debaty / ankiety i podsumowania

Mistrz i terminator

Juliusz Pielichowski

Głos Juliusza Pielichowskiego w debacie „Zmiana warty”.

strona debaty

Zmiana warty

Nie­któ­re kon­cep­ty bywa­ją bar­dziej zwod­ni­cze niż inne. Sko­ro jed­nak nie mamy nic poza nimi, chwy­ta­my się ich jak przy­sło­wio­wej brzy­twy, żeby po wszyst­kim zostać z pusty­mi, pora­nio­ny­mi ręka­mi. Ale tak nas nauczo­no. Ten tekst to tyl­ko przy­miar­ka do jed­ne­go z nich, pró­ba powie­dze­nia sobie, co wła­ści­wie robi z naszym myśle­niem i dla­cze­go nie­uf­ność – jak zawsze zresz­tą – jest naszą naj­lep­szą bro­nią.

Na począ­tek pro­sta teza, dla jed­nych moc­na, dla innych oczy­wi­sta: kate­go­ria poko­le­nia to tyl­ko wygod­na fik­cja, skąd­inąd bar­dzo moc­no zako­rze­nio­na w naszym mówie­niu i myśle­niu, nie tyl­ko o lite­ra­tu­rze. Jeste­śmy nią kar­mie­ni od dziec­ka, w szko­le i poza nią, aż na dobre się w nas zado­mo­wi. Zgo­da na sta­tycz­ny wzór poko­le­nio­wych zależ­no­ści i hie­rar­chii to jeden z warun­ków otrzy­ma­nia tak zwa­ne­go świa­dec­twa doj­rza­ło­ści, na któ­rym znaj­dzie­my oce­nę naszej zna­jo­mo­ści języ­ka pol­skie­go. Ale i póź­niej, gdy zaczy­na­my dzia­łać bar­dziej samo­dziel­nie, na przy­kład w lite­ra­tu­rze, co jakiś czas tu i tam powra­ca do nas ta dys­ku­sja, rze­ko­mo odświe­żo­na, z pro­po­zy­cją nowe­go roz­da­nia. I utrwa­la jedy­nie utar­ty model opi­su rze­czy­wi­sto­ści.

Wystar­czy, że przez chwi­lę pomy­śli­my o jakimś poecie – daj­my na to Her­ber­cie, Barań­cza­ku, albo Świe­tlic­kim, żeby nie wikłać się w naj­śwież­sze kon­tek­sty – i od razu wyświe­tla się nam infor­ma­cja o gene­ra­cjach, nur­tach i tak dalej. Zda­rza­ją się drob­ne prze­ta­so­wa­nia i prze­war­to­ścio­wa­nia, ale struk­tu­ra myślo­wa pozo­sta­je ta sama: oto uczest­ni­czy­my w jasno zde­fi­nio­wa­nej szta­fe­cie poko­leń, z ich dyk­cja­mi, tema­ta­mi i obse­sja­mi. Tak, histo­ria lite­ra­tu­ry, podob­nie zresz­tą jak kry­ty­ka, lubu­je się w poko­le­nio­wym opi­sie rze­czy­wi­sto­ści. Żeby było jasne – nie powin­ni­śmy mieć jej tego za złe, to w koń­cu jej dział­ka. Zresz­tą, jeśli o „zmia­nie war­ty” pisze Jan Błoń­ski, czy napraw­dę jeste­śmy w sta­nie się oprzeć uro­ko­wi i pre­cy­zji wywo­du? (na mar­gi­ne­sie: Błoń­ski nie­rzad­ko pisał lepiej od tych, nad któ­rych tek­sta­mi się pochy­lał; kry­ty­ka w pięk­nych, rzad­kich przy­pad­kach oka­zu­je się pierw­szo­rzęd­ną lite­ra­tu­rą, o czym war­to pamię­tać, gdy zasta­na­wia­my się nad tym, któ­re tek­sty zosta­ną z nami na dłu­żej i jak prze­bie­ga­ją linie demar­ka­cyj­ne lite­rac­kich fron­tów).

A jed­nak mam kło­pot z kate­go­rią poko­le­nia, nie ja jeden. To nie jest poję­cie, któ­re przy­cho­dzi z wnę­trza poezji; przy­naj­mniej nie tej, któ­ra inte­re­su­je mnie naj­bar­dziej. Jako się rze­kło, o poko­le­niach lite­rac­kich chęt­nie mówią histo­ry­cy lite­ra­tu­ry, nie­któ­rzy kry­ty­cy. Ale poeci? Tu już spra­wa nie jest tak pro­sta. Owszem, zawsze byli tacy, któ­rzy łączy­li się w gru­py, pisa­li mani­fe­sty, żeby sku­tecz­niej zawal­czyć o miej­sce w świa­do­mo­ści epo­ki – kolek­tyw zawsze łatwiej się prze­bi­je niż jed­nost­ka. Ale z regu­ły rów­nie szyb­ko z tego wyra­sta­li, by po kil­ku latach z rosną­cym zakło­po­ta­niem mówić o poko­le­nio­wych afi­lia­cjach. Bo pisa­nie, któ­re po wszyst­kim oka­zu­je się naj­bar­dziej wcią­ga­ją­ce, zaczy­na się tam, gdzie odręb­ność i samot­ność. Zamiast o poko­le­niu, wolę więc myśleć o kon­kret­nych poetach. A jesz­cze lepiej – o tek­stach: roz­ga­łę­zia­ją­cych się, połą­czo­nych na róż­nych pozio­mach z inny­mi, zawsze syn­chro­nicz­nie. To chy­ba naj­waż­niej­szy z powo­dów mojej nie­zgo­dy na prze­sad­nie gene­ra­cyj­ną (gene­ra­li­zu­ją­cą) lek­tu­rę tek­stów. W życiu spo­ty­ka­my ludzi, nie poko­le­nie.

Z pew­no­ścią mamy dziś w pol­sz­czyź­nie poetów, któ­rzy dla innych piszą­cych są auto­ra­mi wyjąt­ko­wo sycą­cych tek­stów źró­dło­wych – Sen­dec­ki, Elsner, Miło­będz­ka, Świe­tlic­ki, Bia­ło­szew­ski, Muel­ler, Gro­cho­wiak, Siw­czyk, Pase­wicz, Gał­czyń­ski, Bie­drzyc­ki, Kar­po­wicz, Leśmian, Róże­wicz, Trem­bec­ki. Już wyczu­wam pew­ne zakło­po­ta­nie, jakie w nie­któ­rych wzbu­dza taka „listą obec­no­ści”. Ale umów­my się – dla czy­tel­ni­ka nie ma prze­cież więk­sze­go zna­cze­nia, czy autor jest mło­dy, czy sta­ry, czy jesz­cze żyje, czy już nie. Oświe­ce­nie może się przy­da­rzyć wcze­sną jesie­nią 2017 roku. To, co mam do dys­po­zy­cji, to tekst, któ­ry odczy­tu­ję – któ­ry coś dla mnie zna­czy albo na któ­ry pozo­sta­ję głu­chy, to wszyst­ko. W świe­cie wier­sza wszy­scy jeste­śmy rów­ni i rów­no­cze­śni. To naj­waż­niej­sza z moż­li­wo­ści, jakie daje nam lite­ra­tu­ra. Wymie­ni­łem kil­ka nazwisk, jed­no po dru­gim, zupeł­nie przy­god­nie, nie pod­da­jąc się urosz­cze­niom kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej ani żad­nej innej. Jedy­nym kry­te­rium jest język i moja cha­otycz­na pamięć tego, co ktoś w nim napi­sał, nie­zwa­ża­ją­ca na ofi­cjal­ne hie­rar­chie i poko­le­nio­we zasze­re­go­wa­nia.

Każ­dy mistrzow­ski tekst otwie­ra się na inne, nowe tek­sty, któ­re z nie­go wyra­sta­ją, a naj­bar­dziej fra­pu­ją­cy z piszą­cych nie tyle wyła­mu­ją się z sze­re­gu, ile two­rzą swo­je wła­sne, jed­no­oso­bo­we cen­tra zna­czeń. Cza­sa­mi trwa to kró­cej, cza­sa­mi dłu­żej. Nie­kie­dy dowia­du­je­my się o ich ist­nie­niu, gdy auto­ra już od daw­na nie ma wśród żywych. Przez chwi­lę pomy­śla­łem o Wirp­szy. Tak, mówie­nie o zmia­nie poko­le­nio­wej – zmia­nie war­ty – kusi, bo zapro­wa­dza złud­ny porzą­dek w tej dziw­nej tek­sto­wej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej jeste­śmy zanu­rze­ni. Z pew­no­ścią jest też pomoc­ne i prag­ma­tycz­ne, bo nikt z nas nie był­by w sta­nie samo­dziel­nie ogar­nąć morza tek­stu wokół nas. Ale nie war­to przy­wią­zy­wać zbyt dużej wagi do tym­cza­so­wych hie­rar­chii i podzia­łów ani ufać tak czy ina­czej zre­du­ko­wa­ne­mu obra­zo­wi świa­ta: naj­cie­kaw­sze zawsze będzie to, co z dala od głów­ne­go, bie­żą­ce­go nur­tu, co nie wzbu­dza już (lub na razie) więk­sze­go zain­te­re­so­wa­nia.

Mistrz i ter­mi­na­tor. Ten tytuł jest tro­chę mylą­cy. Jak zwy­kle zwo­dzi nas zmę­czo­ny, wyeks­plo­ato­wa­ny język. Każ­dy jest odpo­wie­dzial­ny za swo­je sko­ja­rze­nia, podob­nie jak za pry­wat­ne listy lek­tur obo­wiąz­ko­wych i nie­obo­wiąz­ko­wych. Każ­dy sam w sobie musi wypra­co­wać oso­bi­ste – i osob­ne – hie­rar­chie; te „inne tra­dy­cje”, jak chciał Ash­be­ry, któ­ry mógł­by patro­no­wać takie­mu myśle­niu o lite­ra­tu­rze. Staw­ką jest świat, któ­ry (w) sobie w ten spo­sób wyobra­zi­my i znaj­du­je­my w nim dla sie­bie miej­sce, nic wię­cej. Każ­dy praw­dzi­wy mistrz docze­ka się w koń­cu swo­je­go ter­mi­na­to­ra. Ale jego zada­niem, wbrew naszej popkul­tu­ro­wej wyobraź­ni, nie będzie likwi­da­cja poprzed­ni­ka, a oca­la­nie jego uni­ka­to­wej, nie­po­dob­nej do nicze­go zna­ne­go tkan­ki języ­ka – zawsze tu i teraz, w samot­no­ści spo­tka­nia z gło­sem dru­gie­go czło­wie­ka, w nie­koń­czą­cym się pro­ce­sie nauki czy­ta­nia i pisa­nia.

O AUTORZE

Juliusz Pielichowski

Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.