debaty / wydarzenia i inicjatywy

„Obudziłem się rano i nie wiedziałem, jakie są tego implikacje”

Dominik Bielicki

Głos Dominika Bielickiego w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

Na festi­wa­lu Biu­ra byłem tyl­ko raz (1999); jako zgnu­śnia­ły do szpi­ku sto­li­cza­nin rodzin­ną wio­skę opusz­czam bowiem nie­chęt­nie. Co mnie wte­dy skło­ni­ło? Może to, że mia­łem dziew­czy­nę, Agniesz­kę, któ­ra zresz­tą w tym samym cza­sie, o czym nie wie­dzia­łem, inten­syw­nie prze­sta­wa­ła być moją dziew­czy­ną, i kole­gę, Krzysz­to­fa, któ­ry jesz­cze nie pod­jął był stu­diów na polo­ni­sty­ce, w związ­ku z czym jesz­cze inte­re­so­wał się poezją. W każ­dym razie po drob­nych per­tur­ba­cjach, jak pra­nie śpi­wo­ra, docho­dze­nie, kto ode mnie poży­czył 2 lata wcze­śniej gór­ski ple­cak, wybie­ra­nie odcie­nia kari­ma­ty, stu­dio­wa­nie roz­kła­du, rezer­wo­wa­nie noc­le­gu itp., zapa­dła decy­zja, że jedzie­my, ja, kole­ga i Agniesz­ka, zoba­czyć poetów. Oczy­wi­ście natych­miast wszyst­ko się skom­pli­ko­wa­ło, bo kole­ga się zako­chał ze wza­jem­no­ścią, a moja dziew­czy­na nie zda­ła jakie­goś tam egza­mi­nu, w efek­cie cze­go kole­ga stwier­dził, że jedzie dzień wcze­śniej z uko­cha­ną, bo tak im w duszy gra, a dziew­czy­na, że doje­dzie dzień póź­niej, bo nic jej nie gra i w ogó­le ma wszyst­kie­go dosyć. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że dziew­czy­na, któ­ra ma wszyst­kie­go dosyć, ma przede wszyst­kim dosyć swo­je­go chło­pa­ka.

W okre­ślo­nym dniu wylą­do­wa­łem więc na Dwor­cu Śmier­dzą­cym sam, tar­ga­ny wąt­pli­wo­ścia­mi, czy nie zosta­wi­łem odkrę­co­ne­go kra­nu, albo czaj­ni­ka na gazie, zdję­ty zabo­bon­nym stra­chem przed Pol­ski­mi Kole­ja­mi, mia­stem i kie­szon­kow­ca­mi, któ­rzy, jak mnie od dziec­ka ostrze­ga­no, niczym nie róż­nią się od nor­mal­nych pasa­że­rów i trze­ba mieć oczy naoko­ło gło­wy. Podróż minę­ła mi chy­ba jed­nak spo­koj­nie, bo nic z niej nie pamię­tam, poza tym że sie­dzia­łem w prze­dzia­le z prze­ro­śnię­ty­mi har­ce­rza­mi: mie­li przy paskach fin­ki, a ja zasta­na­wia­łem się, po co im one, bo nic inne­go nie mia­łem do robo­ty.

Kie­dy wysia­dłem w Legni­cy, było ciem­no. Oka­za­ło się, że mój punkt noc­le­go­wy znaj­du­je się na bli­żej nie­okre­ślo­nych pery­fe­riach. Prze­cho­dzień, któ­re­go zapy­ta­łem o dro­gę, popadł w dziw­ne zakło­po­ta­nie, zagad­nął inne­go prze­chod­nia, a ten następ­ne­go. Stop­nio­wo zebra­ło się więk­sze gro­no dorad­ców, któ­rzy wszak­że przez więk­szość cza­su mil­cze­li bądź wymie­ni­li nie­zro­zu­mia­łe uwa­gi. Odra­dza­no mi pie­szą wyciecz­kę, ale naj­wy­raź­niej coś tam było nie tak z komu­nal­ną lokom­cją: jed­ne linie już nie jeź­dzi­ły, inne nie dojeż­dża­ły, jesz­cze inne mia­ły może objazd? Podej­rze­wam, że wszyst­kim cisnę­ło się na usta magicz­ne sło­wo „tak­sów­ka”, ale nie śmie­li pro­po­no­wać tego miesz­czań­skie­go zbyt­ku wymię­te­mu stu­den­ci­nie z tury­stycz­nym rynsz­tun­kiem. Ponie­waż bra­ko­wa­ło kon­klu­zji, któ­ra by odblo­ko­wa­ła sytu­ację i pozwo­li­ła im wresz­cie się odda­lić, cią­gnę­ło się to głu­pią chwi­lę.

Kie­dy mnie zosta­wi­li, wie­dzia­łem mniej wię­cej, gdzie się kie­ro­wać. Mia­łem w gło­wie strzę­py mapy: jakieś nazwy ulic, nume­ry auto­bu­sów. Wszyst­ko było nie­do­sko­na­łe i nie­kom­plet­ne jak w każ­dej podró­ży Nale­ża­ło odbić koło mono­po­lu. Tyle że mono­pol został podob­no kil­ka dni wcze­śniej zamknię­ty z uwa­gi na jakieś krwa­we zaj­ście i miał zga­szo­ny neon. Co wię­cej nie wie­dzia­łem, jak się nazy­wa uli­ca, w któ­rą mam odbić, wie­dzia­łem, nato­miast, jak się nazy­wa ta, w któ­rą mam odbić z tam­tej. Trze­ba dodać, że nie mia­łem wów­czas zwy­cza­ju znie­czu­la­nia się w pocią­gach alko­ho­lem, bo po pro­stu jesz­cze na to nie wpa­dłem, że alko­hol, podob­nie jak tak­sów­ki, sta­no­wi w pew­nych sytu­acjach jakieś roz­wią­za­nie. Stą­pa­łem więc w mro­kach trzeź­wo­ści. Sta­łem na przy­stan­ku pod izbą wytrzeź­wień. Odcho­dzi­łem i wra­ca­łem, zagu­bio­ny w kra­jo­bra­zie.

Zauwa­ży­łem ich i zaraz nawią­za­li­śmy roz­mo­wę. Wybie­ra­li się nad morze. Mie­li ple­ca­ki wypa­ko­wa­ne winem wła­snej pro­duk­cji i godzi­nę do pocią­gu. Poda­łem im nazwę mote­lu. Zna­li ten barak. Zapro­po­no­wa­li, że mnie zapro­wa­dzą. Szli lek­ko i pew­nie, jak­by uskrzy­dle­ni cię­ża­rem na ple­cach. Szyb­ko skoń­czy­ło się mia­sto. Mia­łem wra­że­nie, że zaraz pod­ło­że sta­nie się piasz­czy­ste i usły­szy­my szum Bał­ty­ku.

Nie­dłu­go potem sta­łem pod natry­skiem w mote­lu. Mote­larz (jeśli ist­nie­je takie sło­wo), oka­zał się miłym gościem, któ­ry uciekł z War­sza­wy do Legni­cy pro­wa­dzić swój spo­koj­ny inte­res. Od pro­gu zapy­tał mnie, czy jestem pisa­rzem. Nie byłem pisa­rzem. Pokój, zgod­nie z rezwer­wa­cją, był dwu­oso­bo­wy, co zna­czy­ło tam­te­go wie­czo­ru tyle, że to dru­gie łóż­ko jest podwój­nie zbęd­ne. Tele­fo­ny komór­ko­we dotkli­wie nie ist­nia­ły. Krzysz­tof, jak się póź­niej oka­za­ło, spę­dzał roman­tycz­ny wie­czór poza mote­lem. Zja­dłem kanap­kę z ser­kiem topio­nym i zasną­łem. Aha, wino, bo tam­ci dwaj mnie nim już przed samym mote­lem poczę­sto­wa­li, było cał­kiem moc­ne.

Następ­ne­go dnia zna­lazł się Krzysz­tof, przy­je­cha­ła Agniesz­ka i zaczął się festi­wal. Festi­wal to była cała epo­ka. Pamię­tam z niej nie­po­wią­za­ne migaw­ki:

Sto­imy na pętli auto­bu­so­wej, koło elek­trow­ni, fabry­ki czy cze­goś takie­go. Krzysz­tof mówi – to chy­ba ta infra­struk­tu­ra, o któ­rej tyle sły­sza­łem.

Ktoś nie może zna­leźć kar­ne­tu. Pod­cho­dzę do sto­iska w hal­lu teatru i kart­ku­ję Lite­ra­tu­ry na Świe­cie. Czy­tam na chy­bił tra­fił począ­tek opo­wia­da­nia (cyt. z pamię­ci): „Obu­dzi­łem się rano i nie wie­dzia­łem, jakie są tego impli­ka­cje”. Numer o Ouli­po (ale tego sło­wa jesz­cze nie znam).

Tade­usz Pió­ro prze­cha­dza się z ład­ną dziew­czy­ną. Nachy­lam się do Krzysz­to­fa – patrz, Tade­usz Pió­ro!

Wie­czór mło­dych. Mar­ta Pod­gór­nik czy­ta wiersz z czę­sto­chow­ski­mi ryma­mi o nie­do­je­ba­nym pisa­rzu. Publicz­ność pokła­da się ze śmie­chu.

Bitwa o Legni­cę. Zbom­bar­do­wa­ny…

Maciej Maleń­czuk wcho­dzi na sce­nę z gita­rą i mówi (cyt. z pamię­ci) – Cześć dziew­czy­ny, chło­pa­ki wypier­da­lać! – i śpie­wa o Gaga­ri­nie.

Krzysz­tof Siw­czyk czy­ta wier­sze na schod­kach. Jest chy­ba lek­ko wsta­wio­ny, ale rozu­miem każ­de jego sło­wo. W pew­nym momen­cie trą­ca szklan­kę, ale nie wyle­wa piwa.

Ktoś na sce­nie mówi – tam sie­dzi poeta! Cała sala oglą­da się za sie­bie. Nad nami, pod sufi­tem, na bal­ko­ni­ku ope­ra­to­ra świa­tła – Maleń­czuk.

Jestem lek­ko wsta­wio­ny. Leczę się kawą pod para­so­lem. Pod­cho­dzi Agniesz­ka z jakimś chło­pa­kiem. Ona sia­da koło mnie, on naprze­ciw nas. Mówi – ład­na z was para – i pstry­ka nam zdję­cie. Mam to zdję­cie jakimś cudem. Rze­czy­wi­ście, Agniesz­ka jest nicze­go sobie.

Jemy piz­zę na śnia­da­nie. Jest z nami jeden chło­pak, sąsiad z mote­lu. Kie­dy się odda­la, Krzysz­tof mówi, że prze­ga­dał z nim całą noc o poezji. Krzysz­tof ma pod­krą­żo­ne oczy. Dziew­czy­na Krzysz­to­fa jest nie w sosie.

Wie­czór poezji z wysp. Mam ple­cak wypa­ko­wa­ny piwem mar­ki Książ. Douglas Dunn, uprze­dza, że będzie o kosia­rzach traw­ni­ków, nie o mari­hu­anow­cach. Mojej dziew­czy­nie przy­po­mi­na się obla­ny egza­min.

Pada deszcz. Palę w bra­mie.

Z Krzysz­to­fem sie­dzi­my przy piwie pod para­so­lem. Dziew­czy­na Krzysz­to­fa idzie do Kościo­ła, ale po chwi­li wra­ca. Kościół zamknię­ty!

Myśl o nie­zda­nym egza­mi­nie nie daje mojej dziew­czy­nie spo­ko­ju. Posta­na­wia natych­miast wyje­chać – auto­sto­pem. Odpro­wa­dzam ją na wylo­tów­kę.

Wszy­scy mar­twią się, że moja dziew­czy­na wyje­cha­ła. Pocie­szam wszyst­kich.

Dużo piję i gadam z oso­ba­mi któ­rych wcze­śniej nie zna­łem, a teraz nie pamię­tam. Wszy­scy dla mnie mili. Popa­dam w sło­wo­to­ki, to znów naboż­nie mil­czę. Krzysz­tof ze swo­ją dziew­czy­ną poja­wia­ją się i zni­ka­ją, jed­nak sta­le są w pobli­żu.

Chy­ba mam nawet nowych kole­gów i kole­żan­ki. Piję z upo­rem „Ksią­ża” wpra­wia­jąc miej­sco­wą lud­ność w zadzi­wie­nie odda­niem dla tej mar­ki. I umiem już jeź­dzić tak­sów­ka­mi.

Któ­re­goś ran­ka – po całych wie­kach – spa­ko­wa­li­śmy się całą trój­ką. W dro­dze na dwo­rzec napa­to­czył się przy­zwo­ity bar mlecz­ny. Krzysz­tof wziął nale­śni­ki i znad tych nale­śni­ków wykłó­cał się ze mną o jakiś drob­ny szcze­gół skła­dnio­wy w czy­imś (nie pamię­tam czy­im) wier­szu. Chciał się nawet zało­żyć o war­ca­by, któ­re sobie upa­trzył w dwor­co­wym kio­sku.

Na pero­nie stał Maleń­czuk. Kie­dy zoba­czył, że się nim inte­re­su­je­my, dys­kret­nie odda­lił się. Zaję­li­śmy prze­dział. Krzysz­tof miał ocho­tę pójść do war­su, ale jego dziew­czy­na nie mia­ła, więc roz­ma­wia­li­śmy o dupe­re­lach. W koń­cu Krzysz­tof i jego dziew­czy­na zagłę­bi­li się w lek­tu­rach. Tro­chę się poko­ły­sa­łem w rytm pocią­gu, zanim wyją­łem Lite­ra­tu­rę na Świe­cie.

„Obu­dzi­łem się rano i nie wie­dzia­łem, jakie są tego impli­ka­cje.”