc­nych i uprzy­wi­le­jo­wa­nych insty­tu­cji dba­ją­cych o nie­na­ru­szal­ność pew­nych stan­dar­dów wypo­wie­dzi pisa­nej. A co gor­sza – cała odpo­wie­dzial­ność w tej mate­rii spa­da na samych piszą­cych, zwłasz­cza w sie­ci.

Nie­zręcz­nie mi o tym mówić: przyj­mu­jąc tek­sty do Tawer­ny i Przy­sta­ni, sam muszę zadbać o to, by były one w mia­rę czy­ste – takie obo­wiąz­ki zosta­ły mi przy­dzie­lo­ne, na takie się zgo­dzi­łem, z takich muszę się wywią­zy­wać. Róż­nie z tym bywa – nie­omyl­nych auto­rów nie ma, a mnie zda­rza się cza­sem coś w czy­ta­niu opu­ścić, wia­do­ma spra­wa. Nie­mniej jed­nak śmiem twier­dzić, że nie są to uster­ki rażą­ce. Tym­cza­sem w róż­nych sie­cio­wych wypo­wie­dziach meta­li­te­rac­kich zda­rza mi się widzieć błę­dy woła­ją­ce o pomstę do nie­ba: dosko­na­ła cha­otycz­ność wyod­ręb­nia­nia cyta­tów, kom­plet­nie roz­sy­pa­na adiu­sta­cja pli­ku, inter­punk­cyj­na czkaw­ka, zasad­ni­cze nad­uży­cia nor­my skła­dnio­wej i fra­ze­olo­gicz­nej, wresz­cie – zwy­kłe błę­dy orto­gra­ficz­ne. I napraw­dę, nie wyma­gam korzy­sta­nia z usług pro­fe­sjo­na­li­stów – po pro­stu mie­wam wra­że­nie, że coś poszło na stro­nę bez jed­nej choć­by powtór­nej lek­tu­ry, że ktoś zapo­mniał o czymś tak sym­pa­tycz­nym jak funk­cja spraw­dza­nia pisow­ni, zalot­nie zer­ka­ją­ca z paska zadań otwar­te­go wła­śnie pli­ku tek­sto­we­go… A prze­cież, sio­stry kry­tycz­ki i bra­cia kry­ty­cy, wszy­scy (uwa­ga, będzie z Rey­mon­ta) robi­my w lite­ra­tu­rze, a to do cze­goś nobi­li­tu­je i obli­gu­je.

14. No, to to było chy­ba mniej wię­cej na tyle… Zda­ję sobie spra­wę, że wyma­ga­nia wobec kry­ty­ki lite­rac­kiej, jakie tu sta­wiam, mogą wyda­wać się absur­dal­nie wyso­kie (choć mnie rysu­ją się one raczej jako ele­men­tar­ne), mam też świa­do­mość wła­snej – reak­cyj­nej, by tak rzec – idio­syn­kra­tycz­no­ści: moje rozu­mie­nie pisa­nia o lite­ra­tu­rze wyra­sta z okre­ślo­ne­go teo­re­tycz­ne­go zaple­cza, z pew­nych lek­tu­ro­wych fascy­na­cji, zapew­ne loko­wa­ło­by się ono gdzieś mię­dzy her­me­neu­tycz­nym zobo­wią­za­niem do rozu­mie­nia a dekon­struk­cjo­ni­stycz­nym prze­świad­cze­niem o płyn­no­ści gra­ni­cy mię­dzy komen­ta­rzem a komen­to­wa­nym… Inna kry­ty­ka jest oczy­wi­ście moż­li­wa: piszą o niej pozo­sta­li uczest­ni­cy tej deba­ty – chciał­bym podzie­lać opty­mizm Mal­wi­ny Mus, jej entu­zjazm dla nie­po­skro­mio­ne­go ilo­ścio­wo-jako­ścio­we­go plu­ra­li­zmu kry­tycz­no­li­te­rac­kich gło­sów; chciał­bym też wespół z Mają Staś­ko doma­gać się kry­ty­ki otwar­tej na to, co poza lite­ra­tu­rą, spo­łecz­nie i poli­tycz­nie nie­obo­jęt­nej. Nade wszyst­ko zaś życzył­bym sobie – podob­nie jak Mar­cin Orliń­ski – by kry­ty­ka lite­rac­ka była roz­mo­wą, naj­le­piej sły­szal­ną rów­nież poza get­tem pisa­rzy i ich czy­tel­ni­ków, poza wąskim gro­nem nabyw­ców „Twór­czo­ści” i „Tek­stów Dru­gich”. I chy­ba cho­dzi­ło mi wyłącz­nie o to, by nakre­ślić warun­ki, dzię­ki któ­rym nasza roz­mo­wa była­by zro­zu­mia­ła i nawet – być może – cie­ka­wa.