debaty / ankiety i podsumowania

Najcudowniejsze poczucie bycia zgubionym

Szymon Domagała-Jakuć

Głos Szymona Domagały-Jakucia w debacie "Co dał mi Połów?".

strona debaty

Co dał mi Połów?

Połów o tyle był dużą zmia­ną, że po raz pierw­szy wysta­wi­łem nosa poza łódz­kie śro­do­wi­sko lite­rac­kie (któ­re bar­dzo lubię i uwa­żam, że dużo mamy tzw. rów­niach). Gdy myślę, co dał mi Połów, nie wra­cam wca­le pier­wej myśla­mi do alma­na­chu trzy­ma­ne­go w dło­niach (nie, nie), ale do maila z infor­ma­cją o tym, iż moje poezy­je wybra­ne zosta­ły z gór­ki innych i zapro­szo­ny zosta­łem, razem z pozo­sta­łą dzie­więt­nast­ką, do udzia­łu w warsz­ta­tach we Wroc­ku.

Dla­cze­go? To pro­ste. Gdyż to już był znak nale­ży­ty spra­wy pierw­szej, czy war­tość moich poezyj jest li tyl­ko kwe­stią zbio­ro­wej halu­cy­na­cji kil­ku osób mi życz­li­wych, czy może w isto­cie, poezy­je te, sta­no­wią jakąś obiek­tyw­ną war­tość lite­rac­ką i spo­tka­ją się z szer­szym, pozy­tyw­nym przy­ję­ciem. I po to potrze­bo­wa­łem wysłać je gdzieś dale­ko, by prze­ko­nać się, jak się spra­wy mają napraw­dę. Zapro­sze­nie na warsz­ta­ty już było dla mnie potwier­dze­niem war­to­ści moje­go, jak by powie­dział pan Tka­czy­szyn-Dyc­ki, wier­szo­rób­stwa, a i że two­rzy­wo z jakie­go powsta­ją moje fra­zy i linie jest pro­we­nien­cji nale­ży­tej, przy­naj­mniej na czas naj­bliż­szy.

A więc pod­su­mo­wu­jąc to, co do tej pory: gdy czy­ta­łem e‑malie z zapro­sze­niem na warsz­ta­ty, to pomy­śla­łem sobie (nie koń­ca się do tego przy­zna­jąc), że już nie potrze­bu­ję inne­go potwier­dze­nia, że dobrym kopa­czem jestem w poezy­jach mate­rii. Ale to dopie­ro począ­tek, gdyż potem wyda­rzy­ły się warsz­ta­ty, a po nich doszło do wybra­nia fina­ło­wej dzie­siąt­ki wier­szo­ro­bów, wśród któ­rych i ja byłem nie przy­pad­kiem. Od razu polu­bi­łem wszyst­kich pozo­sta­łych poło­wio­nych (nawet Adria­na Sin­kow­skie­go, o któ­rym wia­do­mo, że jest rzecz­ni­kiem cen­trum myśli JP2 i któ­ry to był, od cza­su pozna­nia moich wier­szy, niczym inkwi­zy­tor, nie­ja­ko czu­ły na moją per­so­nę, jak­kol­wiek wiem, że mnie lubi).

Wszy­scy poło­wie­ni to ludzie, któ­rych poezyj jestem zwo­len­ni­kiem i choć­by to, samo w sobie jest dużym łutem szczę­ścia dla mnie, że mogę ich wszyst­kich znać, i moje wer­sy zna­la­zły się przy­tu­lo­ne, w alma­na­chu Biu­ra, do ich wer­sów. Następ­nym eta­pem było czy­ta­nie Na Gro­bli. Naj­pierw ja i łódz­ka, bar­dzo dobra poet­ka, Justy­na Fru­ziń­ska dotar­li­śmy do hote­lu na 6 pię­tro, a w hote­lo­wym tele­wi­zor­ku lecia­ła aku­rat „Staw­ka więk­sza niż życie” i 10 minut poświę­ci­łem leżąc na łóż­ku w butach, oglą­da­jąc. Było to bar­dzo roman­tycz­ne, wsze­dłem w nie­obli­czal­ny trans i nie chcia­łem jechać nigdzie.

Tak­że pamię­taj­cie Wy, tam z Biu­ra, że to łódz­ka, bar­dzo dobra poet­ka Justy­na Fru­ziń­ska, zadba­ła o to, bym został ścią­gnię­ty na czas i na miej­sce (tak, tak). Co do Por­tu, cie­ka­we, że wyobra­ża­łem sobie tą impre­zę jako więk­szą i wyobra­ża­łem sobie, że my poło­wie­ni sta­nie­my wyso­ko w górze, na sce­nie, z któ­rej potem Moni­ka Stop­czyk dawa­ła wska­zów­ki kie­dy czy­tać, a kie­dy nie. Samo czy­ta­nie poszło mi spraw­nie, choć nie prze­czy­ta­łem tych wer­sów tak gło­śno i ener­gicz­nie jak bym chciał, ale nie­ocze­ki­wa­nie odkry­łem, czy­ta­jąc w koń­cu wiersz anty­ka­to­lic­ki pt ”Głos Anio­ła Boże­go…”, że czy­tam go niczym ksiądz na ambo­nie i uzna­łem, że to jest też dobre.

Po czy­ta­niu nad­szedł czas na kulu­aro­we spo­tka­nia i roz­mo­wy, któ­re, wbrew moim pla­nom (a nie mia­łem żad­nych) zaczę­ły zbli­żać mnie do innych sław­nych poetów, z czym­że żału­ję, ale nie posze­dłem póź­niej na żad­ne spo­tka­nie z udzia­łem innych pisa­rzy, bo mia­łem w sobie tyle adre­na­li­ny, że nie mógł­bym w miej­scu usie­dzieć, ale – spo­koj­nie – ich utwo­ry mi nie uciek­ną, co to, to nie. Poja­wił się pan Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, któ­ry spo­ro cza­su spę­dził roz­ma­wia­jąc z Justy­ną Fru­ziń­ską (wziął od niej adres, napi­sał do niej po Por­cie ser­decz­ne sło­wa, w któ­rych i mnie pozdro­wił, a myśla­łem, że mnie nie koja­rzy). Było jesz­cze wie­le tego typu roz­mów, spo­tkań i zbli­żeń, a ja uświa­do­mi­łem sobie, że Pań­stwo Bursz­to­wie są bar­dzo cie­pły­mi i pięk­ny­mi fizycz­nie ludź­mi, a p. Artur Bursz­ta ma oczy mojej bab­ci (napraw­dę, piszę to bez jakiej­kol­wiek iro­nii). Nie­dzie­la była cza­sem przy­go­to­wy­wa­nia się do powro­tu. Rano zje­dli­śmy śnia­da­nie (w tym ja zja­dłem naj­smacz­niej­szą jajecz­ni­cę z pie­czo­ny­mi kieł­ba­ska­mi w całym swo­im życiu). Potem dwo­rzec i powrót pocią­giem. Na dwor­cu Łódź Kali­ska zosta­li­śmy ode­bra­ni przez rodzi­ców Justy­ny, a ja dozna­wa­łem cze­goś w rodza­ju kaca, szo­ku, bo Wro­cław podo­bał mi się bar­dzo i tęsk­ni­łem (tro­chę zwie­dzi­łem, kie­dy Kamil Bre­wiń­ski wrę­czył mi pie­nią­dze i wysłał mnie na Mia­sto po piwo i szlu­gi; posze­dłem, zgu­bi­łem się w Mie­ście i było to naj­cu­dow­niej­sze poczu­cie bycia zgu­bio­nym w całym moim życiu.)

Na pew­no zapo­mnia­łem napi­sać o wie­lu wyda­rze­niach z moje­go poby­tu we Wroc­ku, ale nawet gdy­bym chciał opi­sać poło­wę, to by potrwa­ło. Kon­klu­du­jąc: Wro­cław i przy­go­dę z Biu­rem wspo­mi­nam bar­dzo dobrze, a do Wro­cła­wia pla­nu­ję wró­cić już nie­dłu­go.