Nagrodyzm
Radosław Wiśniewski
Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Po co nam nagrody?".
strona debaty
1.
Czy możesz sobie wyobrazić uroczystość wręczenia nagród przemysłu muzycznego zespołom, które nie sprzedają płyt, nie grają koncertów, nie występują w telewizjach muzycznych (bo te nie istnieją), nie nagrywają klipów? Wyobraź sobie rockowe bandy, które dbają tylko o to, by ich płyty, zapewne w nakładach niewiele większych niż demo, dostawali przede wszystkim jurorzy konkursów muzycznych. Wyobraź sobie, że w tym samym czasie poeci i poetki dotowani przez samorządy, ministerstwa, kanały telewizyjne, firmy ochroniarskie występują na Dniach Gdowa, Pcimia, Wadowic, w sylwestrowych widowiskach plenerowo-telewizyjnych w czterech miastach kraju na raz, czytając swoje wiersze ze sceny przed rozentuzjazmowanym tłumem w ramach płatnych z góry kontraktów na wiele tysięcy złotych; grają w reklamach telefonii komórkowej; polecają sieci dyskontów spożywczych. Wyobraź sobie, że 200 na 300 redaktorów i szefów oddziałów Związku Literatów Polskich zostaje oskarżonych o korupcję, ustawianie turniejów jednego wiersza, konkursów na debiut i idzie siedzieć do pierdla, zwanego zwyczajowo więzieniem, a pomimo tego kolejne władze Ogólnopolskiego Zrzeszenia Ludzi Robiących Koło Pióra dostaje od samorządów, przedsiębiorstw, telewizji, Państwa Polskiego milionowe dotacje na podtrzymywanie istnienia swoich lokalnych kół, budowę drukarń, gigantomachicznych bibliotek, gargantuicznych, wielofunkcyjnych czytelni dla dziesiątków tysięcy użytkowników. No bo przecież jak się zachwieje literatura, to katastrofa będzie, lud wylegnie na ulice i przeprowadzi ostatnią rewolucję, do jakiej jest zdolny. Więc wystaw sobie, że mimo lawiny spraw karnych o korupcję ciągle płaci się pensje członkom wszelkich klubów literackich, ekscytuje się ich transferami z drużyny do drużyny, śledzi ich losy na zagranicznych stypendiach.
Jeżeli pierwszy akapit brzmi absurdalnie, to wystarczy powiedzieć, że od ponad 30 lat polska piłka nożna nie zbliżyła się nawet do ćwierćfinału w jakimkolwiek znaczącym turnieju. Polskie zespoły rozrywkowe i rockowe poza nielicznymi, niszowymi, nie mają do powiedzenia nic ciekawego na tle światowego rynku muzycznego, zaś ich oryginalność ogranicza się do ciągłych powrotów do góralszczyzny w warstwie aranżacyjnej i disco-polo w warstwie tekstowej. A jednak zarówno piłka nożna, jak i polska muzyka rozrywkowa pozostają beneficjentami ogromnych środków publicznych i nadal w miliony idą subwencje na podtrzymywanie masowej, w większości mało mądrej, mało profesjonalnej rozrywki. A gdy chodzi o czytanie – to nie czyta książek nikt albo prawie nikt, a jeżeli już to niepolskie, a jeżeli już polskie, to poradniki, wywiady rzeki, nie mówiąc o jakiejś poważnej prozie czy poezji, a już uchowaj Panie Boże od eseistyki, krytyki czy co tam jeszcze może zmęczyć mózg. Błędne koło księgarskich koncesji i kontraktów trwale eliminuje wiele rodzajów literatury z możliwości kontaktu z czytelnikiem, biblioteki powielają wzorce księgarskie, czasopisma literackie rozdrobnione giną na usuniętych na bok półkach wśród tak zwanej prasy społeczno-politycznej, wychodząc nieregularnie w nakładach mniejszych niż gminna prasa lokalna albo powiatowa gazetka marketowa. A jednak mimo tego nadal się wręcza nagrody, organizuje gale i dyskutuje nad istotnością nagradzanych tekstów.
2.
Zdecydowanie mamy w kraju wtórnego analfabetyzmu nader liczne nagrody literackie. Więcej niż kiedykolwiek w dziejach! Bo to jest Silesius, Nike, Paszport Polityki, Kościelscy, Orfeusz, Złoty Środek Poezji, Nagroda Literacka Gdynia, Angelus, Nagroda im. Iłłakowiczówny, Nagroda Miasta Stołecznego Warszawy, a do tego nagrody regionalne, środowiskowe i lokalne. Ho ho. Błyszczą objawienia, skrzą się nominacje. Życia jakby cała masa, a jakoś martwicą wieje po kątach. Nie mamy wspólnych miejsc do rozmowy o literaturze, kłócenia się wszyscy ze wszystkimi o lepsze jutro, bo nie ma już takiego miejsca – łam prasowych, internetowych, jakichkolwiek, gdzie byliby wszyscy. Żadnej agory, żadnego placu za miastem do kibolskiej ustawki. Wszyscy śledzą nominacje. Mamy zatem zebrania tajemne kapłanów, które raz na rok głoszą co jest, a czego nie ma. Jest to, co jest nominowane, a reszty nie ma, a nawet bardziej niż nie ma. Na te nominacje czekają redaktorzy, recenzenci tych pism, które jeszcze są czytane – ułatwiają sobie zdanie „napisania czegoś do numeru”, na tym podglebiu zaś można zorganizować potem konferencję na uniwersytecie, a potem wydać materiały pokonferencyjne, które utrwalą w dorobku akademickim wcześniej nominowanych i nagradzanych oraz zauważanych. I do tego bibliotekarze, na których ciąży obowiązek organizowania namiastek życia intelektualnego poza wielkimi ośrodkami miejskimi – wiedzą już kogo za wszelką cenę zaprosić, chyba że akurat dla ratowania frekwencji zrobią wystawę jadowitych pająków w czytelni (z życia wzięte!). Młodzież i starsi skupieni w portalach literackich, blogach, w profilach na Facebooku dyskutują słuszność kolejnych nominacji lub pominięć, a że listy nominacji często się powtarzają – to i powtarzają się dyskusje i argumenty. I tak dookoła po bardzo wąskim okręgu, do tego zamkniętym. Bo okręg musi być zamknięty.
3.
Ale wcale nie uważam, że nagrody są czymś złym i doskonałe jest to, że jest ich sporo i wcale nie zgadzam się z różnymi głosami, że czym więcej nagród, tym mniejsza ich ranga. Nie wierzę we wszechmoc układów, sitw i koterii, mimo że naturalna nietransparentność, która musi skrywać obrady kolejnych kapituł i gremiów – wzbudza takie fantazmaty. Nie sądzę jednak, by uznanie chadzało tego typu drogami, chociaż owszem – słyszałem tu i ówdzie, że dobrze jest jednak w biografii mieć określone licea w Warszawie, że to pomaga w procesie nominowania. Że w ogóle jest dobrze mieszkać w Warszawie, wtedy łatwiej jest być dostrzeżonym. Ale nie zauważyłem w nominacjach klucza, który by uzasadniał rozpowszechnianie mniemania, że wszędzie rządzi korupcja i ręka rękę myje. To nie w tym rzecz. Nagrody są fajne i im wyższe, im ich więcej i im więcej różnorodnych gremiów jurorskich je przyznaje – tym lepiej. Kłopot jest z czymś zupełnie innym. Mianowicie z tym, że nagrody literackie dzieją się w niemal zupełnej pustce, że nie ma tego, co jest niezbędnym wypełniaczem czasu i przestrzeni pomiędzy wydarzeniami typu gala nagród. Nikt nie dyskutuje już ważnych artykułów, recenzji, pomysłów krytycznoliterackich czy książek ważnych po prostu dlatego, że są ważne. Następuje odwrócenie porządków. Nagrody nie potwierdzają ważności książek, autorów. One ją ustanawiają. I to ustanawiają w sposób mało przejrzysty. Bowiem jakie by nie było fajne, pluralistyczne, gotowe do rozmów jury – jednak podaje jakiś werdykt do wierzenia niczym pismo objawione. Możesz tylko przyjąć lub odrzucić, ale dyskutować się z tym nie da, nie wypada. Droga dojścia do końcowego wniosku pozostaje za zasłoną. I to zrozumiałe, tak być musi. Książka i autor nader często zaczynają żyć po nominacji i nagrodzie, a nie przed nią. A mogłoby być przecież tak, że książka najpierw obrasta recenzjami, notami, spotkaniami autorskimi, coś się wokół niej dzieje, a potem ewentualnie jako ukoronowanie – zdarza się nagroda. A jest bardzo często tak, że przed nagrodą nic się nie dzieje albo prawie nic. I w tym szerokim nic pływa spora cześć tego, co nazywamy literaturą. To już nie eventyzm, jak pozwoliłem sobie napisać kilka lat temu, ale wręcz nagrodyzm, w myśl którego jedynymi eventami literackimi wartymi dyskusji stają się ogłoszenia nominacji i gale wręczeń. A przecież powinny być dodatkiem do czegoś, na co kiedyś się mówiło „życie literackie”. Tak jak wielkie kościoły świadczą często o słabości realnej wiary, tak – o tym jestem przekonany – szumność i zadęcie gal świadczy o realnie postępującym paraliżu życia literackiego.
4.
Pustka wokół nagród, ich dyktat wynikający z rozwijającej się próżni wokół, powoduje też wzmocnienie innego zjawiska – niweluje szanse na to, by obroniło się to, co i tak ma jakość. To często powtarzany bon mot, wręcz mem, zaraza mentalna, która mówi, że nieważne, kogo nagradzają, promują, pokazują w telewizji – prawdziwa sztuka się obroni. Nie, nie obroni się. Ludziom łatwo jest wiele rzeczy wmówić, szczególnie kiedy nie istnieje opinia równoważąca, przeciwstawna. A skąd ma się ona wziąć, skoro są tylko nagrody i ich jury? Gdzie ten głos równoważący miałby zabrzmieć? W sytuacji, w jakiej funkcjonuje literatura, w zaniku tego, co nie mieści się w kategoriach eventu – to, co nienominowane, nie istnieje. A co więcej – pozostałe obiegi literackie, i tak słabiutkie – internetowy, czasopiśmienniczy, akademicki czy wreszcie zwykły, środowiskowo-knajpiany – wykazują małą odporność na zarazę nagrodyzmu i zamiast stwarzać własne hierarchie i własne narracje, w gruncie rzeczy powielają w wersji zubożonej wersję eventowo-nagrodystyczną. Państwo literaci może się wkurzą na tę czy inną nominację, ale to gest buntu znakomicie unieważniany przez jupitery gali albo wchłaniany jako poboczna osobliwość. Bo jedyną formą rozmowy jest ciągłe odnoszenie się do kolejnych nominacji. Czyli nawet protestując – potwierdza się dominację głównego nurtu, uzasadnia się go i stwarza się podejrzenie, że jest się (krytykując) zwykłym frustratem, nieudacznikiem, grafomanem. W tej sytuacji chyba lepiej nie być pisarzem, nie być w sposób bardziej godny, spokojny i pogodzony z losem, niż być nienominowanym. Nie ma w naszej literaturze odpowiednika silnych, niezależnych wytwórni muzycznych, które miałyby swoją armię duchów, swoją milczącą, nieobecną w wielkich sieciach sklepów muzycznych – klientelę. Bo przecież gdzieś ta klientela – nieistniejących partii politycznych, nieczytanych wierszy, nieodsłuchanych zespołów – jest, egzystuje, być może nawet sama o sobie nie wie, że jest głucha, niema, analfabetyczna.
Nigdy nie było tak, żeby wszyscy ważni autorzy mogli być nagrodzeni, dostrzeżeni w świetle reflektorów, to jasne, ale to podobnie jak w muzyce. Nie musisz mieć od razu Grammy, ba, jest grupa twórców, dla których otrzymywanie takiej nagrody obok, powiedzmy, Madonny czy Rihanny, byłoby obciachem. Ale jest cała reszta przestrzeni do zagospodarowania, w której bycie w offie też może być niezłym znakiem jakości samym w sobie. W naszym życiu literackim bycie w offie nagród oznacza bycie w offie w ogóle, i to – jako się rzekło powyżej – w offie podejrzanym.
5.
Najistotniejsze jest jednak to, że nie ma odruchu obronnego, jakiegoś protestu, znaku sprzeciwu, no niechby na poziomie takim, jak nieżywy od kilku lat blog Marka Trojanowskiego, który wszystkim doczepiał gębę, wszystkich obrażał i wyśmiewał, z wszystkich drwił; wszystkich, których brał za mainstream. Nikt nie płacze po upadłym jakieś sześć lat temu serwisie www.literatorium.pl, ale też nikt nie stworzył nic w zamian. Pewnie oprócz utyskiwania i narzekania trzeba by było zacząć tworzyć własny podziemny obieg, własny undergrunt, pod-glebie, własną samorządną, niezależną, albo chociażby alternatywną dla nagrodyzmu opowieść o literaturze, prozie, poezji. Tak jak na dyktat „Ha!artu” – lat temu wiele – w młodej poezji lekarstwem mogło być tylko powołanie instytucji alternatywnej do krakowskiej korporacji, tak obecnie wydaje się, że odpowiedzią na nagrodyzm nie jest krytykowanie samego zjawiska, wydziwianie nad nominacjami, ale wymyślenie czegoś obok, w zamian. Marzy mi się alternatywny obieg poezji, literatury, oparty o formy komunikacji i istnienia, których jeszcze nie potrafię sobie wyobrazić. Wiersze do ściągnięcia w formie mobilnej na smartfony? Zacznij dzień od metafizycznej ustawki? Festiwale literackie pod gruszą na wsi za bezdurno, ale zdobywające sobie czytelników? Warsztaty literackie w schroniskach górskich? Wędrowne trupy czytaczy wierszy z megafonami pielgrzymkowymi? Ulotki podrzucane w środkach komunikacji miejskiej? Flash-mob pod hasłem „szukajcie wierszy Jakucia w każdy piątek na osiemnastej półce licząc od góry w Empiku”? Wraca jak bumerang rozmowa z Gaborem w Sekesfehervar na zjeździe literatów. Jaka droga wyjścia z zaklętego kręgu milczenia, pytałem Gabora. A on powiedział coś takiego, może zresztą to nie on odpowiedział, może on rzucił tylko ogólną myśl, a ja dopowiedziałem to, czego on nie dopowiedział. To mogło lecieć jakoś tak:
Słuchaj, trzeba skończyć z tym gwiazdorstwem, wysyłaniem jurorom książeczek, czekaniem na propozycje, nominacje, gale, srale, gorzkie żale. Trudno, jest czas, że znowu musimy się narzucić światu, a przy okazji potraktować siebie nawzajem i to, co robimy, poważnie. Nie nazywać naszych spotkań infantylnie „wieczorkami”, nie mówić, że poeta wydał „tomik wierszy”. Jesteś pisarzem, wydałeś książkę, nie masz swojego agenta, bogatego małżonka i sam nie jesteś Księciem Monako, niestety, musisz wziąć dupę w troki i zasuwać od domu kultury, do gminnej biblioteki i walczyć o każdego czytelnika, wychodzić na ulice, organizować blokady księgarń sieciowych, które sprzedają chłam i nie dają miejsca prawdziwej literaturze. Tylko żywy kontakt nas ratuje, dotykalność, otwartość na rozmowę, dostępność. Masz być na Przystanku Woodstock i pielgrzymce do Lichenia, na plaży w Sopocie i na terminalu odlotów Okęcie II. Nie martw się, że ciebie i stu innych okrzykną wariatem, szaleńcem. Tylko połączenie żywiołów – poety, jego języka i świata, który się dzieje, tylko szaleństwo dziania się. Odpowiedzią na eventyzm musi być życie. Po prostu. Życiopisanie na nowo. Nim minie pokolenie – zwalczymy tego potwora. Nim to się stanie – nas już nie będzie, ale czy to naprawdę powinno ciebie albo mnie martwić?
Kiełczów 2014
O AUTORZE
Radosław Wiśniewski
Urodzony w 1974 roku. Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Red.". Mieszka w Brzegu.