Modlitwa o Złoty Deszcz
Stanisław Bereś
Głos Stanisława Beresia w debacie "Czy Nobel zasłużył na Różewicza?".
strona debaty
Czy Nobel zasłużył na Różewicza?Nie ma na świecie osoby równie mocno znienawidzonej jak posłaniec ze złą wiadomością. Jeszcze parę wieków temu takiego gorliwca uciszano przez urżnięcie języka (czasem ukręcano mu łeb, proporcjonalnie do „winy”), w starożytności jednak bez namysłu ścinano. Ludzkość nie życzy sobie bowiem żadnych złych nowin, nie lubi wysłuchiwać paskudnego krakania, w tym również proroków. Czy ktoś słyszał o zachwycie dla ponurych przepowiedni Kasandry? A może ktoś słyszał o wyrazach podziwu dla ich celności, gdy płonęła Troja, a jej mieszkańcom wypruwano wnętrzności? „Non est propheta sine honore nisi in patria sua” – zapewnia nas Ewangelia wg św. Marka (6, 4). Ten mechanizm podwójnego wyparcia opisał precyzyjnie Jerzy Stempowski w Esejach dla Kasandry. I nie chodzi tu o żaden konkretny kraj, ale o wszystkie. Nie ma takiego miejsca na kuli ziemskiej, gdzie oczekuje się na złe wiadomości. I nie ma takiego areopagu, który przydziela nagrody lub zaszczyty za paskudne wiadomości. Dlatego z osłupieniem patrzę na pytanie Biura Literackiego, które na gruncie logiki nazywa się „pytaniem sugestywnym”, a zatem narzucającym odpowiedź, w tym wypadku tezę, że Komitet Noblowski to grono matołów, bo nie przyznał dotąd nagrody polskiemu poecie, dramaturgowi i prozaikowi – Tadeuszowi Różewiczowi.
A cóż to za chory pomysł? Za jakie zasługi dla ludzkości akademicy szwedzcy mieliby mu dać tę nagrodę? Jakież to szczęsne wiadomości dla cywilizowanego świata ma nasz pisarz? Że człowiek jest gorszy niż zwierzę, bo morduje dla przyjemności zabijania? Że z krwi i łez jego ofiar dałoby się stworzyć ocean? Że okrucieństwo, jakie przejawia, nie ma precedensu w całym kosmosie? Że może bez skrupułów wyznawać: „zamordowałem człowieka/ i czerwonymi palcami/ gładziłem białe piersi kobiet”, bo nie zna czegoś takiego jak wyrzuty sumienia? Że dla pełnego brzucha, władzy oraz seksu zdradzi każdy ideał i wyrzeknie się każdej wartości? Że woli bezmyślny bełkot mediów i tanią rozrywkę niż lekturę filozofów? Że nie czeka go nic dobrego, bo koniec świata zaczął się już ponad pół wieku temu, a tak naprawdę jesteśmy już w piekle? Że (jak każdy z nas) będzie umierać w zwierzęcej męce i trwodze, widząc, jak rozłazi się w szwach jego ciało? Czy to są te rewelacje, za które Akademia Szwedzka ma pokochać naszego poetę i dać mu milion dolarów?
A może ktoś uważa, że to tylko figury literackie, metafory i logiczne paradoksy? Przecież nieźle sobie radzimy, sprawy mają się dobrze, a interes – jakim jest życie – kręci się niezgorzej. Gdzie tu koniec świata? Takiemu ślepcowi trzeba przypomnieć słynną „Piosenkę o końcu świata” i jej zakończenie: „innego końca świata nie będzie”. Akurat Miłosz dobrze wiedział, o czym mówi, bo pisał ją w epicentrum okupacyjnej zagłady. A przecież Różewicz jest większym katastrofistą od niego. „Nie uważam, tak jak on – mówi noblista – że wszystko, co się dzieje z ludzkością po zerwaniu przymierza z Bogiem, zasługuje tylko na jedno: na karę i Sąd Ostateczny. No tak, przecież Różewicz czeka na Sąd Ostateczny, to jest marzenie całej jego twórczości.” A gdyby ktoś jeszcze dalej wątpił, czy Miłosz mówi całkiem serio lub nie przesadza, przypomnijmy, co wyznał sam Różewicz: „odkryliśmy na ziemi piekło, według teologicznej teorii mojego przyjaciela, Jerzego Nowosielskiego, który uważa, że to, co w tej chwili przeżywamy, jest formą piekła i agonii cywilizacji. Odkryliśmy drugą stronę medalu homo sapiens”.
A więc za takie bezcenne i krzepiące ludzkość wiadomości akademicy w Sztokholmie mieliby wyróżnić naszego pisarza najwyższymi honorami? Na moje rozumienie logiki to byłoby tak, jakby pacjent świeżo po otrzymaniu diagnozy nieuleczalnego raka biegł po kwiaty i prezenty, by wyrazić lekarzowi wdzięczność. Skoro jednak tak myślą w Biurze Literackim, to trzeba się mieć na baczności, zwłaszcza że podtekstem tej ankiety jest prowincjonalno-martyrologiczne przekonanie o narodowej krzywdzie. A przecież jeszcze nie zdążono przepić lub przeznaczyć na charytatywne cele poprzednich nagród! Czy przekonanie, że polscy poeci powinni co 15 lat dostawać z rozdzielnika najwyższą nagrodę literacką świata nie jest przejawem pychy? Na 200 państw na ziemskim globie (z których każde ma po kilkunastu kandydatów) i na kilka tysięcy języków narodowych? Nawet gdyby przyjąć, że uwzględnimy tylko 30 najczęściej używanych?
Zapewne, byłoby bardzo miło, gdyby kolejny polski pisarz, i to z Wrocławia, a na dodatek afiliowany w Biurze Literackim, przyjął hołd i podarek od króla Szwecji, ale chłodny rozsądek każe przypomnieć, że tej nagrody nie otrzymali tacy mocarze literatury jak Marcel Proust, George Orwell, Robert Musil, Jorge Luis Borges, Louis-Ferdinand Céline, James Joyce, Wystan Hugh Auden, Charles Bukowski i setki, setki innych. Gdyby każdy kraj miał tylko pięciu wybitnych pisarzy, uwielbianych i cenionych u siebie, jak u nas Różewicz, to i tak kolejka liczyłaby tysiąc osób. Gdyby nawet rozdzielać Nobla z aptekarską uczciwością, rozładuje się ona dopiero w XXXI wieku. Ale wtedy na schodach Konserthuset pojawi się co najmniej 100 tysięcy wielkich pisarzy, którzy narodzą się w tym trzecim tysiącleciu. Nagrody tej rangi co Nobel muszą ranić, a radość z jej przyznania musi trafiać się rzadko, jakkolwiek nie byłoby to przykre dla naszego poczucia sprawiedliwości.
Każdy jednak myśli: „Ale nasz pisarz jest najlepszy, jeśli oni tego nie widzą, to są ślepi”. W tym miejscu muszę przypomnieć, że członkowie Akademii nie czytają polskich utworów w oryginałach, ale w przekładach – na angielski, niemiecki, czasem na francuski, hiszpański, rzadziej na szwedzki. Zastanówmy się zatem: czy ktoś znający nieźle obcy język, jest w stanie odróżnić w nim dzieło wybitne od przeciętnego? Nie przypuszczam. A czy w ogóle można odzyskać piękno i wielkość poezji w przekładzie? Mało kto – spośród prawdziwych znawców – odpowie pozytywnie na to pytanie, a jeśli już, to z miejsca doda, że nadzwyczaj rzadko. Ktokolwiek ma iluzje na temat „ocalonego w przekładzie”, niech spojrzy na analizy przekładów polskiej literatury na języki obce, dokonywane mniej więcej od 10 lat przez międzynarodowy zespół uczonych translatologów. Wnioski zbijają z nóg: najlepsze utwory Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego, Przybosia, Herberta, a nawet Szymborskiej (jakie szczęście, że Anders Bodegård tłumaczył ją bezpośrednio na szwedzki) – przełożone na angielski, francuski, włoski, niemiecki – są na poziomie pism urzędników, sądowych protokolantów lub średnio zdolnych maturzystów. Jeśli więc powierzyliśmy szanse na Nobla tłumaczom Różewicza, to może warto sprawdzić, co tak naprawdę czytają po niemiecku lub po angielsku akademicy szwedzcy? I co z tego – oraz jak – rozumieją? Jest bardzo możliwe, że nie czytają tego samego Różewicza, którego znamy, ale jakiegoś innego.
Na koniec pragnę dorzucić jeszcze jedną myśl, jaka musi się rodzić w głowie każdego emerytowanego jurora, a zatem i w mojej, bo od 14 lat pracuję w kapitułach – najpierw Nike, obecnie zaś Angelusa. Co roku słyszę, że „nagrodę przyznano niesprawiedliwie”, a mówią to dobitnie wszyscy finaliści, półfinaliści i ćwierćfinaliści. A także ci, którzy w ogóle nie weszli do kwalifikacji. Czyli wszyscy oprócz laureata! Na ogół uważają, że stało się to na skutek przyjęcia politycznego lub środowiskowego parytetu, tajnego układu pod stołem lub zgoła spisku, korupcyjnej gry, wpasowania się w „dyskurs dominujący”, skandalicznego zaślepienia, napadu starczej demencji, bydlęcej bezmyślności, intelektualnego lenistwa, rażącej niekompetencji lub najazdu innych biblijnych plag. Tymczasem, obserwując przez tyle lat od środka obrady jury, nie widziałem ani jednego przypadku przyznania nagrody w wyniku jakiegokolwiek formalnego lub nieformalnego „układu”. Dostrzegałem za to niejednokrotnie – tego nie będę ukrywać – półświadome „lobbingi” płci, orientacji lub różnego typu fundamentalizmów. O ile naturalnie zeszły się przy jednym stole. W ostatecznym jednak rachunku decydowały zwykłe gusty, do których – jak wiemy – zdrowy rozum nie ma przystępu. To w tym właśnie wymiarze mieszka diabeł. Co się komu potrafi podobać – tego nie pojmie żaden filozof. Nieraz więc widziałem, zwłaszcza w chwilach rozstrzygających głosowań, jak juror – słysząc uzasadnienie lub wybór kolegi – spoglądał na niego, mrużąc oczy tak, jakby dostał w głowę pałką. Zdarzało się, że i ja mrużyłem. Bo nikomu w głowie się nie zmieści, co drugiemu, wykształconemu człowiekowi może się podobać… Nie zawsze jest to piękno. Czasem jest to obrzydliwość, płytkie efekciarstwo lub zgoła głupota.
Jak pamiętamy, nominacje noblowskie w zakresie literatury nadchodzą co roku w liczbie kilkuset (!) od członków Akademii Szwedzkiej oraz członków akademii i podobnych instytucji we wszystkich krajach, które wysuwają kandydatury swoich pisarzy. Sporządzają je profesorowie literaturoznawstwa i językoznawstwa, dotychczasowi laureaci oraz przewodniczący stowarzyszeń twórczych z krajów kandydatów. Kiedy w wyniku pierwszej selekcji ilość nominacji udaje się zredukować do około 350, do dzieła przystępuje „De Aderton” („Osiemnastu”), w skład którego wchodzą „szwedzcy pisarze, poeci, filolodzy i historycy”, a na jego czele staje pięcioosobowy Komitet Noblowski, wybierany co 3 lata. Ich celem jest wyłonienie najpierw 15–20 faworytów, z nich zaś – po miesiącu – 5 finalistów. Cały ten proces trwa 16 miesięcy. Trudno sobie nawet wyobrazić, by w tak skonstruowanym systemie dało się zawiązać jakiś trwały „układ”. W końcu wszyscy są tu niezależni. A niech mi ktoś pokaże na świecie zwartą falangę jednakowo myślących, wolnych intelektualistów. Zresztą dobrze znający się na rzeczy (skoro wylansował Szymborską) Anders Bodegård potwierdza: „nie ma, moim zdaniem, w Akademii Szwedzkiej żadnego ‘sekretnego parytetu’ – ani politycznego, ani geograficznego itd.”. Ale jej członkowie – choćby nie wiem jak uczeni – to ludzie, którzy też mają swoje mądre i głupie teorie, lepsze lub gorsze gusta, a także podobne im przekonania, wyobrażenia, przesądy, fobie, lęki i świry. Ich suma rodzi anioła lub potwora. Jak każda zresztą demokracja. Czasem wybiorą Churchilla, a czasem Hitlera. Trzeba więc cierpliwie czekać, choć sprawiedliwość czasem nie przychodzi. Taki jest świat.
O AUTORZE
Stanisław Bereś
Urodzony 4 maja 1950 roku. Poeta, krytyk literacki, tłumacz i historyk literatury. Profesor w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. W latach 1987-1993 wykładał na Uniwersytecie Charles’a de Gaulle’a w Lille. Od 1996 redaktor „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” oraz w latach 1997-1998 magazynu kulturalnego „Latarnik”. Członek jury Nagrody Literackiej Nike (1996-2004), Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” (od 2006) i komitetu redakcyjnego magazynu „Odra” (do 2003). Współrealizator międzynarodowego pilotażowego programu nauczania multimedialnego. Od wielu lat członek PEN Clubu, a także zespołu redakcyjnego serii „Lettres Europeen”. Mieszka we Wrocławiu.