debaty / ankiety i podsumowania

Niepokorność tekstu

Mateusz Miesiąc

Głos Mateusza Miesiąca w debacie "Biurowe książki roku 2016".

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Nadej­ście chwi­li pod­su­mo­wa­nia pocią­ga za sobą koniecz­ność wybo­ru kate­go­rii, według któ­rej będzie się kom­ple­to­wa­ło i war­to­ścio­wa­ło. Na szczę­ście Biu­ro Lite­rac­kie, ogła­sza­jąc zmia­nę nazwy swo­je­go festi­wa­lu lite­rac­kie­go i prze­nie­sie­nie go z Wro­cła­wia do Stro­nia Ślą­skie­go, samo usta­li­ło sobie pewien para­dyg­mat wydaw­ni­czy: natu­rę. Pod­czas deba­ty „Czy­ta­my natu­ral­nie” zasta­na­wia­li­śmy się nad rolą czy­tel­ni­ka w pro­ce­sie powsta­wa­nia tek­stu lite­rac­kie­go i jego per­cep­cji. Teraz nale­ża­ło­by zatem odwró­cić per­spek­ty­wę i pozwo­lić wybrzmieć tym utwo­rom, któ­re same na płasz­czyź­nie swo­je­go budul­ca kon­fron­tu­ją się ze zna­cze­niem, wymia­rem i loka­li­za­cją kate­go­rii natu­ry; prym przy­znać nato­miast tym, któ­re jaw­nie wymknę­ły się spod kon­tro­li narzu­co­ne­go pro­gra­mu i samo­ist­nie weszły w pole­mi­kę z prze­świad­cze­niem o przy­ro­dzie jako enkla­wie sprzy­ja­ją­cej sfe­rze otium. Są to dla mnie przede wszyst­kim dwie pozy­cje, po jed­nej z „Kla­sy­ki z Euro­py” (Morze Kara­lu­chów Tom­ma­so Lan­dol­fie­go) oraz z „Nowej pro­zy z Euro­py” (Książ­ka o Unie Faru­ka Šehi­ća).

Lan­dol­fi w krót­kim, ana­li­tycz­nym frag­men­cie Klę­ska i roz­bi­cie woj­ska powstrzy­mu­je się od pyta­nia o to, czym natu­ra jest w isto­cie. Omi­ja je, by w zamian za to zapy­tać o moż­li­wość sta­no­wie­nia natu­ry o swo­jej for­mie i w ten spo­sób dowieść jej nie­okieł­zna­ne­go cha­rak­te­ru, któ­ry u swo­ich fun­da­men­tów ma potrze­bę naprze­mien­ne­go nisz­cze­nia i two­rze­nia, prze­ciw­sta­wia­nia się narzu­co­nym nor­mom i ustę­po­wa­nia im: „Czy natu­ra jest wol­na? Nie sądzę: wol­na jest w tak nie­znacz­nym stop­niu, że co pewien czas odczu­wa potrze­bę, by wybuch­nąć niczym nie­po­ha­mo­wa­nym poto­kiem słów i pod­nieść świę­tą wrza­wę, zanim powró­ci do znie­na­wi­dzo­nej nor­my. A czyż jest choć rado­sna, po prze­bu­dze­niu swych nie­świa­do­mych, śle­pych instynk­tów? Nawet i to nie: nie jest bowiem zdol­na – jak się wyda­je – do skru­sze­nia swo­ich kaj­dan, a jej krzy­ki są okrzy­ka­mi bólu, jęka­mi ago­nii. Może to jedy­nie roz­pacz oka­zy­wa­na przez tego, komu nie dane jest umrzeć, albo­wiem to wła­śnie jej ostat­nie, choć nigdy nie osta­tecz­ne męczar­nie, budzą w nas naj­sil­niej­sze i naj­dłu­żej tłu­mio­ne pra­gnie­nia; w jej dzi­kim gło­sie odga­du­je­my zapo­wiedź sil­nych dresz­czy, lubież­nych potwo­rów, sza­lo­nych roz­ko­szy. Cóż dopraw­dy – skłon­ni byli­by­śmy sądzić – nie może wyda­rzyć się w burz­li­wą noc?”[1].

Pyta­nie o „burz­li­wą noc” nastę­pu­je w momen­cie, kie­dy boha­ter Lan­dol­fie­go zda­je sobie spra­wę ze swo­jej obec­no­ści w natu­ral­nym łań­cu­chu życia i śmier­ci. Autor sub­tel­nie umiesz­cza w ten spo­sób na jed­nej płasz­czyź­nie domyśl­ne wąt­pli­wo­ści doty­czą­ce rodza­ju ludz­kie­go, jego gene­zy i isto­ty, oraz te mają­ce na celu wyja­śnie­nie pro­ble­mów zwią­za­nych z natu­rą postrze­ga­ną przez czło­wie­ka i pozo­sta­ją­cą z nim w nie­usta­ją­cej rela­cji. Lan­dol­fi obra­zu­je wyob­co­wa­nie natu­ry w świe­cie, któ­ry nie ist­nie­je poza nią samą, świe­cie, któ­ry natu­ra sama usta­na­wia. Bada moż­li­wo­ści świa­ta jako takie­go poprzez zigno­ro­wa­nie kon­wen­cjo­nal­nych i logicz­nych gra­nic fabu­lar­nych. Dzię­ki dostrze­że­niu wspól­nej fru­stra­cji, zmia­nie ule­ga rozu­mie­nie przy­ro­dy. Czło­wiek nie odda­je się jej już w nadziei na przy­wró­ce­nie swo­ich sił. Obie stro­ny sta­ją ze sobą na rów­ni, dzię­ki cze­mu Lan­dol­fi może roz­po­cząć reflek­sję o wła­snych moż­li­wo­ściach inge­ro­wa­nia w świat i zmie­nia­nia go za pomo­cą narzę­dzi, jaki­mi dys­po­nu­je: „A może całe nie­szczę­ście z tego się wła­śnie bie­rze, że to nie z idei budu­je się opo­wia­da­nie. Tak, tak, docho­dzę cza­sa­mi do wnio­sku, że nawet prze­słan­ka idei uda­rem­nia napi­sa­nie opo­wia­da­nia czy też napi­sa­nie cze­go­kol­wiek, a nawet unie­moż­li­wia wszel­kie dzia­ła­nie, i że lite­ra­tu­ra jest jedy­nie czy­stym akcy­den­sem nie wiem jakiej sub­stan­cji, nie­udol­nie i nie­ko­niecz­nie w niej dopo­ten­cja­li­zo­wa­nym, i tym podob­ne” [2].

Akcy­den­tal­ny cha­rak­ter swo­ich tek­stów Lan­dol­fi zazna­cza przede wszyst­kim poprzez roz­bi­cie struk­tu­ry Morza Kara­lu­chów na wie­le małych, z pozo­ru nie­po­wią­za­nych ze sobą frag­men­tów, róż­nych pod wzglę­dem pozio­mu nar­ra­cji i nachy­le­nia gatun­ko­we­go, któ­re łączy ze sobą jed­nak wspól­na dla nich wszyst­kich nie­praw­do­po­dob­ność tema­tu i zesta­wień. Nie jest to bynaj­mniej zbiór opo­wia­dań, lecz raczej roz­war­stwio­na waria­cja, któ­ra na każ­dym swo­im pozio­mie uka­zu­je inny aspekt tego same­go – obsza­ru świa­ta znaj­du­ją­ce­go się pod cał­ko­wi­tą kon­tro­lą autor­skiej wizji. Zaraz po przed­sta­wie­niu we wspo­mnia­nej Klę­sce i roz­bi­ciu woj­ska minia­tu­ro­we­go trak­ta­tu o natu­rze języ­ka, bazu­ją­ce­go na ana­li­zie zacho­wań Kla­ry, Lan­dol­fi potra­fi bowiem przejść do Poca­łun­ku, opo­wie­ści rodem z gotyc­kie­go hor­ro­ru: „Krót­ko mówiąc, nota­riusz zro­zu­miał, że stwo­ra, nie mogąc dalej liczyć na ciem­ność, korzy­sta teraz z jego snu i nic jej już nie powstrzy­ma. A jed­no­cze­śnie okrut­ne podej­rze­nie, któ­re tak dłu­go odtrą­cał, sta­ło się pew­ni­kiem: stwo­ra żywi­ła się nim, sta­wa­ła się wiel­ka i sil­na kosz­tem jego krwi, jego życia, jego duszy” [3].

Pisarz wpro­wa­dza na sce­nę kre­owa­nych przez sie­bie zda­rzeń róż­no­rod­ne cia­ła obce, z któ­ry­mi mie­rzą się jego boha­te­ro­wie. Nale­żą do tych ciał niniej­szy stwór drę­czą­cy nota­riu­sza, kara­lu­chy pomno­żo­ne do tego stop­nia, że zastę­pu­ją wodę w akwenie,nieożywiona, lecz żywa żona Gogo­la i inne ele­men­ty ota­cza­ją­ce rosyj­skie­go pisa­rza, a zara­zem sam język opo­wie­ści oraz nar­ra­cji, opie­ra­ją­cy się zasa­dom logi­ki, a cza­sem nawet jaw­nie pozo­sta­wia­ją­cy czy­tel­ni­ko­wi zagad­ki nie­moż­li­we do roz­wią­za­nia. Co wię­cej, cia­ła­mi obcy­mi w obli­czu sto­so­wa­nej przez Lan­dol­fie­go nar­ra­cji aukto­rial­nej, któ­ra krok po kro­ku ujaw­nia rzą­dzą­ce nią mecha­ni­zmy i sto­pień osa­dze­nia w świe­cie przed­sta­wio­nym, sta­ją się sami boha­te­ro­wie. Za spra­wą tego zabie­gu świat opar­ty na autor­skim bestia­rium nabie­ra auto­no­mii, któ­ra oka­zu­je się bar­dzo potrzeb­na w przy­pad­ku tego typu para­bol. Otwar­te pozo­sta­je pyta­nie, czy swo­bod­na nar­ra­cja jest jed­nym z try­bi­ków w tym mecha­ni­zmie, czy też prze­ciw­nie – jest uzy­ski­wa­na dzię­ki jego spraw­ne­mu funk­cjo­no­wa­niu.

Šehić wcho­dzi z Lan­dol­fim w pew­ne­go rodza­ju pole­mi­kę. Šehi­ća, któ­ry w opo­wia­da­niu zaty­tu­ło­wa­nym Hip­no­za (a tytuł ten będzie cią­żył na wszyst­kich pozo­sta­łych utwo­rach w zbio­rze) pyta: „Co z tego mogli­śmy pojąć […] my, wyrob­ni­cy o deli­kat­nych dło­niach, zako­cha­ni w fil­mie i literaturze”[4], nie będzie inte­re­so­wa­ło bada­nie gra­nic swo­bod­ne­go korzy­sta­nia z natu­ry. Nie zapy­ta on nawet o wza­jem­ność jej rela­cji z czło­wie­kiem. Jest bowiem pewien co do łącz­no­ści tych dwoj­ga, a co za tym idzie – prze­świad­czo­ny, że jedy­ny spo­sób na opi­sa­nie woj­ny oraz jed­nost­ko­we­go i spo­łecz­ne­go roz­dar­cia, któ­re­go powo­dem jest sta­le powra­ca­ją­ca obec­ność syl­wet­ki gene­ra­ła Tito, to przy­zna­nie racji ich ata­wi­stycz­nej, bio­lo­gicz­nej gene­zie: „Moja bio­gra­fia to cia­ło i krew, a nie enter­ta­in­ment. Tu, gdzieś pomię­dzy, ist­nie­ję ja”[5].

Autor Książ­ki o Unie od począt­ku wie, że przy­ro­da nie pod­da­je się ludz­kie­mu mode­lo­wa­niu. Jest wprost prze­ciw­nie – to czło­wiek, jako jej część, dzie­li z nią cha­rak­te­ry­stycz­ne dla niej cechy. Docho­dzi jed­nak, podob­nie jak Lan­dol­fi, do wnio­sku o toż­sa­mo­ści przy­ro­dy i czło­wie­ka wzglę­dem ten­den­cji doroz­przę­ga­nia się sku­mu­lo­wa­nych w nich sił, kie­dy nasta­je sprzy­ja­ją­cy temu moment: „W powie­trzu coś bły­snę­ło, uro­czy­ście eks­plo­do­wa­ło, cyrk przy­ro­dy zapo­wie­dział pyłek w kwia­tach, triumf zie­le­ni w miej­skim par­ku. Nie­ule­czal­na wio­sen­na tęsk­no­ta zaj­mo­wa­ła każ­dą myśl, każ­dą kęp­kę tra­wy, zakłó­ca­jąc roz­kład jaz­dy lata­ją­cych owa­dów, zde­rza­ją­cych się w powietrz­nych ale­jach. Pijań­stwo na zie­mi i na nie­bie dawa­ło począ­tek cze­muś nad­zwy­czaj­ne­mu. Wio­sna to cud, któ­ry nad­cho­dzi, któ­ry się speł­nia, jak sztucz­ne ognie na nie­bie. Wte­dy gdy syl­wet­ka każ­dej dziew­czy­ny i każ­dej doj­rza­łej kobie­ty zamie­nia się w hor­mo­nal­ny magnes, a mały Kra­ka­tau w majt­kach dąży do erup­cji. […] Wio­sna to kar­na­wał dopro­wa­dza­ją­cy cały świat na skraj farsy”[6].

Pod­kre­śle­nie w Mary­na­rzach zie­lo­nej armii inte­gral­no­ści czło­wie­ka i natu­ry nie jest jed­nak bynaj­mniej u Šehi­ća depre­cjo­nu­ją­ce. Wie­lo­krot­nie – zwłasz­cza w nastę­pu­ją­cych po sobie obraz­kach ukła­da­ją­cych się w swo­isty tryp­tyk: Ksią­żę Uny, smo­ki, rekon­struk­cja; Bogo­wie rze­ki; Wod­ne kathar­sis – przy oka­zji przy­glą­da­nia się jego boha­te­rów przy­ro­dzie, a szcze­gól­nie pier­wiast­ko­wi wody, ich rela­cja z tego kon­tak­tu ma cha­rak­ter nie­mal sakral­ny. Przy­ro­da jest w rela­cjach posta­ci kre­owa­nych przez Šehi­ća ubó­stwia­na, jest nauczy­ciel­ką czer­pa­nia przy­jem­no­ści z pier­wot­nych instynk­tów zawar­tych w czło­wie­ku: „Roz­kosz, jaką dawa­ły mi koniecz­ność prze­chy­trze­nia prze­ciw­ni­ka oraz wal­ka z nim, pochła­nia­ła mnie tak bar­dzo, że nie zauwa­ży­łem panu­ją­ce­go od daw­na zmro­ku” [7].

Sym­bo­li­ka zmro­ku ma tu jakość podob­ną wzglę­dem „burz­li­wej nocy”, któ­rą moż­na było dostrzec u Lan­dol­fie­go, i w bar­dzo bez­po­śred­ni spo­sób przy­wo­dzi na myśl prze­ży­wa­ny przez boha­te­rów obu auto­rów moment zamro­cze­nia. U Šehi­ća ozna­cza on jed­nak przede wszyst­kim stan, kie­dy czło­wiek ule­ga pier­wot­nym instynk­tom i rezo­nu­je – by posłu­żyć się reak­ty­wo­wa­ną w tym roku ter­mi­no­lo­gią Ryszar­da Kry­nic­kie­go – tym „pędem pogo­ni” na resz­tę spo­łe­czeń­stwa. Prze­bu­dze­nie lub tytu­ło­we kathar­sis suge­ru­je nato­miast nasta­nie „pędu uciecz­ki”, moment, w któ­rym jed­nost­ka nie jest w sta­nie pora­dzić sobie ze świa­do­mo­ścią ule­gło­ści przy­ro­dzie. Syno­ni­mem tej świa­do­mo­ści sta­je się dzień odpo­czyn­ku: „Nie­dzie­la. Dzień, któ­ry spra­wia, że prze­ko­na­ny jestem o ist­nie­niu nico­ści. […] Wszyst­kie isto­ty żywe są tak bar­dzo zmę­czo­ne” [8].

Wyrwa­nie z pędu pozba­wio­nej moral­no­ści natu­ry, nawet jeśli moż­li­we, nie oka­zu­je się żad­nym roz­wią­za­niem, bo pozo­sta­wia czło­wie­ka w sta­nie otę­pie­nia i depre­sji. Doświad­cze­nie to jest oce­nia­ne jako nie­kom­for­to­we rów­nież przez innych auto­rów, m.in. przez Ray­mon­da Quene­au, w któ­re­go Nie­dzie­li życia zna­leźć moż­na nastę­pu­ją­cą rela­cję: „Naj­trud­niej­szym dniem była nie­dzie­la; dla świę­te­go spo­ko­ju cho­dzi­li do kina, a żeby unik­nąć dys­ku­sji, któ­re wybrać, cho­dzi­li do tego same­go […]” [9].

Lek­tu­ra powie­ści Quene­au jest już jed­nak zaję­ciem dużo trud­niej­szym. Para­dok­sal­nie fer­wor aktyw­no­ści sta­je się w niej mono­ton­ny, bo orga­ni­zu­je go przede wszyst­kim powta­rzal­na kom­po­zy­cja utwo­ru. Cha­os zda­rzeń jest dzię­ki tej budo­wie wpraw­dzie sta­le obec­ny, lecz jego rola spro­wa­dza się nie­ustan­nie do jed­nej rze­czy: nie dać dojść do gło­su świa­do­mo­ści zbli­ża­ją­cej się woj­ny. Na kwe­stię powie­ści eska­pi­stycz­nej, jaką zda­je się być Nie­dzie­la życia, odpo­wie­dzieć nale­ża­ło­by zatem sto­sow­nie do jej postu­la­tów – uciecz­ką, rów­nież przed ini­cjo­wa­niem dal­sze­go frag­men­tu tych roz­wa­żań, któ­rych natu­rą jest chy­ba wła­śnie pozo­sta­wa­nie w sta­nie nie­do­koń­czo­nym.

Nie jest to bowiem wybór zamknię­ty, któ­re­go celem mia­ło być arbi­tral­ne oddzie­le­nie tetrap­ty­ku wymie­nio­nych utwo­rów od innych tego­rocz­nych publi­ka­cji Biu­ra Lite­rac­kie­go. Stron­ni­czość jest ści­śle zwią­za­na z two­rze­niem zesta­wie­nia „Biu­ro­wych ksią­żek roku 2016”, a decy­zja o jed­no­wąt­ko­wo­ści wywo­du to pra­wo wyni­ka­ją­ce z jego natu­ry (sic!). Poru­sza­nie się po kwa­dra­cie wska­za­nych publi­ka­cji gwa­ran­tu­je jed­nak, moim zda­niem, że owa stron­ni­czość zosta­nie odpo­wied­nio zba­lan­so­wa­na. Każ­dy z boków tej szcze­gól­nej figu­ry two­rzy pół­pro­sta. Moż­na zatem krą­żyć po niej w nie­skoń­czo­ność lub pozwo­lić inne­mu subiek­tyw­ne­mu impul­so­wi nakre­ślić zupeł­nie odmien­ną – cyr­ku­la­cyj­ną, spi­ral­ną czy line­ar­ną – domi­nan­tę.


[1] Tom­ma­so Lan­dol­fi, Morze kara­lu­chów, s. 87
[2] tam­że, s. 91
[3] tam­że, s. 95
[4] Faruk Sehić, Książ­ka o Unie, s. 10
[5] tam­że, s. 10–11
[6] tam­że, s. 21
[7] tam­że, s. 49
[8] tam­że, s. 57
[9] Ray­mond Quene­au, Nie­dzie­la życia