debaty / wydarzenia i inicjatywy

O warsztatach

Zuzanna Witkowska

Głos Zuzanny Witkowskiej w debacie "20. edycja Warsztatów literackich".

strona debaty

20. edycja Warsztatów literackich

Są takie momen­ty w życiu czło­wie­ka, któ­re z per­spek­ty­wy cza­su nazy­wa prze­ło­mo­wy­mi. W ustach dwu­dzie­sto­pię­cio­lat­ki tak sfor­mu­ło­wa­na dekla­ra­cja może budzić lek­kie pobła­ża­nie. Nie­mniej jed­nak wycho­dzi na to, że wła­śnie takim momen­tem były dla mnie pierw­sze warsz­ta­ty poetyc­kie w Legni­cy w 2003 roku pod­czas Por­tu Legni­ca. Pamię­tam, że nie­co wcze­śniej zło­ży­łam swo­je pierw­sze zamó­wie­nie na książ­ki i pły­ty przez stro­nę Biu­ra, że dopie­ro zaczy­na­łam roz­po­zna­wać grunt poezji pol­skiej: auto­rów, wydaw­nic­twa, wyda­rze­nia… I tak owe warsz­ta­ty oka­za­ły się być dla mnie nie tyl­ko stric­te warsz­ta­ta­mi poetyc­ki­mi. To był, mówiąc ści­ślej, 3‑dniowy (w cyklu 3 x 24 godzi­ny) kurs obsłu­gi współ­cze­snej poezji pol­skiej.

Wszyst­kie­go mi było mało. Byłam jak dziec­ko, dla któ­re­go otwar­to Disney­land na wyłącz­ność. Chło­nę­łam, słu­cha­łam, roz­ma­wia­łam, noto­wa­łam, uczy­łam się, pozna­wa­łam. Nie chcia­łam uro­nić ani chwi­li. Zło­ży­ło się na to kil­ka czyn­ni­ków: fakt, że rów­no­le­gle do warsz­ta­tów odby­wał się festi­wal oraz to, że w związ­ku z nim zaist­nia­ła moż­li­wość zaan­ga­żo­wa­nia wie­lu wykła­dow­ców. Odby­ło się sie­dem wykła­dów z sied­mio­ma auto­ra­mi – auto­ra­mi, któ­rych nazwi­ska wpra­wia­ły mnie w takie onie­śmie­le­nie, że indy­wi­du­al­ne kon­sul­ta­cje, któ­re odby­ły się ostat­nie­go dnia warsz­ta­tów, z wra­że­nia po pro­stu wypar­łam z pamię­ci. Nie pamię­tam  N I C. Z pierw­sze­go wykła­du z Mar­ci­nem Świe­tlic­kim zgar­nę­łam z tabli­cy-flip­char­ta zaba­zgra­ny arkusz, któ­ry ma do dziś u mnie w sza­fie hono­ro­we miej­sce. Z dru­gie­go wykła­du mam w kie­sze­ni pod­ręcz­ny roz­śmie­szacz: Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki pro­wa­dził wykład o tytu­łach ksią­żek w naj­lep­szy chy­ba spo­sób – poda­jąc tytu­ły naj­gor­sze z moż­li­wych. „Chle­wy przy­wo­łu­ją swo­je świ­nie” będzie mi w uszach dźwię­czeć floy­dow­sko „fore­ver and ever”.

Mogę śmia­ło i bez prze­sa­dy powie­dzieć, że te warsz­ta­ty zmie­ni­ły wszyst­ko w kwe­stii moich poetyc­kich sta­rań, zapę­dów i fascy­na­cji. Nie tyle przez wykła­dy jako takie, ale raczej przez to, że od świ­tu do świ­tu byłam zewsząd bom­bar­do­wa­na infor­ma­cja­mi, z któ­rych ani jed­nej nie chcia­łam prze­oczyć. Kie­dy pró­bu­ję odtwo­rzyć jakiś moment tam­tych dni, mam w gło­wie zamęt i prze­świad­cze­nie, że każ­da z odby­tych roz­mów z pozna­ny­mi w Legni­cy ludź­mi, jest nie do prze­ce­nie­nia. Jak już kie­dyś wspo­mnia­łam na łamach Przy­sta­ni!, wyjeż­dża­łam zacza­ro­wa­na.

Rok 2004 obfi­to­wał w skru­pu­lat­nie pobie­ra­ne prze­ze mnie lek­cje. Były więc warsz­ta­ty wio­sen­ne z Mar­tą Pod­gór­nik i Boh­da­nem Zadu­rą we Wro­cła­wiu oraz jesien­ne z Tade­uszem Pió­rą i Andrze­jem Sosnow­skim. Z kolei w czerw­cu w cał­ko­wi­te osłu­pie­nie wpra­wi­ła mnie infor­ma­cja, że w Koło­brze­gu przed fina­łem kon­kur­su „Bursz­ty­no­we Pió­ro” odbę­dą się warsz­ta­ty fina­li­stów z juro­rem – Artu­rem Bursz­tą. Co wię­cej, nie sam fakt warsz­ta­tów był zasko­cze­niem, lecz nazwi­sko wykła­dow­cy. Dopie­ro wte­dy poję­łam dwu­znacz­ność nazwy kon­kur­su, któ­rej zupeł­nie nie byłam świa­do­ma. Na doda­tek oka­za­ło się, że warsz­ta­ty będą mia­ły for­mę indy­wi­du­al­nych kon­sul­ta­cji. Dzie­sięć mie­się­cy póź­niej zda­wa­łam matu­rę i przed nią nawet w poło­wie nie byłam tak zestre­so­wa­na jak przed owy­mi warsz­ta­ta­mi…

Pra­ca nad tek­sta­mi wraz z Artu­rem Bursz­tą odby­wa­ła się na nowej, zupeł­nie nie­zna­nej mi wte­dy płasz­czyź­nie: redak­cyj­nej. I nie sądzę, żebym kie­dy­kol­wiek jesz­cze uży­ła w wier­szu sfor­mu­ło­wa­nia „wygłod­nia­ły­mi ręko­ma”. Wystar­czy­ło, że Artur prze­czy­tał te dwa sło­wa i na mnie spoj­rzał. Teraz jest to dla mnie oczy­wi­ste, jak śli­skie są takie fra­zy i jak trze­ba być bie­głym w sztu­ce poezji, żeby bez­piecz­nie ich uży­wać, ale wte­dy potrze­bo­wa­łam prze­wod­ni­ka, któ­ry by mi to poka­zał. Kie­dy dziś prze­glą­dam tecz­kę z mate­ria­ła­mi z Koło­brze­gu i czy­tam popraw­ki, jakie nanie­śli­śmy, ude­rza mnie cel­ność uwag i pomy­słów na korek­tę. To była pierw­sza pra­ca redak­cyj­na nad moimi tek­sta­mi i pierw­sza lek­cja o tym, do cze­go redak­tor w ogó­le jest potrzeb­ny i jaka jest jego rola. Wte­dy zro­zu­mia­łam, że do skon­stru­owa­nia dobrej książ­ki oprócz auto­ra nie­zbęd­ne jest obiek­tyw­ne, wraż­li­we i bły­sko­tli­we oko.

Wspo­mnia­ne wcze­śniej warsz­ta­ty jesien­ne, mają­ce odbyć się w Kudo­wie Zdro­ju, pamię­tam szcze­gól­nie. Znów dosta­łam poucza­ją­cą acz sub­tel­nie popro­wa­dzo­ną lek­cję uży­wa­nia słów. Muszę znów to napi­sać – kie­dy Andrzej Sosnow­ski wska­zał na linij­kę „(…) jak wte­dy. Pamię­tasz?”, a następ­nie swo­im hip­no­tycz­nym gło­sem wyre­cy­to­wał to w naj­bar­dziej tet­ma­je­row­skim sty­lu, jak tyl­ko to moż­li­we, aż mną zate­le­pa­ło, że zosta­łam przy­ła­pa­na przez moje­go mistrza na takim nie­uza­sad­nio­nym, przez co śmiesz­nym pato­sie. Co gor­sza, w wier­szu, w któ­rym nawią­zy­wa­łam do genial­ne­go „Latem 1987”. Wzię­łam dłu­go­pis i ślad po „Pamię­tasz?” nie został.

Warsz­ta­ty, wbrew swo­jej misji, nie wybi­ły mi z gło­wy pisa­nia i, jak dla mnie, to ich jedy­na wada. Roz­bu­dzi­ły za to we mnie ducha per­fek­cjo­ni­sty i bez­względ­ne­go „skre­śla­cza” słów, wer­sów, strof i w koń­cu całych wier­szy. W pewien spo­sób zasia­ły we mnie pra­gnie­nie odej­ścia od pisa­nia popraw­nych, dobrych tek­stów, cze­go napraw­dę wie­lu może się nauczyć. To, co kil­ka lat temu uwa­ża­łam za poło­wę suk­ce­su, to zna­czy naby­cie wyczu­cia, czym jest gra­fo­ma­nia i wyzu­cie jej z wła­snej poezji, oka­za­ło się zale­d­wie drob­nym krocz­kiem naprzód. I za tę wie­dzę dzię­ku­ję, bo jeśli nie ona, być może była­bym dziś w śle­pej ulicz­ce. Może być tak, że tkwię w innej, ale przy­naj­mniej wiem, gdzie mnie z pew­no­ścią nie ma.