debaty / wydarzenia i inicjatywy

Odciśnięte

Kamil Kasprzak

Głos Kamila Kasprzaka w debacie "Impresje z Portu 2014".

strona debaty

Impresje z Portu 2014

Sie­dzi­my we dwo­je w kawiar­ni, śmie­je­my się, umi­la­my sobie wza­jem­nie czas, nasza więź roz­wi­ja się; w koń­cu się żegna­my i wra­cam do domu z miłą satys­fak­cją, że zbli­ży­li­śmy się do sie­bie i „coś iskrzy”. Prze­krę­cam klucz w zam­ku i nagle nawie­dza mnie myśl: cze­mu ona wciąż spo­glą­da­ła w bok? – I uświa­da­miam sobie, że cały afekt poświę­co­ny był męż­czyź­nie przy sto­li­ku obok.

Nakre­ślo­na sytu­acja w zamy­śle słu­ży mojej per­spek­ty­wie pisa­nia, jaką obra­łem, nolens volens, przy two­rze­niu tego tek­stu. Trze­ba bowiem powie­dzieć, że jak­kol­wiek impre­sje z Por­tu Lite­rac­kie­go spo­czę­ły we mnie z uśmie­chem oczu dziec­ka, uko­ły­sa­ne do snu w gło­wie poczę­ły prze­obra­żać się w inter­pre­ta­cje, któ­re mogą budzić zdzi­wie­nie. A jed­nak – cała spra­wa była sfin­go­wa­na! Śpie­szę z wyja­śnie­nia­mi. W Teatrze Współ­cze­snym odbyć się miał festi­wal, pod­czas któ­re­go pisa­rze komen­to­wa­li­by swo­je dzie­ła, a publicz­ność komen­to­wa­ła­by ich zapre­zen­to­wa­ne poglą­dy, tym­cza­sem całość uznać moż­na za jeden z naj­lep­szych spek­ta­kli (choć bar­dziej to per­for­mans) teatral­nych w tych dniach. Skąd to wiem? Dia­beł tkwi w szcze­gó­łach. Któż poku­sił­by się na serio o taką gro­te­skę, by czy­tać tekst dra­ma­tu na sce­nie? Boh­dan Zadu­ra spraw­dził się w swej roli zna­ko­mi­cie, z powa­gą iście boha­ter­ską, bo nie ryk­nąć śmie­chem było zapew­ne trud­no, dotrwał w lek­tu­rze do koń­ca swej sce­ny.

Rzecz wyma­ga jed­nak uwa­gi, gdyż do czy­nie­nia mamy z przed­sta­wie­niem zgo­ła wyra­fi­no­wa­nym. Jako ama­tor teatru widzia­łem już sce­ny roz­strze­lo­ne, akcje dzie­ją­cą się w wie­lu prze­strze­niach naraz, lecz miej­sce, z któ­re­go oglą­da­ło się, było zazwy­czaj w mia­rę wyraź­nie zazna­czo­ne. A na „Por­cie Lite­rac­kim”? Widz miał zupeł­ną dowol­ność w dobo­rze scen, cza­su (nie jed­ność –  j e d n o c z e s n o ś ć  miej­sca i cza­su!), jak rów­nież od odbior­cy zale­ża­ło na ile sta­nie się współ­uczest­ni­kiem gry, tj. czy zapła­ci za bile­ty w for­mie książ­ko­wej lub w posta­ci butel­ki wody, czy też zre­zy­gnu­je z udzia­łu. Przyj­rzyj­my się więc poszcze­gól­nym loka­cjom na tej sce­nicz­nej are­nie zda­rzeń.

W porze wie­czo­ro­wej pierw­szym miej­scem, któ­re dawa­ło się zauwa­żyć ze wzglę­du na swą bar­dzo zmy­sło­wą natu­rę, był plac przed budyn­kiem teatru. Pośród klom­bów pęcz­nie­ją­cych od coraz to nowych łody­żek petu­nii sta­li roz­po­star­ci, niczym eks­plo­zja karcz­mo­wej pija­ty­ki, ludzie – o dzi­wo­ta… – skrzęt­nie zaglą­da­ją­cy do bute­lek w poszu­ki­wa­niu zapew­ne listów od jakiejś roman­tycz­nej duszy zza morza. Zza gra­ni­cy tym­cza­sem goście roz­ma­wia­li na dru­gim krań­cu o spra­wach, któ­re, w jed­nym wypad­ku, rzu­ci­ły się wręcz soczew­ko­wym sku­pie­niem na autor­ce Lub­czy­ku na pod­da­szu. A przy­naj­mniej z wiel­ką uwa­gą te niu­an­se na fizjo­no­mii Natal­ki Śnia­dan­ko śle­dzi­łem ja, gdyż to, jak mil­cza­ła lub mówi­ła o lite­ra­tu­rze, wyra­ża­ło wię­cej o sytu­acji na Ukra­inie, niż zdol­ny byłem wywnio­sko­wać z wypo­wie­dzi pra­so­wych. A pisząc pre­cy­zyj­niej, bo nie­któ­re wyra­że­nia bana­li­zu­ją się – o tym, jak, przy­naj­mniej nie­któ­rzy, miesz­kań­cy Kijo­wa, Ukra­iń­cy współ­od­czu­wa­ją i myślą. A to, ponie­waż auten­tycz­ne, wyda­je mi się rze­czą istot­ną.

Wydo­by­wa­jąc teraz z gło­wy wra­że­nia i zesta­wia­jąc je z lejt­mo­ty­wem, któ­ry miał być punk­tem wyj­ścia wszel­kich roz­mów pod­czas festi­wa­lu, moż­na rzec, iż jak wąt­ku nić cien­ka o bar­wie nie­wy­ra­zi­stej, spla­ta­jąc się z osno­wą żywą i barw­ną, roz­my­wa się nie­po­strze­że­nie, tak w cza­sie Por­tu wątek gen­de­ro­wy uto­nął w toku roz­mów o sztu­ce i jej auto­rach. Zna­ko­mi­cie dla tych, któ­rzy szcze­rze inte­re­su­ją się lite­ra­tu­rą i jej powią­za­nia­mi. W jaki spo­sób bowiem przy­spo­so­bić kwe­stię kul­tu­ral­nej płcio­wo­ści do tek­stów pro­wa­dzą­cy spo­tka­nia nie­zu­peł­nie wie­dzie­li, a choć sce­na­riusz napi­sać da się, nie­kie­dy wygrać go póź­niej na sce­nie jest wstyd. Osta­tecz­nie więc nawet jeśli zda­rza­ły się impro­wi­za­cje, były one wyko­na­ne z polo­tem i znaw­stwem tych nie­przy­pad­ko­wych osób.

Lecz odno­sić się mia­łem do poszcze­gól­nych scen. I myślę teraz o Krzysz­to­fie Jawor­skim. Wzglę­dem jego czy­ta­nia: widać było, że ta pro­za wypły­wa mu z trze­wi. Mia­łem wów­czas wąt­pli­wość, czy ten tekst wydo­by­wa wnę­trze, nada­je uczu­ciom język, czy – może wtór­nie – emo­cje poety pod­czas lek­tu­ry są jej dopeł­nie­niem. Bez wąt­pie­nia jed­nak dla takich doświad­czeń war­to cza­sem zabłą­dzić na jakieś spo­tka­nie lite­rac­kie; jak dotąd nie było mi dane sły­szeć, aby autor tyle sie­bie wkła­dał w recy­ta­cję. I może nie bez powo­du. W każ­dym razie, rzad­ki to incy­dent, by tak rzec. Ach, był­bym zapo­mniał; tekst nie był ską­pa­ny w wul­ga­ry­zmach, był nimi raczej wyśmie­ni­cie oraz cel­nie skro­pio­ny.

Gdy wycho­dzi­łem z Teatru, sce­na ostat­nia, już może luź­no przy­łą­czo­na: po pierw­szym przy­mru­że­niu oczu – bo choć zmrok już był, to snop latar­nia­ne­go świa­tła raził – podmuch, podmuch i woń dusz­na, draż­nią­ca, jak­by zapach chmie­lo­wej wio­sny nad­tra­wio­nej, przy­pa­lo­nej, póź­niej – wyła­nia­ją­ce się z czer­ni posta­ci, z para­pe­tu ryk, bo samo­chód się rusza, ukrad­kiem rzu­co­ne spoj­rze­nie z wyra­zem ogól­nej żena­dy, śmiech kontr­ata­ku­ją­cy i w zamie­sza­niu pod­nie­ty szu­ka­nie… Więc ze zmię­tą twa­rzą wysze­dłem, kwa­śnym akcen­tem w myślach wień­cząc wyda­rze­nia tego dnia.

Wspo­mnieć chcia­łem jesz­cze o upo­etycz­nia­niu prze­strze­ni pod­prę­gie­rzo­wej… Zamie­rze­nie, mam na myśli czy­ta­nie wier­szy przez fina­li­stów Poło­wu, napraw­dę pięk­ne, acz­kol­wiek dość ika­ro­we; wyma­ga­ło od Zło­wio­nych zdol­no­ści wła­ści­wie aktor­skich, przez co nie tekst decy­do­wał o wydźwię­ku, a jego dekla­ma­cja. Trud­no ocze­ki­wać od poetów oswo­je­nia miej­sca w ryn­ku, pośród gry sak­so­fo­nów, wia­tru, ruchu i natręt­ne­go narzu­ca­nia się prze­chod­niów. Więc może następ­nym razem spa­dłe­go ika­ra wes­prze jaki dedal.

Wnio­sko­wać nie zamie­rzam, ponie­waż musiał­bym prze­ana­li­zo­wać wspo­mnie­nio­wy mate­riał i ugryźć go z róż­nych stron, a wów­czas stra­cił­by on nawet szcząt­ki swej impre­syj­no­ści. Toteż po prze­krę­ce­niu klu­cza w zam­ku nie wra­cam już wię­cej do tych spraw.