debaty / książki i autorzy

Najbardziej banalna odpowiedź z możliwych

Paweł Bernacki

Głos Pawła Bernackiego w debacie "Po co nam Dzieła zebrane Karpowicza".

strona debaty

Po co nam „Dzieła zebrane” Karpowicza?

Na pyta­nie, po co wyda­wać dzie­ła zebra­ne Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, mogę odpo­wie­dzieć tyl­ko w jeden, jak­że pro­za­icz­ny, spo­sób – żeby przy­po­mnieć jego twór­czość, a raczej w ogó­le zade­mon­stro­wać ją współ­cze­sne­mu czy­tel­ni­ko­wi. Gdy­by cho­dzi­ło o Miło­sza, Her­ber­ta, Bia­ło­szew­skie­go i wie­lu innych, zapew­ne postu­lo­wał­bym wyłu­ski­wa­nie pomi­ja­nych przez kry­ty­kę wąt­ków, wybi­ja­nie odbio­ru tej czy innej poety­ki ze ska­mie­nia­łych kole­in, spo­glą­da­nie od innej stro­ny, poka­za­nie twór­czo­ści w peł­ni i tak dalej, i tak dalej. W przy­pad­ku liry­ki Kar­po­wi­cza tego typu życze­nia były­by jed­nak, deli­kat­nie mówiąc, naiw­ne. No bo jak odczy­ty­wać na nowo twór­czość, któ­ra w zasa­dzie cią­gle jesz­cze cze­ka na swo­ją egze­ge­zę; jak doma­gać reha­bi­li­ta­cji pomi­ja­nych moty­wów, kie­dy na spra­wie­dli­wość cze­ka jesz­cze cały doro­bek arty­stycz­ny; jak patrzeć od innej stro­ny, kie­dy żad­ne spoj­rze­nie nie zosta­ło jesz­cze ugrun­to­wa­ne… Kar­po­wi­cza nie trze­ba więc odczy­ty­wać na nowo, jego trze­ba odczy­tać w ogó­le. Zacho­dzi tutaj sytu­acja podob­na, jak w przy­pad­ku debiu­tan­ta, któ­re­go chce­my zapre­zen­to­wać szer­szej publi­ce, a prze­cież mówi­my nie tyl­ko o poecie, ale twór­cy uzna­wa­nym za wybit­ne­go! Z taki­mi zaś zawsze war­to się zapo­zna­wać, choć­by po to, by owe apo­lo­gie pod­wa­żać.

Oso­bi­ście z wiel­ką chę­cią pogłę­bił­bym swo­ją rela­cję z Tymo­te­uszem Kar­po­wi­czem. Do tej pory auto­ra tego znam led­wo z wyim­ków – poje­dyn­czych tomi­ków i wier­szy – któ­re wpra­wi­ły mnie tyleż w zachwyt, ileż w kon­ster­na­cję. Z jed­nej stro­ny bowiem były tam liry­ki, któ­re zachwy­ci­ły mnie od same­go począt­ku: ryt­mem, fra­zą, prze­ka­zem. Takie, któ­re czy­ta­łem wie­lo­krot­nie z jed­ne­go, banal­ne­go powo­du – podo­ba­ły mi się i chcia­łem, cią­gle chcę, wyci­snąć z nich jak naj­wię­cej. Z dru­giej jed­nak, znacz­nie czę­ściej tra­fia­łem na tek­sty męczą­ce, trud­ne, nie­przy­stęp­ne. Wyma­ga­ły cią­głe­go sku­pie­nia, a i ono nie gwa­ran­to­wa­ło suk­ce­su w odczy­ta­niu. Liry­ki te do dziś pozo­sta­ły dla mnie zamknię­ty­mi skrzy­nia­mi, do któ­rych skar­bów, nawet gdy­by mia­ło­by to być zło­to głup­ców, jesz­cze się nie dobra­łem. Osa­dze­nie ich w kon­tek­ście całe­go dorob­ku Kar­po­wi­cza mogło­by zaś ów trud­ny obiór uła­twić. Spra­wić, że wiersz w wybo­rze „nie­czy­tel­ny”, w zbio­rze nabrał­by nowych cech, smacz­ków nakie­ro­wu­ją­cych na sen­sow­ne odczy­ta­nie. Prze­stał­by funk­cjo­no­wać jako zna­le­zio­ny gdzieś wyci­nek, a zaist­niał­by jako istot­na część zło­żo­ne­go, poetyc­kie­go orga­ni­zmu.

Ale prze­cież Kar­po­wicz to nie jedy­nie poezja, ale tak­że ese­je, dra­ma­ty, próz­ki, kore­spon­den­cja… Mówiąc krót­ko, doro­bek, któ­re­go nie powsty­dził­by się żaden z wiel­kich i uzna­nych pisa­rzy. Same pla­ny, że licz­ba mini­mal­na licz­ba tomów prze­kro­czy osiem, a pra­ca nad nimi zaj­mie – w sumie – oko­ło dzie­się­ciu lat powi­nien wzbu­dzić tyleż podziw, co zdzi­wie­nie. Podziw, bo doro­bek to ogrom­ny i zdzi­wie­nie, bo zupeł­nie nie­zna­ny. Gdy­by­śmy spy­ta­li nie tyl­ko przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, ale tak­że ludzi książ­ki, inte­re­su­ją­cych się lite­ra­tu­rą, o wymie­nie­nie choć trzech tytu­łów ksią­żek Kar­po­wi­cza, pew­nie wie­lu nie było­by w sta­nie tego zro­bić. Nie­je­den mógł­by mieć pro­blem z osa­dze­niem jego dorob­ku w jakimś kon­kret­nym nur­cie czy epo­ce. Może nawet ktoś pomy­lił­by auto­ra Odwró­co­ne­go świa­tła z Fran­cisz­kiem Kar­piń­skim i przy­pi­sy­wał mu autor­stwo kil­ku kolęd, „Do Justy­ny” czy „Żalów sar­ma­ty nad gro­bem Zyg­mun­ta Augu­sta”. By takich i podob­nych wsty­dli­wych pomy­łek oraz nie­do­pa­trzeń unik­nąć, potrzeb­ne jest tak duże wyda­rze­nie, jak wyda­nie dzieł zebra­nych. Spra­wią one, że o Kar­po­wi­czu, przy­naj­mniej w krę­gach oko­ło­li­te­rac­kich, zro­bi się gło­śno i sta­nie się on auto­rem po pro­stu roz­po­zna­wal­nym. Ta drob­na reha­bi­li­ta­cja bez dwóch zdań mu się nale­ży.

Na wię­cej trud­no liczyć – autor Kamien­nej muzy­ki szcze­gól­nie lubia­ny przez czy­tel­ni­ków nie będzie nigdy. Zbyt jest wyma­ga­ją­cy, zbyt bez­kom­pro­mi­so­wy i her­me­tycz­ny. Oso­bi­ście rów­nież, w więk­szo­ści przy­pad­ków, lek­tu­ra jego wier­szy nie spra­wia mi przy­jem­no­ści. Czę­sto naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mnie męczy, cza­sem nuży. Nie­wąt­pli­wie jed­nak jest to twór­ca, któ­re­go trze­ba przy­po­mnieć. Obco­wa­nie z tym, co waż­ne i war­to­ścio­we, z regu­ły nie idzie w parze z przy­jem­no­ścią. I ta zasa­da zacho­dzi w przy­pad­ku Kar­po­wi­cza. Prze­by­wa­nie z jego twór­czo­ścią może draż­nić, cza­sem boleć, ale war­to to znieść choć­by dla tych nagłych olśnień, któ­re nie­sie ona ze sobą.