Ostatni występ Kory
Kamil Sipowicz
Głos Kamila Sipowicza w debacie „Ludzie ze Stacji”.
strona debaty
Ludzie ze Stacji: wprowadzenie07.09.2017, g. 07:48
Wyjazd do Siennej na zaproszenie Biura Literackiego. Droga z roztoczańskiego Bliżowa na Dolny Śląsk (razem około siedemset kilometrów) była miła i łatwa. Autostrada łącząca Lwów z Europą Zachodnią. W samochodzie słuchaliśmy Znachora Dołęgi-Mostowicza. Po zjechaniu z autostrady, tuż za Opolem, piękne poniemieckie miasteczka, zniszczone PRL-owskimi blokami i pokraczną nową architekturą oraz zalewem brzydkich reklam. Niemodlin, śliczny, jakby wyjęty żywcem z baśni braci Grimm Złoty Potok, dalej malownicze Kłodzko. Blisko Bystrzycy Kłodzkiej jechaliśmy serpentynami częściowo zamkniętej drogi do Siennej. Sienna położona w kotlinie pięknej Czarnej Góry z masywu Śnieżnika. Niestety, kompleks niedawno tam wybudowanych hoteli to gwałt zadany Matce Ziemi. Pokraczne, nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do doliny. Przytłaczająca masa betonu. Wewnątrz molochowatych hoteli zapach nowych plastikowych dywanów. Pokoje skonstruowane bez sensu: maleńkie pomieszczenia dla ludzkich termitów i bezkresne korytarze. Od razu Kora i ja popadliśmy w przygnębienie. Na dole masowe jedzenie bez smaku, bez możliwości zamówienia à la carte. Niby dzień kuchni ukraińskiej, ale nic nie nadawało się do jedzenia. Kora dostała zawrotu głowy, po czym popadła w szał. Natychmiast chcieliśmy wracać do Bliżowa, ale po siedmiuset kilometrach byłem zbyt zmęczony. Poprosiłem Artura Bursztę o znalezienie dla nas czegoś o ludzkim wymiarze. Stał się cud – Artur znalazł w samym sercu miasteczka Stronie uroczy hotelik Villa Elise. Kiedyś była tam szkoła, do której nasz poetycki organizator uczęszczał. Przez ostatni rok Kora malowała obrazy, Madonny oraz wycinała, kleiła, układała i malowała pudełka. Najczęściej były to pudełka po kosmetykach, flakonikach, trunkach. Kora przemieniała je w kolorowe, dowcipne arcydzieła. Wystawa tych właśnie pudełek miała się odbyć we wspomnianym wyżej, bezdusznym hotelu. Z kolei Port Literacki, czyli spotkania z poetami, krytykami literackimi i przyjaciółmi Biura Literackiego – w pięknym, starym dworcu kolejowym. Następnego dnia po naszym przybyciu zaplanowane było moje spotkanie z Filipem Łobodzińskim, który przetłumaczył teksty Boba Dylana, i właśnie Biuro Literackie je bardzo starannie wydało. Za dwa dni planowano spotkanie Kory z Olgą Tokarczuk. Kora wyraźnie zwracała uwagę Burszcie, że splendory literackie nie są jej potrzebne, gdyż jest gwiazdą muzyki rockowej, kąśliwie dodając, że mnie wprost przeciwnie – splendory te są niezwykle potrzebne. Tego dnia obrywało mi się od niej raz za razem. W nocy nie mogłem spać. Fragmenty potłuczonego szkła ten mój sen – porwany, nerwowy. Rano przyśniło mi się jeszcze to, że idę nago przez salę koncertową pełną gości, którzy wszyscy wskazują na mnie palcami i mówią: „to właśnie ten”. Nad ranem znalazłem w kieszeni nadpalonego blanta. Wypaliłem go nad strumieniem, płacząc nad mą ponurą egzystencją. Nie miałem ochoty tu zostawać. Nic już nie da się zrobić. Spadły na mnie miliony ton turystycznego cementu. W okamgnieniu wróciły do mnie obrazy hotelów molochów, jakie widziałem kiedyś w Alpach we Francji, a także blokowiska wzdłuż całego prawie wybrzeża Hiszpanii. Koszmar niszczący przyrodę i krajobraz. Cudowna, czarowna Czarna Góra skurczyła się ze strachu w obliczu koszmarnych bloczydeł w dolinie. W tak ponurych bloczydłach w pierwotnej wersji mieliśmy nocować i my…
08.09.2017, g. 06:58
Przed chwilą Kora wymiotowała, a ja zgrzałem się niemiłosiernie w hotelowym łóżku. Wyrzucamy z siebie jady bezświecia. Jest pięknie. Kora miła. Przeszła jej wściekłość wobec mnie i Artura. W hotelu Villa Elise pięknie. Architektura stworzona dla człowieka, smaczne jedzenie, świetne położenie, mili właściciele. Wczoraj jeszcze przed snem przyniosłem Korze, żeby poprawić jej ponury nastrój, hotelowego pięknego kota maści czarno-brązowej. Po śniadaniu poszliśmy do sklepu Huty Szkła Violetta. Kora kupiła bardzo dużo ładnych przedmiotów: kolorowe kryształowe rżnięte kieliszki do szampana, kieliszki do czerwonego wina, szklane platery, wytworne pojemniki na masło, małe szklane figurki. Pół samochodu zapełniłem tymi kruchymi frykasami. Po zakupach wpadł nam w oczy sklep z minerałami: dużo oryginalnych skamielin i kamieni, surowych i oprawionych. W sklepie pusto, lecz za chwilę pojawiło się dużo starszych pań. Rozpoznały Korę. Śmiały się, że w sklepie jest dużo broszek dla premier Szydło. Po zakupach pojechaliśmy samochodem w okolice Stronia. Jeżdżąc tu i ówdzie, na ślepo, bez planu, przypadkowo natknęliśmy się na stary Wapiennik Łaskawy Kamień. Urocze miejsce, które kiedyś służyło do wypalania wapienia z pobliskich kamieniołomów, a teraz jest mekką śląskich artystów i poetów. Obok Wapiennika rozpościera się piękny ogród japoński, po którym oprowadzali nas syn i synowa profesora i grafika Jacka Rybczyńskiego, który to miejsce zrewitalizował i sfinansował. Niestety zmarł w 2016 roku. Syn profesora, ciekawy oryginał, opowiadał o historii Wapiennika szybko i nerwowo. Dla Kory to było za dużo i wycofała się po angielsku. Spotkaliśmy się na ścieżkach wspaniałych, malowniczych ogrodów japońskich, które wiły się wśród ornamentów w smoczych kształtach. Fragment ogrodu zbudowano wedle zasady yin i yang. Do tego klasyczna dzwonnica z pięknym dzwonem w stylu japońskim, ale odlanym przez polskich ludwisarzy. W dzwon uderza się drewnianą kłodą przymocowaną łańcuchami. Jest zasada, żeby chodzić wokół dzwonu i kontemplować jego zmieniające się w zależności od położenia słuchacza tony. Kontemplacja dźwięku. Wykonałem zdjęcie tzw. punty. Kora zażyczyła sobie taki dzwon w Bliżowie. Natomiast w wapiennickim ogrodzie dalsze atrakcje: piramida, źródlana woda sprowadzana przez kilka kilometrów z pobliskich gór. Z Wapiennika widać te góry, w których jaskiniach leżą nieczynne kopalnie uranu, złota i palladu. Mili gospodarze chcieli nas oprowadzić po wnętrzu wapienni, ale Kora źle się czuła (problemy z błędnikiem), a trzeba by wchodzić na górę wąskimi krętymi schodami. Wróciliśmy do hotelu. Pyszny obiad, dobre zupy, jarskie jedzenie. Po obiedzie pojechaliśmy do Olgi Tokarczuk. Sześćdziesiąt kilometrów, po drugiej stronie wielkiej Kotliny Kłodzkiej. Jechaliśmy samochodem przez Lądek-Zdrój. Przez Kłodzko, które było w budowie, ulice zatkane autami, ronda w przebudowie, remontowane piękne niemieckie secesyjne kamienice. Za Kłodzkiem jeszcze kawał drogi. Pod koniec kręte górskie drogi. Po drodze opuszczone poniemieckie budowle. Dom Olgi wysoko na zboczu góry, ogród na skarpie. Przywitali nas z mężem Grzegorzem i siostrą Tanią. Wszyscy przyjechali z Wrocławia, gdzie mieszkają na stałe, ale postanowili wyremontować stary dom na Wzgórzach Włodzickich, na pograniczu gór Suchych w miejscowości Krajanów. Siedzieliśmy w salonie, grzał kominek, z okna widok na grzbiet góry Homole, już po czeskiej stronie. Obok Homolego wygasły wulkan, który zimą i wiosną świszczy. Miejsce czarownic, gdzie Olga lata na miotle i spotyka się z koleżankami, aby gotować Amanita muscaria w żeliwnym kotle. W oczy wpadają liczne pomalowane przez Tanię sprzęty, głównie komody. Dużo obrazów ze smokami. Rozmowy o literaturze i życiu. Olga zaprzyjaźniła się z poprzednimi właścicielami domu, sudeckimi Niemcami, ludźmi już bardzo leciwymi. Okazało się, że bohaterka powieści Dom dzienny, dom nocny została przez Olgę stworzona i opisana dokładnie tak, jak kobieta żyjąca w tym sudeckim domu, w którym mieszkała w czymś na kształt lochu. Powieść została napisana, zanim Olga usłyszała tę opowieść. Mając na uwadze to jungowskie zdarzenie, razem z Grzegorzem postanowili nie zasypywać lochu, mimo kosztów z tym związanych. W tym tajemniczym metafizycznym domu powstały najważniejsze książki Olgi. Tym razem ja opowiedziałem historie, jakie o tych górach zdradził mi kiedyś w czeskiej Pradze przy wielu kuflach najlepszego piwa na świecie Velkopopovický Kozel Mirosław Jasiński, filmowiec, polityk, działacz polsko-czeskiej Solidarności. O zamieszkałych na tych terenach plemionach słowiańskich Wenedów, ich pogańskich kultach, o miejscowych szamankach. O zderzeniu miejscowych z repatriantami. Temat jakby wystrugany dla Olgi. Tym bardziej, że ona właśnie pracuje nad dziełem o repatriantach, tak jak jej rodzina przybyłych na te ziemie w 1946 roku. Kora, Olga i ja mamy podobnie historie rodzinne. Również rodzice Kory to repatrianci ze Stanisławowa i Buczacza, a moi z litewsko-białoruskiej Drui i Brasławia. Bardzo miłe spotkanie bratnich dusz. Olga polecała nam różnych autorów, których nie znaliśmy, a my jej swoich. Międzyludzka wymiana kulturalna na styku gór i dolin.
W sobotę Olga ma poprowadzić spotkanie z Korą organizowane przez Biuro Literackie w uroczym dworcu w Stroniu Śląskim. Na koniec wizyty okazało się, że Olga nie zna tekstów Kory z jej ostatniej płyty Ping pong, które po części są zamieszczone w drugim wydaniu tomiku Kory Stoję, czuję się świetnie, który przed samym spotkaniem został opublikowany przez Biuro Literackie. Nadrobiliśmy to.
O 24. wróciliśmy do hotelu. Droga trudna, przez góry, doliny, serpentyny. W tle stare ruiny zamczysk i poniemieckich willi. Opuszczone i opustoszałe. Podświetlone zjawiskowo przez księżyc w pełni. Aha, jeszcze będąc u Olgi i Grzesia, odebrałem telefon od Krzysia Środy, notabene była o nim rozmowa, Olga zachwycała się, jaki był w młodości przystojny, my zaś z Korą chwaliliśmy jego delikatną prozę. Zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że w sieci jest film z muzykiem bez nogi, który gra na akordeonie na placu w Istambule, piękna postać. Kiedyś grał na podwórku w Warszawie na Starówce i Krzyś go zaprosił do domu. Krzyś zaprasza do domu przypadkowych ludzi, jakichś zagubionych na dworcach bezdomnych Czeczenów, kalekiego grajka. Jest ksenologiem praktykiem.
10:54
Piotr Metz wysłał mi smsa z informacją, że Kora dostała nagrodę Trójki „Super Mateusz”, drugą taką w historii Trójki po Niemenie. 25 października odbędzie się gala i wręczenie nagrody.
Ja jutro o 14. będę na scenie dworca w Stroniu Śląskim prowadził rozmowę z Filipem Łobodzińskim. Filip, z którym w roku 2000 pojechaliśmy na koncert The Residents do Pragi, przetłumaczył teksty Boba Dylana i Patti Smith. W delikatny sposób mam zamiar zapytać go o jego własne psychodeliczne wtajemniczenie, które mogło go naprowadzić na zrozumienie, a szczególnie wczucie się w kwasowe wizje Dylana i heroinowe Smith. On raczej nie ma tego typu doświadczeń i powstaje otwarte pytanie, czy tego typu braki nie przeszkodziły mu w poznaniu dusz tych w końcu znanych ćpunów. Oczywiście owo wtajemniczenie nie jest konieczne, ale…
Na zjeździe poetów związanych z Biurem mają pojawić się: Marcin Sendecki, Marta Podgórnik, Robert Rybicki. Nie będzie Andrzeja Sosnowskiego, podobno jest poważnie chory. Być może będzie też laureatka zeszłorocznej nagrody Nike, Bronka Nowicka.
09.09.2017, g. 08:44
W nocy silny, niepokojący wiatr, myślałem, że huraganica Irene przybyła do nas zamiast na Florydę. Teraz słońce. Wczoraj o 11. przybyli fani Kory. Kora przyjęła ich na słonecznej werandzie naszego hotelowego apartamentu w pięknej willi Elise. Ja zaś pojechałem zatankować ropę, potem krótko zwiedziłem Lądek-Zdrój. Malownicze poniemieckie miasteczko ze ślicznym, częściowo odnowionym rynkiem i pięknym, zapuszczonym ratuszem. Na ławce na rynku siedziało kilku alkoholików oraz kobieta ze spłaszczonym nosem. Jakiś jegomość sprzedawał pseudoantyki. Zniszczona secesyjna architektura, zaniedbanie. Brzydota nowych budynków i peerelowskich bloków jest tym jaskrawsza, im bardziej kontrastuje z pięknem poniemieckich perełek architektury. Miasta te zbudowane były z wdziękiem, przemyślane urbanistycznie, wkomponowane w krajobraz. Większość z nich była uzdrowiskami. Powietrze dobre dla gruźlików i sercowców. Stąd też takie nazwy, jak Duszniki-Zdrój. Kora tu o wiele mniej kaszle niż na Roztoczu.
Pojechałem pod dworzec w Stroniu, gdzie odbywają się spotkania z autorami Biura Literackiego. Na zewnątrz, grzejąc się we wrześniowym słońcu i pijąc piwo, siedzieli poeci i tłumacze. Stu poetów naraz! Podeszła do mnie Marta Podgórnik, poetka, którą Kora i ja cenimy. Kora nawet chciała zaśpiewać jej kilka wierszy na płycie planowanej z Pawłem Mykietynem. Niska, okrągła, usta umalowane na jaskrawy kolor. Sączyła bimber z kieliszka. Ona była autorką wyboru wierszy Kory wydanych przez Biuro i napisała do niego wstęp. Siedziała razem z Robertem Rybickim. Gdy wydawałem swoją Encyklopedię polskiej psychodelii, chciałem użyć fragmentu wiersza właśnie Rybickiego jako motto, ale nie zgodził się, motywując to tym, że nie wypada, aby jego motto było obok motta Mickiewicza. Przemówiła przez niego skromność. Usiadłem przy stole, gdzie siedzieli Filip Łobodziński, poeta Piotr Matywiecki, jakiś nieznany mi krytyk, Rybicki oraz młody zaokrąglony chłopak, który znał mnie z domu Czuraja w Suchowoli. Jurek Czuraj to malarz i muzyk, którego dom we wspomnianej Suchowoli pod Radomiem nazywany był Czurajówką – tam w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku toczyło się bogate życie artystyczne i towarzyskie. Zapaliłem przygotowanego zawczasu na tę okoliczność blanta. Poczęstowałem Filipa, nie odmówił, ale chyba – niczym młody Clinton – nie zaciągnął się. Za to chętnie palił Ryba i mój kumpel z Czurajówki. Obaj coś do mnie mówili, ale bimber i blanty wpłynęły na ich wokabularz i niewiele mogłem zrozumieć. W każdym razie chłopak od Czuraja żałował, że dom Czuraja po śmierci samego Czuraja poszedł w ruinę. Chciałem dać macha Marcinowi Sendeckiemu, ale odmówił. Chyba za mną nie przepada, co nie przeszkadza mi cenić jego poezji. Jego wiersze są bardzo zdyscyplinowane, celne i lapidarne. Żadnego wodolejstwa. Panuje nad formą.
Razem z Filipem weszliśmy na scenę wewnątrz dworca. Ku memu zaskoczeniu na widowni tłum. Olo Walicki wykonał świetne intro muzyczne i Filip zaczął czytać Dylana w swoim tłumaczeniu. Robił to dobrze, trochę po aktorsku. Wprawdzie po joincie (a jednak się zaciągnął, zwracam honor) na początku był zdezorientowany, ale go uspokoiłem, że wszystko będzie dobrze. Filip jeździ z tym Dylanem po Polsce. Miał już wiele spotkań, sprzedali sześć tysięcy egzemplarzy, co w poezji jest rekordem świata.
Przedstawiłem go publiczności. Opowiedziałem anegdotę o tym, jak w czasie naszej podróży do Pragi na koncert The Residents w ciągu paru godzin nauczył się czeskiego. Poliglota.
Następnie przedstawiłem recepcję Dylana w Polsce, a raczej jej brak. Brak Dylana nawet w kontrkulturze, w polskim ruchu hipisowskim. Pierwsze próby tłumaczenia Dylana przez Andrzeja Jakubowicza zwanego w ruchu Jakubem. Jakub mieszkał w słynnej komunie na Cyganeczki w Warszawie, był mężem Martyny Jakubowicz i ona śpiewała jego tłumaczenia Dylana. Myślę, że gdyby Jakub nie wyjechał do Stanów, zadbałby o popularyzację Dylana chociażby w Polskim Radiu. Innym znawcą Dylana był Marek Garztecki, także z ruchu hipisowskiego, ksywa Turek. On jest autorem pierwszej w krajach obozu komunistycznego książki o muzyce rockowej Rock: od Presleya do Santany. Niestety on też wyemigrował. Inną postacią, która popularyzowała Dylana – przynajmniej w kręgach bohemy – był kolejny hipis Jacek Dobrowolski. Żaden z nich nie zrobił jednak tyle dla Dylana, ile Maciej Zembaty dla Leonarda Cohena. Dylana w polskim radiu nie grano, a jeśli już, to bardzo rzadko. Gwoli ścisłości należy powiedzieć, że Maryla Rodowicz w swym pierwszym dziewczęco-kolorowym wcieleniu śpiewała najsłynniejsze utwory barda z Minnesoty. Zatem tłumaczenie Filipa jest spóźnione o jakieś pięćdziesiąt lat, tak jak wiele innych dzieł w Polsce. W każdym razie Dylan nie wpłynął na naszą duchowość w jakiś znaczący sposób.
Następnie pytałem Filipa o to, jaki klucz obrał w odczytywaniu Dylana. Czy skupił się na wątkach biograficznych, czy na wydarzeniach społecznych w Stanach? Czy brał pod uwagę cytaty z folk music? Czy penetrował wizje psychodeliczne mistrza? Czy analizował Biblię, Ewangelię, Torę? Filip odpowiedział całkiem do rzeczy, że tłumaczył Dylana Łobodzińskim. Narkotyków nie brał, bo nie potrzebuje, żeby zrozumieć Dylana. Niby coś próbował, ale mu to nie pomogło. Ja dociskałem. Zadawałem pytania dotyczące dziwacznych moim zdaniem tłumaczeń. Dlaczego raczej proste Love Sick przetłumaczył na dosyć koślawe w polszczyźnie Jest mi miłość. Filip prezentował wyjaśnienia filologiczne, które moim zdaniem niczego nie wyjaśniały.
Trochę się spieraliśmy. Na końcu części poświęconej Dylanowi podziękowałem mu za przybliżenie wreszcie Polakom tego wielkiego artysty, muzyka i poety, co potwierdził przecież swoją nagrodą komitet noblowski. Filip dostał oklaski. Przeszliśmy do Patti Smith. Stawiałem podobne pytania i wyrażałem swoje wątpliwości jako obrzydliwy wtajemniczony besserwisser. Odpowiedzią Filipa na moje malkontenctwo była jego interpretacja „Glorii” Patti Smith. Przeczytał ten tekst w jakimś dionizyjskim szale i uniesieniu, czym mnie i publiczność szczerze zaskoczył. Następnie zadawałem mu pytania o miejsce Smith w muzyce amerykańskiej, rozmawialiśmy o nowej fali, o kontaktach artystki z Williamem Burroughsem, o jej kłótni z Jezusem, o klątwie, jaką rzucono na Smith za obrażanie tego ostatniego. Na końcu podziękowałem Filipowi. Rzęsiste brawa. Artur Burszta bardzo nam dziękował.
Pojechałem do domu. W hotelu na werandzie Kora, Alicja Sierszulska, nasza znajoma sprzed pięćdziesięciu lat, kiedyś hipiska, szefowa wrocławskiego klubu jazzowego Rura, potem mieszkanka Nowego Jorku i organizatorka koncertów polskich zespołów (między innymi Maanamu) w Tunel Club, jej mąż, wiolonczelista i kompozytor Timothy Imlay, Olga Tokarczuk i jej partner Grzesiek Zygadło. W czasie mojej nieobecności Kora miała kłopoty z żołądkiem, wymiotowała, fani kupili jej probiotyk. Obawiałem się, że trzeba będzie wezwać lekarza. Nawet znalazłem lekarza w Stroniu Śląskim, na marginesie – to ten sam, który proponował nam jakiś czas temu tzw. terapię termobaryczną. Całkowity zbieg okoliczności. Alicja i Timothy od dziesięciu lat mieszkają w Szalejowie Górnym, czyli po tej samej stronie Kotliny Kłodzkiej, co Olga Tokarczuk. W tej chwili chcą wracać do Stanów ze względu na ubezpieczenie zdrowotne, które wedle nich w Polsce nie działa. Alicja ma ponad siedemdziesiąt lat, Tim jest, jak mówiłem, kompozytorem wiolonczelistą. Cichy, nic nie mówi, chyba nie zna polskiego. Za to Alicja gada jak katarynka, potrafi robić to godzinami. Gdy przybyłem, opowiadała, jak w 1969 roku jechali stopem ze Świnoujścia ze studenckiego festiwalu FAMA do Międzyzdrojów. Alicja, jej ówczesny mąż Jurek Berowski oraz Kora i niejaki Hugo. Kora na stopie śpiewała Blowin’ in the Wind Dylana (znowu zdarzenie synchroniczne!), o czym nigdy przedtem nie słyszałem. Hugo kochał się w Korze. Wysyłał jej wiersze Stachury jako własne. Kora zacytowała ten wiersz, było to coś o wiośnie. Hugo potem popełnił samobójstwo. Dalej Ala opowiadała o swoich występach z wrocławskim zespołem Romuald i Roman. Był to bodajże rok 1970. Romuald i Roman to pierwszy polski zespół psychodeliczny. Alicja tańczyła na tle wizualizacji, której pomysł scenograf zaczerpnął ponoć z koncepcji mediów kanadyjskiego teoretyka komunikacji Marshalla McLuhana. McLuhan był wówczas bardzo popularny i nawet na polski tłumaczono jego dzieła. Alicja wiła się na tle jakiejś elektronicznej instalacji. Zespołowi nawet przyznano wówczas nagrodę Złotej Ważki, którą ufundował wówczas znany krytyk muzyczny, specjalista od jazzu i rocka, Roman Waschko. Potem przeszła do opowieści o kultowym dla naszego pokolenia Festiwalu Awangardy Beatowej (!) w Kaliszu. Tam hipisowsko-artystyczna Grupa w Składzie otrzymała główną nagrodę. W czasie tego festiwalu, gdzie około dwudziestu długowłosych hipisów podało się za członków Grupy, niemiecka artystka Nina Hagen wraz z niejakim Krokodylem (Jacek Malicki) zbierali do kapelusza pieniądze na jedzenie. O dziwo, pomagali im w tym milicjanci. Za to ubecy zrobili potem nalot na hotel, w którym mieszkali. Następnie Alicja przeszła do opowieści o jej działalności we wrocławskim Pałacyku i kierownictwie w Rurze. Bardzo chwaliła ówczesną działalność kulturalną, w przeciwieństwie do czasów teraźniejszych, kiedy chodzi tylko o granty i kasę. Alicja twierdzi, że w Kotlinie nic się nie dzieje. Marnotrawienie pieniędzy, między innymi w Dusznikach. Ala i Olga nie znały się wcześniej, ale chyba przypadły sobie do gustu. Ala chce zostawić komuś, zanim wyjedzie do Stanów, wielką bibliotekę z cennymi książkami, w tym o masonerii rytu szkockiego. Prosiliśmy Alę, żeby jakoś wspólnie pomóc Balubie, staremu hipisowi, który nie ma z czego żyć. W przeciwieństwie do Psa, który dobrze sobie radzi, pilnując Kaczora. Padnięci poszliśmy spać. Na szczęście lekarz nie był potrzebny.
Kora kiedyś w latach siedemdziesiątych robiła piękne makramy ze sznurka i koralików, nauczyła ją tego Ginevra, nasza włoska przyjaciółka, z domu Aligheri. Wczoraj Ala podarowała Korze jej stary makram. Było to bardzo wzruszające.
10.09.2017, g. 17:29
Jesteśmy już w Bliżowie. Wyjechaliśmy ze Stronia Śląskiego o szóstej rano. W nocy Kora wymiotowała, do tego zawroty głowy. Nerwowo i rozpaczliwie. Bałem się, że to jakiś nowy rzut nowotworowy. Przygnębiające. Całe cztery dni na Śląsku źle się czuła. Wracaliśmy do domu skoro świt. Przez Lądek-Zdrój, miasteczko niczym z flamandzkich obrazów, tajemnicze. Promieniująca do dziś stara kultura niemiecka. Zanieczyszczona naszym słowiańskim chaosem. Siedemnaście kilometrów przez lasy w dół serpentynami do Złotego Stoku. Kolejny cud architektury zbrukany rodzimym koślawym bezguściem. Przy granicy z Czechami dużo prastarych kopalni złota i uranu, jakby wyjętych żywcem z powieści Hermanna Brocha. Około dziewiątej opuściliśmy las koło Złotego Stoku, a o jedenastej dzięki autostradzie byliśmy koło Józefowa na Roztoczu.
Śląsk kłodzki to energia ciemna: mroczne góry, promieniowanie uranu, kopalnie złota, koboldy i krasnoludy. Zaś Roztocze to energia jasna, wesołe lasy i pola, energia słoneczna, lekka. Od razu Korze poprawił się nastrój. Już na Roztoczu powitanie i zarazem pożegnanie z Mateuszem Jackowskim i jego uroczą żoną Moniką w lesie między Józefowem a Jacnią. Potem wytęskniony dom. Zwierzęta: łasząca się i spragniona pieszczot Frida, zawsze szczęśliwy Pikuś, ukochany kot Bobo wyciągnięty na czerwonej kanapie. Maleńkie ostre ząbki jak szpileczki i wysunięty ostry języczek. Mateusz zostawił dla nas sos do spaghetti. Wspólny spacer po ogrodzie. Świeże maliny prosto z krzaka posadzonego przez Korę. Ja zbierałem gruszki do kosza. Dużo spadów: śliwki, gruszki i jabłka. Wszystkie te dary natury gniją na słodko i przyciągają ławice motyli, os i pszczół. W Stroniu zaś żegnały nas piski nietoperzy.
Wczoraj około jedenastej pojechaliśmy z Korą do Alicji Imlay do Szalejowa Górnego. Najpierw pomyliliśmy się i błądziliśmy po Szalejowie Dolnym. Wreszcie dotarliśmy do wielkiego domu Alicji i Timothy’ego. Oni zostawili willę w Kalifornii nad Oceanem Spokojnym dla tego ciemnego zakątka świata. Zaraz po nas dojechali Olga Tokarczuk i jej partner Grześ. Imlayowie mieszkają w białym klocowatym domu. Na piętro wchodzi się zewnętrznymi metalowymi schodami. Obok nieużywany, nie wiedzieć czemu, słoneczny taras. Tim przygotował smaczne spaghetti. Alicja snuła swoim monotonnym głosem kolejne opowieści z jej bardzo ciekawego życia. Opuściła Polskę wraz z mężem Jurkiem Berowskim i dwojgiem dzieci: chłopcem Yoko i dziewczynką Kriszną. Jeśli chodzi o przypisanie imienia do płci, to nie trzymali się reguły. W Stanach się rozwiedli. Jurek stał się jednym z najwybitniejszych artystów używających techniki air brush, którą to technikę prekursorsko uprawiał już w Polsce. Kora bardzo źle się czuła, monotonny głos Alicji zmęczył ją ogromnie. Często wychodziliśmy na zewnątrz ich domu.
O trzynastej wróciliśmy do Stronia na festiwal literacki. Spotkanie Kory z Olgą z okazji tomiku Kory Stoję, czuję się świetniewydanego przez Biuro Literackie. Olga była też w nie najlepszym nastroju. Poprzedniego dnia została zaatakowana w sklepie Biedronka przez jakiegoś „prawdziwego Polaka”, nawyzywał ją od zdrajczyń narodu polskiego. Wszystko to wydarzyło się naprzeciwko dworca kolejowego, w którym odbywa się festiwal. Była przerażona i winiła za to prasę, która nagłośniła jej wypowiedź całkowicie wyrwaną z kontekstu. Na szczęście na spotkaniu atmosfera się rozładowała. W hali dworca zebrało się mnóstwo ludzi. Wielbiciele Kory, czytelnicy Olgi, poeci, którzy przyjechali na festiwal zaproszeni przez Biuro Literackie, telewizja TVN kręciła o spotkaniu dwóch pań reportaż. Do ściany odgraniczającej scenę od widowni organizatorzy przykleili piękne pudełka pomalowane przez Korę.
Olga wpierw zapytała Korę o teksty jej piosenek w PRL‑u w kontekście cenzury. Ten temat Kora potraktowała lekko. Cenzura nie była aż tak dotkliwa, jak można by przypuszczać z dzisiejszej perspektywy. Tym bardziej, że jej teksty były mocno metaforyczne i cenzura nie miała w tym wypadku punktu zaczepienia. Kora coraz bardziej rozpędzała się w swoich wypowiedziach, nieco zapominając o osobie pytającej. Opowiadała o swoim pobycie jako mała dziewczynka w domu dziecka w Jordanowie prowadzonym przez zakonnice i Caritas. O biedzie, braku miłości, opuszczeniu przez rodzinę. Następnie przeszła do PRL‑u. Mówiła o masowych koncertach, o wydanym przez komunistyczne władze zakazie funkcjonowania zespołu Maanam. O piosence Krakowski spleen, którą na nowo ma zamiar nagrać z Piotrem Mohamedem, czyli Glacą. Odniosła się do frazy „Czekam na wiatr, co rozgoni ciężkie stalowe zasłony” jako nadziei na zmiany w kontekście ponurych rządów politycznych, które ją bardzo bolały. Po tym czytała swoje utwory: Zabawa w chowanego, autobiograficzny tekst o księżej pedofili, i kilka tekstów ze swej najnowszej solowej płyty Ping pong. Rozpędziła się i bardzo emocjonalnie mówiła o strachu, jaki nowy rząd zaszczepia w Polakach. Radziła też premier Beacie Szydło, aby poszła do logopedy. Ostro jak zwykle, co dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę to, że przedtem prawie kilka razy zemdlała z powodu zawrotów głowy (jak się później okazało, zaczęły dawać o sobie znać przerzuty nowotworu do mózgu – przyp. 2020 rok). Powiedziała też, że Olga Tokarczuk na pewno dostanie Nagrodę Nobla. Ludzie spontanicznie klaskali. Obie panie otrzymały mnóstwo kwiatów. Artur Burszta był zadowolony. Cała jego rodzina robiła sobie zdjęcia z Korą. Szczególnie dumna była jego mama. Dumna ze swego syna Artura.
Po spotkaniu już na widowni rozmawiałem z bardzo miłym poetą Piotrem Matywieckim. Okazało się, że lubi moje Tajemnicze dzieje pierwiastków. Tomik pod takim tytułem wydałem w stanie wojennym w podziemnym niezależnym wydawnictwie Przedświt prowadzonym przez Jarka Markiewicza i Wacka Holewińskiego. Zbiegiem okoliczności również Olga Tokarczuk debiutowała w tym zasłużonym wydawnictwie. Potem rozmowa z Marcinem Sendeckim. Marcin podarował mi swój tomik W z dedykacją. Tomik ten dostał Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej. Powiedziała mi o tym Olga. Kora lubi wiersze Sendeckiego, podobnie jak Marty Podgórnik, której o dziwo nie było na spotkaniu.
O AUTORZE
Kamil Sipowicz
Urodzony w 1953 roku. Historyk filozofii, dziennikarz, poeta, rzeźbiarz, malarz. Jego prace były wystawiane w Monachium, Berlinie Zachodnim, Krakowie i Warszawie. Publikował w wielu czasopismach: „Jazz”, „Jazz Forum”, „Magazyn Muzyczny Jazz”, „Tylko Rock”, „Playboy”, „Polityka”, „The Warsaw Voice”. Mieszka na Roztoczu.