debaty / ankiety i podsumowania

Opowiadanie o czytaniu

Piotr Kępiński

Głos Piotra Kępińskiego w debacie "Poetyckie książki 2004".

strona debaty

Poetyckie książki 2004

Tyl­ko jed­na książ­ka. Ale nie od razu wie­dzia­łem, że tak będzie. Dwa­na­ście sta­cji Toma­sza Różyc­kie­go prze­czy­ta­łem ponie­wcza­sie, kie­dy już wszy­scy tę książ­kę zna­li i nie­uf­ność moja tym wła­śnie była spo­wo­do­wa­na, że wszy­scy ją zna­li i pisa­li peany na jej cześć. Kie­dy zatem zaczą­łem czy­tać szu­ka­łem dziur w całym, a nie cało­ści bez dziur.

Na domiar złe­go czas na lek­tu­rę wybra­łem zupeł­nie nie­sto­sow­ny. Otóż, zosta­łem w domu sam z moim synem Łuka­szem, i led­wo radzi­łem sobie z rze­czy­wi­sto­ścią. Śnia­da­nie, szko­ła, pra­ca, odbiór syna ze szko­ły na waria­ta i dopie­ro póź­nym wie­czo­rem tro­chę wol­ne­go. Wte­dy zaczą­łem czy­tać. Syn jed­nak doma­gał się swo­je­go. I kie­dy już nie mógł znieść tego, że prze­glą­dam książ­kę zamiast ukła­dać z nim kloc­ki zapro­po­no­wał, żebym czy­tał i jemu Różyc­kie­go, na głos. Co z chę­cią uczy­ni­łem, bo korzyść obo­pól­na. A Łukasz, ku moje­mu zasko­cze­niu, nie tyl­ko pod­czas czy­ta­nia nie zasy­piał tyl­ko zada­wał pyta­nia, upew­niał się, sam dopo­wia­dał kwe­stie. A przed snem przy­po­mniał sobie pana Anto­nó­wa, któ­ry miał gło­śną maszy­nę do robie­nia cze­goś tam i histo­rię z mun­du­rem kole­jar­skim też sobie przy­po­mniał. Wte­dy i ja zaczą­łem sobie przy­po­mi­nać swo­ich dziad­ków, ciot­ki, róż­ne atmos­fe­ry rodzin­ne zapo­mnia­ne prze­ze mnie cał­ko­wi­cie z peł­ną pre­me­dy­ta­cją.

Aż dotar­ło do mnie, że prze­cież w Opo­lu, w któ­rym toczy się akcja tej pięk­nej książ­ki uro­dził się mój dzia­dek, któ­re­go nie zna­łem, a któ­ry w Czę­sto­cho­wie wydru­ko­wał Róże­wi­czo­wi jego pierw­szy tomik. Bo z Opo­la do Czę­sto­cho­wy się prze­niósł. W Opo­lu byłem raz w życiu, prze­jaz­dem. Miną­łem mia­sto pra­wie bez­sze­lest­nie. Obiad tyl­ko w knaj­pie zja­dłem i już mnie nie było.

Nie­zła histo­ria. Do mia­sta z któ­re­go wyje­chał mój dzia­dek, podob­no wytraw­ny dru­karz, przy­jeż­dża rodzi­na Różyc­kie­go. Gdzie oni zamiesz­ka­li? Gdy­by dzia­dek żył, to bym go spy­tał. Ale umarł w dniu moich naro­dzin. Tak się zda­rzy­ło. A ojciec nigdy nie opo­wia­dał mi histo­rii rodzin­nych. Nie cier­piał rytu­ałów, foto­gra­fii, wspól­ne­go roso­łu w nie­dzie­lę. Takie przy­pad­ki były mu obce. Mil­czał. Teraz też mil­czy i nic nie opo­wia­da, bo nie żyje.

A ten Różyc­ki napi­sał coś, co mi spo­ko­ju nie daje. Cho­dzą za mną jego sło­wa, meta­fo­ry, kra­jo­bra­zy. Pięk­ny swój język, i język swo­ich krew­nych prze­niósł w miej­sce, z któ­re­go moi krew­ni się wynie­śli. Czy­ta­łem te histo­rie, sło­wo po sło­wie, wra­ca­łem do stron, któ­re prze­czy­ta­łem za szyb­ko. I zasta­na­wia­łem się – czym ja się zachwy­cam? Bo prze­cież nie tym, że „Dwa­na­ście sta­cji” na łeb na szy­ję bije współ­cze­sne powie­ścio­we bred­nie pisa­ne przez ego­istów, któ­rzy mają w życiu strasz­ne kło­po­ty. Nie mógł­bym też powie­dzieć, że oto zna­lazł się odno­wi­ciel języ­ka poezji. Bo to bzdu­ra. Poezja jest w cał­kiem dobrej kon­dy­cji, o czym świad­czą cho­ciaż­by poprzed­nie książ­ki Różyc­kie­go i wie­lu, wie­lu innych auto­rów. A więc co?

Odpo­wiedź jest pro­sta – po raz pierw­szy od wie­lu lat prze­czy­ta­łem książ­kę auto­ra, któ­ry nie boi się sie­bie, wła­snych słów i meta­for, nie ucie­ka przed lustro, by zoba­czyć swo­ją twarz, a jedy­nie w miłość i przy­chyl­ność ucie­ka. Nie boi się zdań pro­stych jak robie­nie pie­ro­gów. Nie boi się też wła­snej rodzi­ny.

Oczy­wi­ście, te pro­ste zda­nia kre­ślo­ne są z wiel­ką maestrią. Peł­no w nich histo­rii i lite­rac­kich tro­pów, któ­rych odkry­wa­nie może być przy­jem­no­ścią samą w sobie. I nie cho­dzi mi tyl­ko o Mic­kie­wi­cza, któ­ry bywał przy­wo­ły­wa­ny już wie­lo­krot­nie przez kry­ty­ków. Bo w Dwu­na­stu sta­cjach sły­chać tak­że gło­sy boha­te­rów Bohu­mi­la Hra­ba­la i Jerze­go Pil­cha ze swo­ich naj­lep­szych ksią­żek.

A dla mnie oso­bi­ście książ­ka Różyc­kie­go to Wiel­kie Przy­po­mnie­nie. Wzbu­dze­nie pamię­ci. Pró­ba poezji innej, od tej któ­ra zawłasz­cza stro­ny pism lite­rac­kich. Nie zna­czy to, że lep­szej czy gor­szej. Po pro­stu – innej.