Opowieści portowe Wrocław: finał
Przemysław Rojek
Podsumowanie debaty "Opowieści Portowe: Wrocław".
strona debaty
Opowieści Portowe: WrocławW jesiennej odsłonie tej debaty, kiedy wspominaliśmy Forty/Porty legnickie, zgromadziliśmy osiem głosów; teraz swoimi wspomnieniami podzieliło się z czytelnikami Tawerny pięcioro zaproszonych. Czy to oznacza, że edycje festiwalu Biura organizowane we Wrocławiu przyniosły mniej wrażeń? Raczej nie: bo jeśli coś łączy wszystkie wypowiedzi debaty, to właśnie niezwykle intensywne bogactwo wspominanych wydarzeń, miejsc, osób, kadrowanych – by tak rzec – skośnie, pośpiesznie, z wyczuleniem na drobiazg i fragment.
I to jest podstawowa różnica między legnicką a wrocławską odsłoną naszej debaty (a ich porównanie wydaje się najbardziej oczywistym kluczem podsumowania): tam mieliśmy do czynienia z uogólnianiem, wnioskowaniem, syntetyzowaniem, tutaj – obserwacja, epifanijny ślad pamięciowy, zatrzymanie się na poziomie analitycznego kolekcjonowania obrazów. Kamil Zając – jeden z organizatorów Portu Literackiego 2006 – w pierwszym zdaniu swojej wypowiedzi pisze tak: „Pamiętam ulicę Rzeźniczą. Pomruk i gwar. Mnóstwo ludzi, murek przed Teatrem Współczesnym z ożywczą atmosferą, która sprzyjała nawiązywaniu kontaktów, być może przyjaźni. A nawet jeśli nie, to był to doskonały asumpt do napicia się alkoholu, palenia papierosów i rozmów z ludźmi, którzy z wiadomych sobie przyczyn również zawitali do Portu.” I fragment ten wydaje mi się symptomatyczny dla tego, co charakterystyczne w tej debacie: jest manifestacja pamięci, są ślady ulotnych wrażeń – a nade wszystko, jest nastrój i radosnej, i trochę też wzniosłej przypadkowości; uczestnicy naszej debaty dają się nieść nurtowi Portowych dni i nocy, są (tak by to pewnie zdiagnozował Zygmunt Bauman) znacznie bardziej ponowocześni niż wysokomodernistyczni weterani Legnicy – bo o ile do Legnicy się pielgrzymowało, o tyle Wrocław nawiedza się z perspektywy niechętnego nadmiernie mocnemu zakorzenieniu nomady; w tamtych przedpotopowych czasach chodziło o gest prawodawcy, o partycypację w stanowieniu pewnych nowych języków kultury, tu jest się tylko (choć właściwie czemu „tylko”?) tłumaczem nowej literatury na swój własny, niepowtarzalny i kiepsko przekładalny na jakąkolwiek zbiorowość idiom.
Swój otwierający naszą debatę tekst „Psychodeliczne kadry” Magdalena Wołowicz wieńczy następującym wnioskiem: „Nie mogę porównać wrocławskich edycji z edycjami legnickimi, bo nie uczestniczyłam w tych drugich, znam je jedynie z opowieści i relacji w prasie. Mogę sobie wyobrazić klimat, jaki tam panował. Kojarzy mi się on z hippisowskimi happeningami, z tworzeniem się jakiejś kulturowej formacji ludzi, których łączą wspólne pasje i wrażliwość. To pokolenie, w moim odczuciu, już przemija. Wrocławskie edycje festiwalu mają inny charakter. Nie zauważyłam, by wokół nich tworzyła się kolejna generacja czy może tzw. bohema. Wydaje mi się, że przez ostatnie dziesięć lat Port z wydarzenia generacyjnego przeobraził się w wydarzenie artystyczne”. Cytat dość długi, ale wart refleksji – bo chyba dobrze puentujący większość możliwych do wydobycia ze zgromadzonych wypowiedzi intuicji. Druga połowa lat dziewięćdziesiątych, legnicki etap festiwalu, to czas walki o to, by najnowsza poezja znalazła należne jej miejsce w polskiej kulturze – by Mariusz Grzebalski, Dariusz Sośnicki czy Krzysztof Jaworski nie byli już skazani na uwłaczające randze ich twórczości bytowanie w medialno-wydawniczej niszy. Na froncie tej walki Legnica była placówką z pewnością nie jedyną, ale szczególnie wysuniętą. I jeśli dziś te same poetki i ci sami poeci na wrocławskie festiwale przyjeżdżają jako powszechnie uznani klasycy, jeśli ich poetyccy sukcesorzy mają zapewnione o wiele bardziej uprzywilejowane miejsce startu – to właśnie dlatego, że tamta batalia zakończyła się zwycięstwem, że mocna, wielojęzyczna generacja się ukształtowała. Czy to, że wrocławskie Porty nie są doświadczeniem formacyjnym, że stanowią doniosłe wydarzenie artystyczne, a ich uczestnicy wyjeżdżają z oszałamiającą kolekcją porywających estetycznych doznań – to źle? Nie. Bo od początku o to chodziło. Bo patologią emocjonalną jest tęsknota za tym, żeby ciągle musieć coś udowadniać, o coś walczyć. Bo tak, jak jest, jest – wreszcie – normalnie.
O AUTORZE
Przemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.