Militarna Barbie
Joanna Roś
Głos Joanny Roś w debacie "Żeńska, męska, nieobojętna".
strona debaty
Żeńska, męska, nieobojętnaPonieważ w samym środku bazy wojskowej pyszni się piękny ogród z zielonymi trawnikami, pielęgnowany przez afgańskich ogrodników, do których można wyjść z kawusią, zasiąść przy królującej, imponującej fontannie albo przy grillu.
Ponieważ tu także można na szybko zamówić u krawcowej kostium kąpielowy i suknię balową, a potem sobie zrobić przerwę w uczestniczeniu w wojnie, żeby pójść na basenową imprezę i doświadczać prawdziwego luksusu w tym kraju – sushi.
Żeby intrygujący Francuz szepnął jej do ucha: „drżyjcie Talibowie” z obezwładniającym, francuskim akcentem.
Żeby czuć niespodziewane ukłucia zazdrości, dowiadując się, że inne koleżanki miały „intensywniejszą” noc, a Militarnej Barbie różowy lakier wolniej odpryskuje z paznokci.
Aby popływać w różowych łodziach w kształcie łabędzia po jeziorze Qargha (Aż nie do wiary, że uczestniczymy w wojnie, prawda? – przerwał ponętny Hiszpan).
Żeby pograć w golfa, popijając drinki z palemką, a potem być nieświadomą, że taksówka przejeżdża koło dystryktu numer 5, gdzie co najmniej raz w tygodniu wybucha bomba.
Żeby zamówić przez internet seksowny, dwuczęściowy kostium kąpielowy, na który można wyhaczyć samozwańczych rambo.
Żeby liczba ofiar wynosiła dwanaście osób, a tajemniczy agent zaprosił ją na randkę.
Żeby samemu nie musieć robić lassagne.
Żeby przy espresso w plastikowych kubeczkach rozmawiać o wielkich……, i to nie zagrożeniach misji, chyba, że przypadkiem, kilka zdań, i nagrywać fajne składanki na pendrive’a.
Żeby ściskać sobie nawzajem wypielęgnowane dłonie i całować pokryte fluidem policzki. Żeby zdradzać męża z tymi wszystkimi uroczymi, zachwycającymi, subtelnymi, silnymi i tajemniczymi agentami, aby potem ratować swoje małżeństwo.
Aby po tym wszystkim napisać, że Afganistan pokonał ją, fizycznie, psychicznie i zawodowo, i że ma dość, ale zanim co, musi wybrać się do kosmetyczki, bo nie można przecież iść na sylwestra z krzaczastymi brwiami i bez depilacji bikini.
Żeby napisać książkę o tym wszystkim, na okładce której, pod tytułem, jest napisane: Szokujący szczery obraz życia w Kabulu, widziany oczami kobiety, która usiłowała przekonać do idei demokracji i pokoju ludzi znających wyłącznie stan uciemiężenia i wojny. Powieść inspirowana faktami.
Żebym po przeczytaniu jej, mogła wypisać te kilka cytatów, które powyżej, dorzucając rozmowę na puentę: – Kim jest twój milusi kolega? – szepnął do mnie. – Tylko kolegą. – Też szerzy propagandę? – Nie. Rozbraja bomby. Ta informacja zrobiła duże wrażenie na ponętnym Hiszpanie. – Mmmmm, sexy…
Pytanie brzmiało: „To po co się idzie na wojnę, według autorki tej książki?”, a zadane zostało, to prawda, ze złośliwym uśmieszkiem, choć trzeba przyznać, że gdyby pytający zdawał sobie sprawę, jaką furię może wywołać swoim, nomen omen – zwyczajnym pytaniem, darowałoby sobie nie tylko ów uśmieszek, ale i całą kwestię.
Debata, towarzysząca dziewiętnastej edycji festiwalu Europejski Port Literacki Wrocław, której głównym zadaniem jest pochylić się nad pytaniem (więc złośliwości jeszcze się pojawią!) o to, czy literatura w naszych skomplikowanych czasach powinna angażować się w ważkie kwestie natury społecznej, politycznej, ekonomicznej, a zwłaszcza w publiczną debatę na temat kolizji biologicznych i kulturowych rozumień płci przypomniała mi o tym incydencie i skłoniła, aby podzielić się pewnymi nie wnioskami, a doświadczeniami. Pragnę czytającego zapewnić: moje ambicje nie wychodzą poza potrzebę zapisania całkiem osobistych spostrzeżeń i odwołania się do pewnych zdarzeń, mających wykrystalizować problematyczne pytanie, o którym na końcu.
Uważam, że niektórymi recenzjami książek można by od biedy streścić cały problem tego, jakiego typu twórczość niektórzy z nas zwykli rozumieć jako zaangażowaną, jako odpowiadającą postulatowi wikłania się literatury w ważkie kwestie wspomnianych natur i kolizji, a jaką nie. Albo inaczej i ściślej – teksty takie mogą być próbą zbadania – i nie wykluczając, rzecz jasna, zrozumienia – mechanizmów procesu, w wyniku którego czytelnik – recenzent, kierując się swoistymi prawidłowościami, kataloguje książkę jako „zaangażowaną w ważne sprawy, podejmującą aktualne kwestie”. W ogóle, recenzje książek wydają mi się takim polem, na którym widać jak na dłoni różne językowe problemy, problemy języków, tak świata beletrystyki, jak i nauki (skoro nie udowodniono jednoznacznie, że język literatury męskiej i żeńskiej, i nijakiej nie istnieje, to istnieniu takich równie trudno kategorycznie zaprzeczyć). Szczególnie ci, którzy sami takowe piszą, mają doskonałe pole obserwacji, ponieważ, o ile czytali recenzowaną książkę, nie mogą tak łatwo wyrzec się uczuć, towarzyszących im podczas lektury. A skoro recenzent jest i czytelnikiem, sprawa ta rzuca światło na opinie – nazwijmy je: instynktowne, „pierwszowrażeniowe” – „o zaangażowaniu (się) bądź nie” literatury jako takiej.
W swojej doskonałej pracy Polityka i teatr Zygmunt Hubner pisze, że wkraczając w dziedzinę polityki, artyści opowiadają się z reguły po stronie tych teorii, które dałyby się wywieść ze zdania Kanta: Prawdziwa polityka nie może dokonać kroku, nie hołdując przedtem moralności. Dzięki temu mogą zostać wierni powołaniu artysty: głoszenia prawdy i sprawiedliwości. Parafrazując to zdanie, moglibyśmy powiedzieć, że prawdziwa literatura zaangażowana nie może dokonać kroku, nie hołdując przedtem moralności. Proszę się nie krzywić, że to tautologia albo pomieszanie z poplątaniem! Piszę o „wrażeniu pierwszego kontaktu”, o recepcji niektórych czytelników, a nie stawiam filozoficznej diagnozy.
Wiemy już, że książka, której sam tytuł prowokuje pytanie: „To po co się idzie na wojnę?”, sprowokowała we mnie opór, bunt, odrazę, a wręcz i osobiste pretensje do autorki. Od pierwszej strony pytałam ją ze złością i żalem: „Dlaczego nas, kobiety, tak pani opisuje?! Czy na człowieka, którym jestem, składa się: w brzuchu lassagne i sushi, na brzuchu kostium kąpielowy, w (…)?!”. No właśnie – od pierwszej strony, ale dlaczego? Ponieważ prawdziwa literatura zaangażowana nie może dokonać kroku, nie hołdując przedtem moralności. I dlatego w świecie opisanym w książce widziałam tylko różowe łodzie w kształcie łabędzia, sunące po jeziorze Qargha (a jednak coś z tego dzieła zostanie mi na zawsze), widziałam tylko TĘPE LASKI, myślałam sobie – kolejna książka o TĘPYCH LASKACH dla TĘPYCH LASEK (a co myślicie, że ci wszyscy znani i szanowani recenzenci, podczas czytania książki nie muszą sobie pomyśleć dosadnie, zanim napiszą o czymś, że to ma boleć, ma ranić, a może lepiej: rozrywać rany?). Numer jeden w tej kategorii literackiej, zaraz obok tej powieści, gdzie autorka pisała, że najcenniejsze dla kobiety cechy to być piękną, dobrą i szczerą, a jej historia pięciu pokoleń japońskich kobiet raziła odrażająco schematycznym, ckliwym, plastikowym i harlekinowym wizerunkiem rzeczywistości, zapewniając wstrząsające wizje, żeby wymienić choćby obraz „japońskiej Brook” podczas wizyty u wróżbity w rybackiej wiosce, pytającej o przyszłość znienawidzonej córki, która ma romans z własnym ojcem, ponieważ już w poprzednim wcieleniu, zgodnie z doktryną buddyzmu, mogli być parą kochanków (!).
O nie, znowu się zaczyna, to znowu nadciąga… „Dlaczego nas tak pani opisuje?! Czy na człowieka, którym jestem, składa się…?! itd.
Ale wracając na wody różowych łabędzi. Poruszając się po nich, nie podejrzewałam nawet, jak odmiennych od moich wrażeń doświadczyły inne czytelniczki. Mało tego – było mi wstyd za autorkę przed tymi innymi czytelniczkami, ponieważ już widziałam oczyma wyobraźni ich zażenowane miny, czarną rozpacz w ich oczach, błądzących po słowach: Szokujący szczery obraz życia w Kabulu, widziany oczami kobiety, która usiłowała przekonać do idei demokracji i pokoju ludzi znających wyłącznie stan uciemiężenia i wojny. Powieść inspirowana faktami. To wprost nieprawdopodobne, jak często zapominamy, że przyjęcie za punkt wyjścia dwóch różnych motywacji powstania utworu, powoduje ujawnianie się rozszyfrowania przez czytelników całkowicie odmiennych znaczeń – brzmi banalnie, gdyby nie to, że przecież przechodziła mi przez głowę, zaraz po „Dlaczego nas tak pani opisuje?!”, stosowna, a jakże, odpowiedź: „Chodzi pani o czytelniczki LITERATURY KOBIECEJ! Pani kłamie, żeby Harleqinom zrobić konkurencję swoją książką z łabędziem!!”
Można z pewnym ryzykiem błędu przyjąć, że powieści inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, kojarzą się wszelako z tym, co „zaangażowane”. To inspirowanie powoduje również, że wielu czytelników nie może odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po „książkę z łabędziem”. We wspomnianej sytuacji nie można wykluczyć, że pojawi się taki oto schemat myślowy: skoro autorka książki urodziła się w Polsce, ale mieszka w Australii, gdzie pracuje jako konsultantka do spraw bezpieczeństwa i obrony, omawianą pozycję napisała po zakończeniu dwuletniego pobytu z ramienia NATO ISAF (Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa) w Afganistanie, to wynika z tego, że tak jak pisarka, na własnej skórze poczujemy napięty nastrój, niepewność jutra, smród benzyny, ulicznych odpadków i wszechobecnego kurzu, biedę, ubóstwo, głód, choroby, szarość życia tamtejszej ludności pogrążonej w marazmie ciągłych działań zbrojnych. Tak wynika i tak czujemy, a przynajmniej tak piszemy. Wynika, a właściwie wypływa różowy łabędź i już czujemy, że to dla tępych lasek.
Że jedni czują, że ta literatura kobieca podejmuje prawdziwe do bólu, życiowe tematy, które dotyczą przecież spraw aktualnych – kulturowo, społecznie, politycznie i ekonomicznie! – a które, co więcej, podane są w prosty, realistyczny sposób, bez mydlenia czytelnikowi oczu (czytaj: Kabul „od środka”), że główna bohaterka to nie jest jakaś Pierwsza Naiwna, tylko ciekawa kreacja, że zdaje im się, że jeszcze nikt nie pisał z takiego punktu widzenia (i czasem tylko ich drażni, że niewiele rozmyślała o mężu i nie miała zbyt wielu skrupułów przed zdradą), że widzą w niej traktat prawie, potwierdzający ważność idei demokracji i pokoju w dzisiejszym świecie, a drudzy krzyczą: „Jak Pani mogła?!”,to nie tylko wynik kompetencji kulturowych czy ważności czytelnika. Tutaj coś jest na rzeczy, skąd można wyprowadzić pytanie i przemyślenie, nie tylko czy literatura w naszych specyficznych czasach powinna angażować się w ważkie kwestie natury społecznej, politycznej, ekonomicznej, a zwłaszcza w publiczną debatę na temat biologicznego i kulturowego rozumienia płci, ale jak powinna to robić, czy też już robi, czyli co właściwie słyszymy i co chcemy słyszeć, a tym samym JAK CZYTAMY, kiedy pada: „angażowanie się W”.
Tutaj coś jest na rzeczy. Pozbieram więcej doświadczeń – wyciągnę wnioski.
O AUTORZE
Joanna Roś
Urodzona w 1989 roku. Studentka Interdyscyplinarnych Humanistycznych Studiów Doktoranckich na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała m.in. w "Analizie i Egzystencji", "Nowym Filomacie", "Polisemii". Mieszka w Warszawie.