Nie wierzę slammasterom, nie
Mariusz Polakowski
Głos Mariusza Polakowskiego w debacie "Slam Poetry".
strona debaty
Slam PoetryJakoś tak naturalnie toczą się nasze dyskusje – niczym pogwarki przy stole, w saloonie – od spraw ogólniejszych („co tam, Panie, w polityce?”) ku konkretom („Chińczyki trzymają się mocno”). Ten naturalny postęp dyskursu ku formie zaangażowanej pozwala mieć nadzieję, że w pewnym momencie naturalnie dojdziemy do manifestów, demonstracji, wreszcie prania się po (wirtualnych) pyskach i rzucania wzajem anatem, więc właściwego smaku literackich debat. Jako pierwszy przed szereg wystąpił pan Jarniewicz, by wrzucić nieśmiało kamyk do ogródka slamerów. Ja się przyłączam do głosu Jarniewicza. Powiem nawet więcej: dla mnie slamer nie jest poetą, choć slam ewolucyjnie bytem jest koniecznym.
Poetą się bywa. Tak jak i slamerem. W moim odczuciu te dwa momenty mijają się w czasie. Zestawienie slamu z „Idolem” daje im wspólny mianownik – to show. Slam nie jest zjawiskiem poetyckim i językowym, w takim sensie jak „Idol” nie jest zjawiskiem muzycznym*. Slam wykorzystuje materię języka, jednak będąc show, a więc zjawiskiem medialnym, podlega prawom medialnej fizyki.
Slammasterzy nie są mistrzami poezji. Są mistrzami slamu. I w moich oczach nie przynosi im to ujmy. Szanuję ich talent i profesjonalizm. Jednak realizuje się on w zgoła nie-poetyckiej branży. Slam to nie pomysł na poezję, to pomysł na show. Więc w rezultacie – pomysł na wygraną, bo show w końcu do tego zawsze się sprowadza.
Slam to pojedynek – kwintesencja widowiska. Zmienia odbiorców poezji w kibiców. Sam fakt pojedynku, fakt trwania show, łatwo staje się ważniejszy od sensu tego trwania. Sam jest sobie sensem, motywem, alibi. Myślę, że nie sposób uniknąć tej przemiany. Granica zbyt jest płynna. Kompetencje poetyckie (których istnienie zakładam) mogą być tu jedynie niezbędna podstawą, warsztatem koniecznym do pełnienia roli. Slammaster musi dodać do tego spryt animatora, manipulatora, frontmana, showamana, wreszcie guru. W tym sensie jest kimś więcej niż poetą. Dla mnie – już kim innym.
Slamerzy to poeci, którzy czują się podle z własnymi wynikami „sprzedaży”. Dlatego zmieniają biegun, stronę barykady. Idą na ugodę z systemem, z ową „rzeczywistością medialną”. Negocjują, byle tylko pozostać na swoim (co się widać równa POSTAWIENIU na swoim). Mówią: OK, zagrajmy na „waszych” zasadach. Walczmy w waszym show naszą bronią – językiem. Spróbujmy to pożenić.
Tylko, że show musi się oglądać. Mniejsza o to, czym jest (nie mówiąc już, O CZYM jest, bo miejscownik zupełnie nie pasuje do show; wołacz! – ten owszem). No więc co zrobić, by język dał się oglądać? Po pierwsze musi być szybko. Klasyczny literacki dyskurs – mdły, ciągnący się latami, o niejasnych korzeniach, wyniuansowany – przewijamy na scenie, na speedzie, na podglądzie.
Poetom marzy się status gwiazdy, ponieważ żyć potrafią (a klan to samobójców) tylko w przeświadczeniu posiadania takiego statusu, choćby najbardziej niszowego. Problem w tym, że dotąd mieli dar alienacji. Zamknięci w sobie mogli wmówić sobie ten status jako pewnik w domniemanym świecie. Żyjąc w „środowisku medialnym”, by uwierzyć – muszą się zobaczyć. Brak odbicia oznacza tu śmierć, nie(za)istnienie. Zwłaszcza dla kogoś, kto z definicji ma czuć, że żyje. Pokazywać, że jest. W takim momencie ostatnią szansą na pokaz zostaje ring…
Dzieje się tak, mimo że niszowość jest w modzie. Dlaczego? Ano bo i ta niszowość jest na sprzedaż. Prawdziwie fajna nisza, to nisza, o której się mówi. Nisza komentowana. Nazwana „niszą” przez „poza-niszowców”. To, że ktoś metodą kafkowską wykonuje arcydzieła w mieszkanku na Kabatach, czy w Pucku, to nie jest nisza. To czyste frajerstwo.
Literackie gwiazdy… Sosnowski, Świetlicki, Stasiuk, Tokarczuk, czy Dunin, plus kilku Starych Poetów, którzy „mają prawo pisać gorzej” (jak twierdził Brodski). Takimi gwiazdami zostaje się, póki co, długo i zasłużenie. Gwiazdki jednego sezonu to już inna sprawa. Łut szczęścia plus świadomość, że trzeba mu pomóc. Slamerzy na razie pretendują do statusu takich gwiazdek. Nie mówię tego przez niechęć, ale przez niemożliwość spojrzenia na zjawisko z czasowego dystansu.
A mimo wszystko widzę slam, jako konieczny wytwór ewolucji. Poezja, jako zjawisko czysto kulturowe, potrzebuje odpowiedniej społecznej przestrzeni. Obecnie jest to – powtórzę za Jarniewiczem – „przestrzeń medialna”. I to ona jest środowiskiem życia wytworów kultury, podobnie jak woda jest środowiskiem życia ryb i skorupiaków. Być może, jeśli poezja nie nauczy się oddychać tlenem rozrzedzonym w mediach, to po prostu przegra walkę o przetrwanie. A jeśli zrozumie prostą zasadę tej gry – „nadają mnie, więc jestem” – i ewoluuje według tego wzorca, przeżyje kolejną nieprzyjemną epokę. W tym sensie slam byłby zagrzebanym w szlamie (sic!) przetrwalnikiem, który istotnie może dać początek „poezji nowej ery”, jak to wieszczył nam Igor Stokfiszewski w „Gazecie Wyborczej”. Jednak ja myślę, że owo hasło to jedynie pomysł na artykuł, a nie błysk jasnowidztwa. No chyba, że stokfiszewowska „era” potrwa parę lat (co się „erom” często zdarza w tych ciekawych czasach).
Na razie widzę w slamie tyleż poezji, ile widowiska. I jeśli miałby on zapowiadać „nową erę”, to nie poezji, ale widowiska właśnie. Widowiska poetyckiego – w najdoskonalszej formie. Pożytek z tego taki, że odejdą w przeszłość mało widowiskowi aktorzy dramatyczni męczący się ze współczesną poezją na tle fletni Pana.
Na razie widzę w slamowaniu karykaturalny obraz RZECZYWISTOŚCI. Przerysowany, ale jednak prawdziwy. I jeśli spojrzymy na slam z pokorą, to zobaczymy siebie samych w trykotach slamerów. Ten ring to nasze wieczne wzajemne przepychanki w hierarchii. Te małe histerie. Przyziemne zazdrości. Ring intryg, plotek, szara strefa sztuki… Jest slam dla nas lustrem, jednocześnie będąc gotową odpowiedzią na koteryjność literackich środowisk. To odwołanie się do „vox populi” zamiast do wyroków samozwańczego salonu. Zwłaszcza, jeśli popatrzeć na przejrzystość zasad, te równe szanse, odliczone minuty. Atmosferę przetargu czy giełdowej sesji.
Na razie sprzeciwia się jeszcze slamowi ta cząstka mnie, która wciąż wierzy w mój własny, wewnętrzny, poetycki show, który rozgrywa się za każdym razem, kiedy dobrowolnie czytam dobre wiersze, wybrawszy uprzednio czas akcji i miejsce (w kuchni, późnym wieczorem – bo ciepło i cicho). Ta sama cząstka mówi TAK pięknoduchostwu i elitaryzmowi (eliot-aryzmowi?). Upiera się, że sacrum jest jednak correct. I nie wierzy slamerom. Nie potrafi uwierzyć. Być może jest zbyt dumna? Może zbyt uparta? Taka jaką lubię…
* Chociaż konsekwencje nie dadzą się przewidzieć. Oto dowiedziałem się właśnie, że do muzycznego Paszportu „Polityki” nominowano (w parze z Możdżerem) laureatkę 3 edycji „Idola”…