Mli-mli (i nie wiem, kto komu zgotował ten los)
Paweł Kozioł
Głos Pawła Kozioła w debacie "Jak rozmawiać o poezji".
strona debaty
Wypowiadania się w debatach o ogólnie sformułowanym temacie unikałem do tej pory jak ognia – a i teraz o swoim tekście myślę bardziej jak o kontrprzykładzie. Bo też dyskusja, do jakiej się teraz dopisuję, cechuje się przeważnie takim samym stopniem ogólności, jak wypowiedzi, przeciw którym została wymyślona – z jednym wszakże przynajmniej chwalebnym wyjątkiem. Od niego trzeba więc zacząć: rację ma Radek Wiśniewski, że tym, co rozmowy o poezji mogłoby uratować, jest wygenerowanie w nich jakiegoś napięcia. A nawet szerzej: warto, by jedną z ról krytyki stało się przypominanie literaturze, że powinna być ona polem pojawiania się napięć.
Gorzej, że dominować w ostatnich latach zdaje się ton redukcji, ton zaprzeczania napięciom, pojawiający się zarówno u debiutantów, jak i u twórców cenionych (i na szacunek czytelniczy zasługujących). Debiutant pisze o dowolności: „zamiast obrazów trzymam okna/ które otwierają się pod każdym kątem” (Rafał Gawin), poeta ceniony osłabia oddziaływanie swoich obrazów frazą o ile dobrze odczytuję zapiski sprzed lat, wszyscy – ale to temat na osobny wywód, którego fragment drukowałem kiedyś w „Lampie” – połykają i wypluwają język eseju Marka Bieńczyka traktującego o melancholii (co – upraszczając sprawę – łatwo jest potwierdzić, badając wzrost częstotliwości występowania słowa „utrata” w poezji lat zerowych i obecnych).
Zastanawiam się, jak opisać zależność między takim charakterem poetyckiego dyskursu a nijaką krytyką, a także z której strony zaczęło się to niepokojące sprzężenie zwrotne. Niech będzie tak, jak się podobno nie mówi – konkretnie, po nazwiskach, z zarzutami i całkiem niepraktycznym programem ozdrowieńczym.
Do całego środowiska krytycznoliterackiego mam żal, że z takim uporem marginalizuje autorów nieprzewidywalnych, właśnie dzięki tej cesze piszących teksty, które starają się cokolwiek nazywać. Wymienię ich w porządku alfabetycznym, dopasowując pary pokazujące, co mamy zamiast czego, jakie treści dyskurs ogólnie obowiązujący zastępuje swoimi nie-treściami. M.K.E. Baczewski – redukuję go tu do jednej kwestii, wiedząc że nie tak krytyka powinna wyglądać, ale takie niestety prawo ogólnych debat – który potrafi pisać o niewierze jako o intensywnym doświadczeniu religijnym. Zamiast niego jest ugrzeczniony Dąbrowski. Justyna Bargielska i Julia Szychowiak, każda ze swoim dialektem surrealistycznego niedopowiedzenia, odnawiającym poezję osobistą. Naprzeciw stoi surrealizm z klocków, te dawno obrobione ciecze i szpitale, wracające chociażby u Joanny Lech. Maria Cyranowicz i jej kolejne niemożliwe projekty, choćby Depresja i oddanie tytułowego stanu ducha poprzez piętrzenie synonimów, spośród których nie ma się siły wybierać, poprzez Bellmerowskie rekonstrukcje ciała z głową jako boją alarmową, poprzez uparte szukanie szczeliny oddechu. Porównać to z dekoracyjnym funkcjonowaniem słowa „ból” u Joanny Mueller, z rozpuszczaniem awangardy w programowej melancholii. Adam Kaczanowski i komiksowa krytyka rodziny w najnowszym tomie Szkielet małpy, krytyka dokonywana z wnętrza literatury i z wnętrza wypracowanej na tę potrzebę techniki literackiej przypominającej scenopis – a naprzeciw instrumentalizujące literaturę dywagacje „Krytyki Politycznej”. Bartłomiej Majzel z piętrową symboliką motywów podróżnych, z wyrafinowaną grą obrazem egzotyki (właśnie obrazem, przy całej świadomości jego sztuczności) – zamiast niego Tomasz Różycki jedzie na Kolonie, rezygnując z konkretu obrazowania, który był siłą jego czterech pierwszych tomików. Dodajmy – jedzie i nie wraca. Robert Rybicki, który odwołania do szaleństwa łączy z dyskursywnością, a tę z poetyckim odpowiednikiem cyberpunku – tutaj pary nie będzie, bo sprzeciw Rybickiego dotyczy bowiem kompletu przekonań o tym, o co obecnie w polskiej poezji chodzi. Andrzej Szpindler, któremu udało się stworzenie własnego języka z odpadków papki popkulturowej, a więc olśniewająca alchemia, nie pozbawiona w dodatku jakiejś emocjonalnej tajemnicy. Zastąpmy nim Jasia Kapelę (i niech nawet będzie, że jego ostentacyjna płaskość jest ważnym znakiem kulturowym – od znaków kulturowych wolę jednak wiersze). Maciej Woźniak, którego poetykę określiłbym jako skutek tragedii wyboru, to jest jako z przekonaniem wybrany klasycyzm, który wciąż rozbija się o własne ramy. Zamiast niego jest Jacek Dehnel, lepszy może stylista, ale niestety autor wierszy pozbawionych czegokolwiek, co wystawałoby poza ich obłość.
Zobaczcie: wystarczyłoby tych zjawisk, i to aż z nadmiarem, na taką poezję, w której i z którą się dyskutuje. Byłoby czym zastąpić poezję, którą zwolennicy określają jako „zrozumiałą” bądź „egzystencjalną”, a którą sam bym wolał nazywać po prostu „schematyczną”. A brak dyskusji, brak nawet pola do niej, jest prostym tego schematyzmu skutkiem. Dopóki więc ci (czy też ostrożniej: tacy) autorzy, których przedstawiam tu jako nieoswojonych, są raczej w cieniu niż w centrum uwagi, dopóty będziemy mieć w poezji to, co jeden z bohaterów Stanisława Lema określał dźwięcznym mianem „mli-mli”. W takim zakresie, w jakim krytyka podobne głosy przemilcza, jest ona odpowiedzialna za niedowład dyskusji w literaturze i o literaturze.
Tekst stanowi nieco zmieniony fragment zakończenia książki Lata zerowe. Szkice o poezji najnowszej.
O AUTORZE
Paweł Kozioł
Urodzony w 1979 roku. Poeta, krytyk literacki, badacz literatury i kultury dawnej. Współredaktor kwartalnika literackiego „Wakat”, współpracownik miesięcznika „Lampa”. Opublikował arkusz poetycki Koma (SDK 2002) oraz tomiki Czarne kwiaty dla wszystkich (SDK 2003), Wpław (SDK 2005), Uwaga, nie ma takiej fali (SDK 2008) oraz Metale ciężkie (Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2010). Mieszka w Warszawie.