debaty / ankiety i podsumowania

Ostatni występ Kory

Kamil Sipowicz

Głos Kamila Sipowicza w debacie „Ludzie ze Stacji”.

strona debaty

Ludzie ze Stacji: wprowadzenie

07.09.2017, g. 07:48

Wyjazd do Sien­nej na zapro­sze­nie Biu­ra Lite­rac­kie­go. Dro­ga z roz­to­czań­skie­go Bli­żo­wa na Dol­ny Śląsk (razem oko­ło sie­dem­set kilo­me­trów) była miła i łatwa. Auto­stra­da łączą­ca Lwów z Euro­pą Zachod­nią. W samo­cho­dzie słu­cha­li­śmy Zna­cho­ra Dołę­gi-Mosto­wi­cza. Po zje­cha­niu z auto­stra­dy, tuż za Opo­lem, pięk­ne ponie­miec­kie mia­stecz­ka, znisz­czo­ne PRL-owski­mi blo­ka­mi i pokracz­ną nową archi­tek­tu­rą oraz zale­wem brzyd­kich reklam. Nie­mo­dlin, ślicz­ny, jak­by wyję­ty żyw­cem z baśni bra­ci Grimm Zło­ty Potok, dalej malow­ni­cze Kłodz­ko. Bli­sko Bystrzy­cy Kłodz­kiej jecha­li­śmy ser­pen­ty­na­mi czę­ścio­wo zamknię­tej dro­gi do Sien­nej. Sien­na poło­żo­na w kotli­nie pięk­nej Czar­nej Góry z masy­wu Śnież­ni­ka. Nie­ste­ty, kom­pleks nie­daw­no tam wybu­do­wa­nych hote­li to gwałt zada­ny Mat­ce Zie­mi. Pokracz­ne, nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kie w sto­sun­ku do doli­ny. Przy­tła­cza­ją­ca masa beto­nu. Wewnątrz molo­cho­wa­tych hote­li zapach nowych pla­sti­ko­wych dywa­nów. Poko­je skon­stru­owa­ne bez sen­su: maleń­kie pomiesz­cze­nia dla ludz­kich ter­mi­tów i bez­kre­sne kory­ta­rze. Od razu Kora i ja popa­dli­śmy w przy­gnę­bie­nie. Na dole maso­we jedze­nie bez sma­ku, bez moż­li­wo­ści zamó­wie­nia à la car­te. Niby dzień kuch­ni ukra­iń­skiej, ale nic nie nada­wa­ło się do jedze­nia. Kora dosta­ła zawro­tu gło­wy, po czym popa­dła w szał. Natych­miast chcie­li­śmy wra­cać do Bli­żo­wa, ale po sied­miu­set kilo­me­trach byłem zbyt zmę­czo­ny. Popro­si­łem Artu­ra Bursz­tę o zna­le­zie­nie dla nas cze­goś o ludz­kim wymia­rze. Stał się cud – Artur zna­lazł w samym ser­cu mia­stecz­ka Stro­nie uro­czy hote­lik Vil­la Eli­se. Kie­dyś była tam szko­ła, do któ­rej nasz poetyc­ki orga­ni­za­tor uczęsz­czał. Przez ostat­ni rok Kora malo­wa­ła obra­zy, Madon­ny oraz wyci­na­ła, kle­iła, ukła­da­ła i malo­wa­ła pudeł­ka. Naj­czę­ściej były to pudeł­ka po kosme­ty­kach, fla­ko­ni­kach, trun­kach. Kora prze­mie­nia­ła je w kolo­ro­we, dow­cip­ne arcy­dzie­ła. Wysta­wa tych wła­śnie pude­łek mia­ła się odbyć we wspo­mnia­nym wyżej, bez­dusz­nym hote­lu. Z kolei Port Lite­rac­ki, czy­li spo­tka­nia z poeta­mi, kry­ty­ka­mi lite­rac­ki­mi i przy­ja­ciół­mi Biu­ra Lite­rac­kie­go – w pięk­nym, sta­rym dwor­cu kole­jo­wym. Następ­ne­go dnia po naszym przy­by­ciu zapla­no­wa­ne było moje spo­tka­nie z Fili­pem Łobo­dziń­skim, któ­ry prze­tłu­ma­czył tek­sty Boba Dyla­na, i wła­śnie Biu­ro Lite­rac­kie je bar­dzo sta­ran­nie wyda­ło. Za dwa dni pla­no­wa­no spo­tka­nie Kory z Olgą Tokar­czuk. Kora wyraź­nie zwra­ca­ła uwa­gę Bursz­cie, że splen­do­ry lite­rac­kie nie są jej potrzeb­ne, gdyż jest gwiaz­dą muzy­ki roc­ko­wej, kąśli­wie doda­jąc, że mnie wprost prze­ciw­nie – splen­do­ry te są nie­zwy­kle potrzeb­ne. Tego dnia obry­wa­ło mi się od niej raz za razem. W nocy nie mogłem spać. Frag­men­ty potłu­czo­ne­go szkła ten mój sen – porwa­ny, ner­wo­wy. Rano przy­śni­ło mi się jesz­cze to, że idę nago przez salę kon­cer­to­wą peł­ną gości, któ­rzy wszy­scy wska­zu­ją na mnie pal­ca­mi i mówią: „to wła­śnie ten”. Nad ranem zna­la­złem w kie­sze­ni nad­pa­lo­ne­go blan­ta. Wypa­li­łem go nad stru­mie­niem, pła­cząc nad mą ponu­rą egzy­sten­cją. Nie mia­łem ocho­ty tu zosta­wać. Nic już nie da się zro­bić. Spa­dły na mnie milio­ny ton tury­stycz­ne­go cemen­tu. W oka­mgnie­niu wró­ci­ły do mnie obra­zy hote­lów molo­chów, jakie widzia­łem kie­dyś w Alpach we Fran­cji, a tak­że blo­ko­wi­ska wzdłuż całe­go pra­wie wybrze­ża Hisz­pa­nii. Kosz­mar nisz­czą­cy przy­ro­dę i kra­jo­braz. Cudow­na, cza­row­na Czar­na Góra skur­czy­ła się ze stra­chu w obli­czu kosz­mar­nych blo­czy­deł w doli­nie. W tak ponu­rych blo­czy­dłach w pier­wot­nej wer­sji mie­li­śmy noco­wać i my…

08.09.2017, g. 06:58

Przed chwi­lą Kora wymio­to­wa­ła, a ja zgrza­łem się nie­mi­ło­sier­nie w hote­lo­wym łóż­ku. Wyrzu­ca­my z sie­bie jady bez­świe­cia. Jest pięk­nie. Kora miła. Prze­szła jej wście­kłość wobec mnie i Artu­ra. W hote­lu Vil­la Eli­se pięk­nie. Archi­tek­tu­ra stwo­rzo­na dla czło­wie­ka, smacz­ne jedze­nie, świet­ne poło­że­nie, mili wła­ści­cie­le. Wczo­raj jesz­cze przed snem przy­nio­słem Korze, żeby popra­wić jej ponu­ry nastrój, hote­lo­we­go pięk­ne­go kota maści czar­no-brą­zo­wej. Po śnia­da­niu poszli­śmy do skle­pu Huty Szkła Vio­let­ta. Kora kupi­ła bar­dzo dużo ład­nych przed­mio­tów: kolo­ro­we krysz­ta­ło­we rżnię­te kie­lisz­ki do szam­pa­na, kie­lisz­ki do czer­wo­ne­go wina, szkla­ne pla­te­ry, wytwor­ne pojem­ni­ki na masło, małe szkla­ne figur­ki. Pół samo­cho­du zapeł­ni­łem tymi kru­chy­mi fry­ka­sa­mi. Po zaku­pach wpadł nam w oczy sklep z mine­ra­ła­mi: dużo ory­gi­nal­nych ska­mie­lin i kamie­ni, suro­wych i opra­wio­nych. W skle­pie pusto, lecz za chwi­lę poja­wi­ło się dużo star­szych pań. Roz­po­zna­ły Korę. Śmia­ły się, że w skle­pie jest dużo bro­szek dla pre­mier Szy­dło. Po zaku­pach poje­cha­li­śmy samo­cho­dem w oko­li­ce Stro­nia. Jeż­dżąc tu i ówdzie, na śle­po, bez pla­nu, przy­pad­ko­wo natknę­li­śmy się na sta­ry Wapien­nik Łaska­wy Kamień. Uro­cze miej­sce, któ­re kie­dyś słu­ży­ło do wypa­la­nia wapie­nia z pobli­skich kamie­nio­ło­mów, a teraz jest mek­ką ślą­skich arty­stów i poetów. Obok Wapien­ni­ka roz­po­ście­ra się pięk­ny ogród japoń­ski, po któ­rym opro­wa­dza­li nas syn i syno­wa pro­fe­so­ra i gra­fi­ka Jac­ka Ryb­czyń­skie­go, któ­ry to miej­sce zre­wi­ta­li­zo­wał i sfi­nan­so­wał. Nie­ste­ty zmarł w 2016 roku. Syn pro­fe­so­ra, cie­ka­wy ory­gi­nał, opo­wia­dał o histo­rii Wapien­ni­ka szyb­ko i ner­wo­wo. Dla Kory to było za dużo i wyco­fa­ła się po angiel­sku. Spo­tka­li­śmy się na ścież­kach wspa­nia­łych, malow­ni­czych ogro­dów japoń­skich, któ­re wiły się wśród orna­men­tów w smo­czych kształ­tach. Frag­ment ogro­du zbu­do­wa­no wedle zasa­dy yin i yang. Do tego kla­sycz­na dzwon­ni­ca z pięk­nym dzwo­nem w sty­lu japoń­skim, ale odla­nym przez pol­skich ludwi­sa­rzy. W dzwon ude­rza się drew­nia­ną kło­dą przy­mo­co­wa­ną łań­cu­cha­mi. Jest zasa­da, żeby cho­dzić wokół dzwo­nu i kon­tem­plo­wać jego zmie­nia­ją­ce się w zależ­no­ści od poło­że­nia słu­cha­cza tony. Kon­tem­pla­cja dźwię­ku. Wyko­na­łem zdję­cie tzw. pun­ty. Kora zaży­czy­ła sobie taki dzwon w Bli­żo­wie. Nato­miast w wapien­nic­kim ogro­dzie dal­sze atrak­cje: pira­mi­da, źró­dla­na woda spro­wa­dza­na przez kil­ka kilo­me­trów z pobli­skich gór. Z Wapien­ni­ka widać te góry, w któ­rych jaski­niach leżą nie­czyn­ne kopal­nie ura­nu, zło­ta i pal­la­du. Mili gospo­da­rze chcie­li nas opro­wa­dzić po wnę­trzu wapien­ni, ale Kora źle się czu­ła (pro­ble­my z błęd­ni­kiem), a trze­ba by wcho­dzić na górę wąski­mi krę­ty­mi scho­da­mi. Wró­ci­li­śmy do hote­lu. Pysz­ny obiad, dobre zupy, jar­skie jedze­nie. Po obie­dzie poje­cha­li­śmy do Olgi Tokar­czuk. Sześć­dzie­siąt kilo­me­trów, po dru­giej stro­nie wiel­kiej Kotli­ny Kłodz­kiej. Jecha­li­śmy samo­cho­dem przez Lądek-Zdrój. Przez Kłodz­ko, któ­re było w budo­wie, uli­ce zatka­ne auta­mi, ron­da w prze­bu­do­wie, remon­to­wa­ne pięk­ne nie­miec­kie sece­syj­ne kamie­ni­ce. Za Kłodz­kiem jesz­cze kawał dro­gi. Pod koniec krę­te gór­skie dro­gi. Po dro­dze opusz­czo­ne ponie­miec­kie budow­le. Dom Olgi wyso­ko na zbo­czu góry, ogród na skar­pie. Przy­wi­ta­li nas z mężem Grze­go­rzem i sio­strą Tanią. Wszy­scy przy­je­cha­li z Wro­cła­wia, gdzie miesz­ka­ją na sta­łe, ale posta­no­wi­li wyre­mon­to­wać sta­ry dom na Wzgó­rzach Wło­dzic­kich, na pogra­ni­czu gór Suchych w miej­sco­wo­ści Kra­ja­nów. Sie­dzie­li­śmy w salo­nie, grzał komi­nek, z okna widok na grzbiet góry Homo­le, już po cze­skiej stro­nie. Obok Homo­le­go wyga­sły wul­kan, któ­ry zimą i wio­sną świsz­czy. Miej­sce cza­row­nic, gdzie Olga lata na mio­tle i spo­ty­ka się z kole­żan­ka­mi, aby goto­wać Ama­ni­ta musca­ria w żeliw­nym kotle. W oczy wpa­da­ją licz­ne poma­lo­wa­ne przez Tanię sprzę­ty, głów­nie komo­dy. Dużo obra­zów ze smo­ka­mi. Roz­mo­wy o lite­ra­tu­rze i życiu. Olga zaprzy­jaź­ni­ła się z poprzed­ni­mi wła­ści­cie­la­mi domu, sudec­ki­mi Niem­ca­mi, ludź­mi już bar­dzo leci­wy­mi. Oka­za­ło się, że boha­ter­ka powie­ści Dom dzien­ny, dom noc­ny zosta­ła przez Olgę stwo­rzo­na i opi­sa­na dokład­nie tak, jak kobie­ta żyją­ca w tym sudec­kim domu, w któ­rym miesz­ka­ła w czymś na kształt lochu. Powieść zosta­ła napi­sa­na, zanim Olga usły­sza­ła tę opo­wieść. Mając na uwa­dze to jun­gow­skie zda­rze­nie, razem z Grze­go­rzem posta­no­wi­li nie zasy­py­wać lochu, mimo kosz­tów z tym zwią­za­nych. W tym tajem­ni­czym meta­fi­zycz­nym domu powsta­ły naj­waż­niej­sze książ­ki Olgi. Tym razem ja opo­wie­dzia­łem histo­rie, jakie o tych górach zdra­dził mi kie­dyś w cze­skiej Pra­dze przy wie­lu kuflach naj­lep­sze­go piwa na świe­cie Vel­ko­po­po­vic­ký Kozel Miro­sław Jasiń­ski, fil­mo­wiec, poli­tyk, dzia­łacz pol­sko-cze­skiej Soli­dar­no­ści. O zamiesz­ka­łych na tych tere­nach ple­mio­nach sło­wiań­skich Wene­dów, ich pogań­skich kul­tach, o miej­sco­wych sza­man­kach. O zde­rze­niu miej­sco­wych z repa­trian­ta­mi. Temat jak­by wystru­ga­ny dla Olgi. Tym bar­dziej, że ona wła­śnie pra­cu­je nad dzie­łem o repa­trian­tach, tak jak jej rodzi­na przy­by­łych na te zie­mie w 1946 roku. Kora, Olga i ja mamy podob­nie histo­rie rodzin­ne. Rów­nież rodzi­ce Kory to repa­trian­ci ze Sta­ni­sła­wo­wa i Bucza­cza, a moi z litew­sko-bia­ło­ru­skiej Drui i Bra­sła­wia. Bar­dzo miłe spo­tka­nie brat­nich dusz. Olga pole­ca­ła nam róż­nych auto­rów, któ­rych nie zna­li­śmy, a my jej swo­ich. Mię­dzy­ludz­ka wymia­na kul­tu­ral­na na sty­ku gór i dolin.

W sobo­tę Olga ma popro­wa­dzić spo­tka­nie z Korą orga­ni­zo­wa­ne przez Biu­ro Lite­rac­kie w uro­czym dwor­cu w Stro­niu Ślą­skim. Na koniec wizy­ty oka­za­ło się, że Olga nie zna tek­stów Kory z jej ostat­niej pły­ty Ping pong, któ­re po czę­ści są zamiesz­czo­ne w dru­gim wyda­niu tomi­ku Kory Sto­ję, czu­ję się świet­nie, któ­ry przed samym spo­tka­niem został opu­bli­ko­wa­ny przez Biu­ro Lite­rac­kie. Nad­ro­bi­li­śmy to.

O 24. wró­ci­li­śmy do hote­lu. Dro­ga trud­na, przez góry, doli­ny, ser­pen­ty­ny. W tle sta­re ruiny zamczysk i ponie­miec­kich wil­li. Opusz­czo­ne i opu­sto­sza­łe. Pod­świe­tlo­ne zja­wi­sko­wo przez księ­życ w peł­ni. Aha, jesz­cze będąc u Olgi i Grze­sia, ode­bra­łem tele­fon od Krzy­sia Śro­dy, nota­be­ne była o nim roz­mo­wa, Olga zachwy­ca­ła się, jaki był w mło­do­ści przy­stoj­ny, my zaś z Korą chwa­li­li­śmy jego deli­kat­ną pro­zę. Zadzwo­nił, żeby mi powie­dzieć, że w sie­ci jest film z muzy­kiem bez nogi, któ­ry gra na akor­de­onie na pla­cu w Istam­bu­le, pięk­na postać. Kie­dyś grał na podwór­ku w War­sza­wie na Sta­rów­ce i Krzyś go zapro­sił do domu. Krzyś zapra­sza do domu przy­pad­ko­wych ludzi, jakichś zagu­bio­nych na dwor­cach bez­dom­nych Cze­cze­nów, kale­kie­go graj­ka. Jest kse­no­lo­giem prak­ty­kiem.

10:54

Piotr Metz wysłał mi smsa z infor­ma­cją, że Kora dosta­ła nagro­dę Trój­ki „Super Mate­usz”, dru­gą taką w histo­rii Trój­ki po Nie­me­nie. 25 paź­dzier­ni­ka odbę­dzie się gala i wrę­cze­nie nagro­dy.

Ja jutro o 14. będę na sce­nie dwor­ca w Stro­niu Ślą­skim pro­wa­dził roz­mo­wę z Fili­pem Łobo­dziń­skim. Filip, z któ­rym w roku 2000 poje­cha­li­śmy na kon­cert The Resi­dents do Pra­gi, prze­tłu­ma­czył tek­sty Boba Dyla­na i Pat­ti Smith. W deli­kat­ny spo­sób mam zamiar zapy­tać go o jego wła­sne psy­cho­de­licz­ne wta­jem­ni­cze­nie, któ­re mogło go napro­wa­dzić na zro­zu­mie­nie, a szcze­gól­nie wczu­cie się w kwa­so­we wizje Dyla­na i hero­ino­we Smith. On raczej nie ma tego typu doświad­czeń i powsta­je otwar­te pyta­nie, czy tego typu bra­ki nie prze­szko­dzi­ły mu w pozna­niu dusz tych w koń­cu zna­nych ćpu­nów. Oczy­wi­ście owo wta­jem­ni­cze­nie nie jest koniecz­ne, ale…

Na zjeź­dzie poetów zwią­za­nych z Biu­rem mają poja­wić się: Mar­cin Sen­dec­ki, Mar­ta Pod­gór­nik, Robert Rybic­ki. Nie będzie Andrze­ja Sosnow­skie­go, podob­no jest poważ­nie cho­ry. Być może będzie też lau­re­at­ka zeszło­rocz­nej nagro­dy Nike, Bron­ka Nowic­ka.

09.09.2017, g. 08:44

W nocy sil­ny, nie­po­ko­ją­cy wiatr, myśla­łem, że hura­ga­ni­ca Ire­ne przy­by­ła do nas zamiast na Flo­ry­dę. Teraz słoń­ce. Wczo­raj o 11. przy­by­li fani Kory. Kora przy­ję­ła ich na sło­necz­nej weran­dzie nasze­go hote­lo­we­go apar­ta­men­tu w pięk­nej wil­li Eli­se. Ja zaś poje­cha­łem zatan­ko­wać ropę, potem krót­ko zwie­dzi­łem Lądek-Zdrój. Malow­ni­cze ponie­miec­kie mia­stecz­ko ze ślicz­nym, czę­ścio­wo odno­wio­nym ryn­kiem i pięk­nym, zapusz­czo­nym ratu­szem. Na ław­ce na ryn­ku sie­dzia­ło kil­ku alko­ho­li­ków oraz kobie­ta ze spłasz­czo­nym nosem. Jakiś jego­mość sprze­da­wał pseu­do­an­ty­ki. Znisz­czo­na sece­syj­na archi­tek­tu­ra, zanie­dba­nie. Brzy­do­ta nowych budyn­ków i peere­low­skich blo­ków jest tym jaskraw­sza, im bar­dziej kon­tra­stu­je z pięk­nem ponie­miec­kich pere­łek archi­tek­tu­ry. Mia­sta te zbu­do­wa­ne były z wdzię­kiem, prze­my­śla­ne urba­ni­stycz­nie, wkom­po­no­wa­ne w kra­jo­braz. Więk­szość z nich była uzdro­wi­ska­mi. Powie­trze dobre dla gruź­li­ków i ser­cow­ców. Stąd też takie nazwy, jak Dusz­ni­ki-Zdrój. Kora tu o wie­le mniej kasz­le niż na Roz­to­czu.

Poje­cha­łem pod dwo­rzec w Stro­niu, gdzie odby­wa­ją się spo­tka­nia z auto­ra­mi Biu­ra Lite­rac­kie­go. Na zewnątrz, grze­jąc się we wrze­śnio­wym słoń­cu i pijąc piwo, sie­dzie­li poeci i tłu­ma­cze. Stu poetów naraz! Pode­szła do mnie Mar­ta Pod­gór­nik, poet­ka, któ­rą Kora i ja ceni­my. Kora nawet chcia­ła zaśpie­wać jej kil­ka wier­szy na pły­cie pla­no­wa­nej z Paw­łem Mykie­ty­nem. Niska, okrą­gła, usta uma­lo­wa­ne na jaskra­wy kolor. Sączy­ła bim­ber z kie­lisz­ka. Ona była autor­ką wybo­ru wier­szy Kory wyda­nych przez Biu­ro i napi­sa­ła do nie­go wstęp. Sie­dzia­ła razem z Rober­tem Rybic­kim. Gdy wyda­wa­łem swo­ją Ency­klo­pe­dię pol­skiej psy­cho­de­lii, chcia­łem użyć frag­men­tu wier­sza wła­śnie Rybic­kie­go jako mot­to, ale nie zgo­dził się, moty­wu­jąc to tym, że nie wypa­da, aby jego mot­to było obok mot­ta Mic­kie­wi­cza. Prze­mó­wi­ła przez nie­go skrom­ność. Usia­dłem przy sto­le, gdzie sie­dzie­li Filip Łobo­dziń­ski, poeta Piotr Maty­wiec­ki, jakiś nie­zna­ny mi kry­tyk, Rybic­ki oraz mło­dy zaokrą­glo­ny chło­pak, któ­ry znał mnie z domu Czu­ra­ja w Sucho­wo­li. Jurek Czu­raj to malarz i muzyk, któ­re­go dom we wspo­mnia­nej Sucho­wo­li pod Rado­miem nazy­wa­ny był Czu­ra­jów­ką – tam w latach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych XX wie­ku toczy­ło się boga­te życie arty­stycz­ne i towa­rzy­skie. Zapa­li­łem przy­go­to­wa­ne­go zawcza­su na tę oko­licz­ność blan­ta. Poczę­sto­wa­łem Fili­pa, nie odmó­wił, ale chy­ba – niczym mło­dy Clin­ton – nie zacią­gnął się. Za to chęt­nie palił Ryba i mój kum­pel z Czu­ra­jów­ki. Obaj coś do mnie mówi­li, ale bim­ber i blan­ty wpły­nę­ły na ich woka­bu­larz i nie­wie­le mogłem zro­zu­mieć. W każ­dym razie chło­pak od Czu­ra­ja żało­wał, że dom Czu­ra­ja po śmier­ci same­go Czu­ra­ja poszedł w ruinę. Chcia­łem dać macha Mar­ci­no­wi Sen­dec­kie­mu, ale odmó­wił. Chy­ba za mną nie prze­pa­da, co nie prze­szka­dza mi cenić jego poezji. Jego wier­sze są bar­dzo zdy­scy­pli­no­wa­ne, cel­ne i lapi­dar­ne. Żad­ne­go wodo­lej­stwa. Panu­je nad for­mą.

Razem z Fili­pem weszli­śmy na sce­nę wewnątrz dwor­ca. Ku memu zasko­cze­niu na widow­ni tłum. Olo Walic­ki wyko­nał świet­ne intro muzycz­ne i Filip zaczął czy­tać Dyla­na w swo­im tłu­ma­cze­niu. Robił to dobrze, tro­chę po aktor­sku. Wpraw­dzie po join­cie (a jed­nak się zacią­gnął, zwra­cam honor) na począt­ku był zdez­o­rien­to­wa­ny, ale go uspo­ko­iłem, że wszyst­ko będzie dobrze. Filip jeź­dzi z tym Dyla­nem po Pol­sce. Miał już wie­le spo­tkań, sprze­da­li sześć tysię­cy egzem­pla­rzy, co w poezji jest rekor­dem świa­ta.

Przed­sta­wi­łem go publicz­no­ści. Opo­wie­dzia­łem aneg­do­tę o tym, jak w cza­sie naszej podró­ży do Pra­gi na kon­cert The Resi­dents w cią­gu paru godzin nauczył się cze­skie­go. Poli­glo­ta.

Następ­nie przed­sta­wi­łem recep­cję Dyla­na w Pol­sce, a raczej jej brak. Brak Dyla­na nawet w kontr­kul­tu­rze, w pol­skim ruchu hipi­sow­skim. Pierw­sze pró­by tłu­ma­cze­nia Dyla­na przez Andrze­ja Jaku­bo­wi­cza zwa­ne­go w ruchu Jaku­bem. Jakub miesz­kał w słyn­nej komu­nie na Cyga­necz­ki w War­sza­wie, był mężem Mar­ty­ny Jaku­bo­wicz i ona śpie­wa­ła jego tłu­ma­cze­nia Dyla­na. Myślę, że gdy­by Jakub nie wyje­chał do Sta­nów, zadbał­by o popu­la­ry­za­cję Dyla­na cho­ciaż­by w Pol­skim Radiu. Innym znaw­cą Dyla­na był Marek Garz­tec­ki, tak­że z ruchu hipi­sow­skie­go, ksy­wa Turek. On jest auto­rem pierw­szej w kra­jach obo­zu komu­ni­stycz­ne­go książ­ki o muzy­ce roc­ko­wej Rock: od Pre­sleya do San­ta­ny. Nie­ste­ty on też wyemi­gro­wał. Inną posta­cią, któ­ra popu­la­ry­zo­wa­ła Dyla­na – przy­naj­mniej w krę­gach bohe­my – był kolej­ny hipis Jacek Dobro­wol­ski. Żaden z nich nie zro­bił jed­nak tyle dla Dyla­na, ile Maciej Zemba­ty dla Leonar­da Cohe­na. Dyla­na w pol­skim radiu nie gra­no, a jeśli już, to bar­dzo rzad­ko. Gwo­li ści­sło­ści nale­ży powie­dzieć, że Mary­la Rodo­wicz w swym pierw­szym dziew­czę­co-kolo­ro­wym wcie­le­niu śpie­wa­ła naj­słyn­niej­sze utwo­ry bar­da z Min­ne­so­ty. Zatem tłu­ma­cze­nie Fili­pa jest spóź­nio­ne o jakieś pięć­dzie­siąt lat, tak jak wie­le innych dzieł w Pol­sce. W każ­dym razie Dylan nie wpły­nął na naszą ducho­wość w jakiś zna­czą­cy spo­sób.

Następ­nie pyta­łem Fili­pa o to, jaki klucz obrał w odczy­ty­wa­niu Dyla­na. Czy sku­pił się na wąt­kach bio­gra­ficz­nych, czy na wyda­rze­niach spo­łecz­nych w Sta­nach? Czy brał pod uwa­gę cyta­ty z folk music? Czy pene­tro­wał wizje psy­cho­de­licz­ne mistrza? Czy ana­li­zo­wał Biblię, Ewan­ge­lię, Torę? Filip odpo­wie­dział cał­kiem do rze­czy, że tłu­ma­czył Dyla­na Łobo­dziń­skim. Nar­ko­ty­ków nie brał, bo nie potrze­bu­je, żeby zro­zu­mieć Dyla­na. Niby coś pró­bo­wał, ale mu to nie pomo­gło. Ja doci­ska­łem. Zada­wa­łem pyta­nia doty­czą­ce dzi­wacz­nych moim zda­niem tłu­ma­czeń. Dla­cze­go raczej pro­ste Love Sick prze­tłu­ma­czył na dosyć kośla­we w pol­sz­czyź­nie Jest mi miłość. Filip pre­zen­to­wał wyja­śnie­nia filo­lo­gicz­ne, któ­re moim zda­niem nicze­go nie wyja­śnia­ły.

Tro­chę się spie­ra­li­śmy. Na koń­cu czę­ści poświę­co­nej Dyla­no­wi podzię­ko­wa­łem mu za przy­bli­że­nie wresz­cie Pola­kom tego wiel­kie­go arty­sty, muzy­ka i poety, co potwier­dził prze­cież swo­ją nagro­dą komi­tet noblow­ski. Filip dostał okla­ski. Prze­szli­śmy do Pat­ti Smith. Sta­wia­łem podob­ne pyta­nia i wyra­ża­łem swo­je wąt­pli­wo­ści jako obrzy­dli­wy wta­jem­ni­czo­ny bes­ser­wis­ser. Odpo­wie­dzią Fili­pa na moje mal­kon­tenc­two była jego inter­pre­ta­cja „Glo­rii” Pat­ti Smith. Prze­czy­tał ten tekst w jakimś dio­ni­zyj­skim sza­le i unie­sie­niu, czym mnie i publicz­ność szcze­rze zasko­czył. Następ­nie zada­wa­łem mu pyta­nia o miej­sce Smith w muzy­ce ame­ry­kań­skiej, roz­ma­wia­li­śmy o nowej fali, o kon­tak­tach artyst­ki z Wil­lia­mem Bur­ro­ugh­sem, o jej kłót­ni z Jezu­sem, o klą­twie, jaką rzu­co­no na Smith za obra­ża­nie tego ostat­nie­go. Na koń­cu podzię­ko­wa­łem Fili­po­wi. Rzę­si­ste bra­wa. Artur Bursz­ta bar­dzo nam dzię­ko­wał.

Poje­cha­łem do domu. W hote­lu na weran­dzie Kora, Ali­cja Sier­szul­ska, nasza zna­jo­ma sprzed pięć­dzie­się­ciu lat, kie­dyś hipi­ska, sze­fo­wa wro­cław­skie­go klu­bu jaz­zo­we­go Rura, potem miesz­kan­ka Nowe­go Jor­ku i orga­ni­za­tor­ka kon­cer­tów pol­skich zespo­łów (mię­dzy inny­mi Maana­mu) w Tunel Club, jej mąż, wio­lon­cze­li­sta i kom­po­zy­tor Timo­thy Imlay, Olga Tokar­czuk i jej part­ner Grze­siek Zyga­dło. W cza­sie mojej nie­obec­no­ści Kora mia­ła kło­po­ty z żołąd­kiem, wymio­to­wa­ła, fani kupi­li jej pro­bio­tyk. Oba­wia­łem się, że trze­ba będzie wezwać leka­rza. Nawet zna­la­złem leka­rza w Stro­niu Ślą­skim, na mar­gi­ne­sie – to ten sam, któ­ry pro­po­no­wał nam jakiś czas temu tzw. tera­pię ter­mo­ba­rycz­ną. Cał­ko­wi­ty zbieg oko­licz­no­ści. Ali­cja i Timo­thy od dzie­się­ciu lat miesz­ka­ją w Sza­le­jo­wie Gór­nym, czy­li po tej samej stro­nie Kotli­ny Kłodz­kiej, co Olga Tokar­czuk. W tej chwi­li chcą wra­cać do Sta­nów ze wzglę­du na ubez­pie­cze­nie zdro­wot­ne, któ­re wedle nich w Pol­sce nie dzia­ła. Ali­cja ma ponad sie­dem­dzie­siąt lat, Tim jest, jak mówi­łem, kom­po­zy­to­rem wio­lon­cze­li­stą. Cichy, nic nie mówi, chy­ba nie zna pol­skie­go. Za to Ali­cja gada jak kata­ryn­ka, potra­fi robić to godzi­na­mi. Gdy przy­by­łem, opo­wia­da­ła, jak w 1969 roku jecha­li sto­pem ze Świ­no­uj­ścia ze stu­denc­kie­go festi­wa­lu FAMA do Mię­dzyz­dro­jów. Ali­cja, jej ówcze­sny mąż Jurek Berow­ski oraz Kora i nie­ja­ki Hugo. Kora na sto­pie śpie­wa­ła Blo­win’ in the Wind Dyla­na (zno­wu zda­rze­nie syn­chro­nicz­ne!), o czym nigdy przed­tem nie sły­sza­łem. Hugo kochał się w Korze. Wysy­łał jej wier­sze Sta­chu­ry jako wła­sne. Kora zacy­to­wa­ła ten wiersz, było to coś o wio­śnie. Hugo potem popeł­nił samo­bój­stwo. Dalej Ala opo­wia­da­ła o swo­ich wystę­pach z wro­cław­skim zespo­łem Romu­ald i Roman. Był to bodaj­że rok 1970. Romu­ald i Roman to pierw­szy pol­ski zespół psy­cho­de­licz­ny. Ali­cja tań­czy­ła na tle wizu­ali­za­cji, któ­rej pomysł sce­no­graf zaczerp­nął ponoć z kon­cep­cji mediów kana­dyj­skie­go teo­re­ty­ka komu­ni­ka­cji Mar­shal­la McLu­ha­na. McLu­han był wów­czas bar­dzo popu­lar­ny i nawet na pol­ski tłu­ma­czo­no jego dzie­ła. Ali­cja wiła się na tle jakiejś elek­tro­nicz­nej insta­la­cji. Zespo­ło­wi nawet przy­zna­no wów­czas nagro­dę Zło­tej Waż­ki, któ­rą ufun­do­wał wów­czas zna­ny kry­tyk muzycz­ny, spe­cja­li­sta od jaz­zu i roc­ka, Roman Wasch­ko. Potem prze­szła do opo­wie­ści o kul­to­wym dla nasze­go poko­le­nia Festi­wa­lu Awan­gar­dy Beato­wej (!) w Kali­szu. Tam hipi­sow­sko-arty­stycz­na Gru­pa w Skła­dzie otrzy­ma­ła głów­ną nagro­dę. W cza­sie tego festi­wa­lu, gdzie oko­ło dwu­dzie­stu dłu­go­wło­sych hipi­sów poda­ło się za człon­ków Gru­py, nie­miec­ka artyst­ka Nina Hagen wraz z nie­ja­kim Kro­ko­dy­lem (Jacek Malic­ki) zbie­ra­li do kape­lu­sza pie­nią­dze na jedze­nie. O dzi­wo, poma­ga­li im w tym mili­cjan­ci. Za to ube­cy zro­bi­li potem nalot na hotel, w któ­rym miesz­ka­li. Następ­nie Ali­cja prze­szła do opo­wie­ści o jej dzia­łal­no­ści we wro­cław­skim Pała­cy­ku i kie­row­nic­twie w Rurze. Bar­dzo chwa­li­ła ówcze­sną dzia­łal­ność kul­tu­ral­ną, w prze­ci­wień­stwie do cza­sów teraź­niej­szych, kie­dy cho­dzi tyl­ko o gran­ty i kasę. Ali­cja twier­dzi, że w Kotli­nie nic się nie dzie­je. Mar­no­tra­wie­nie pie­nię­dzy, mię­dzy inny­mi w Dusz­ni­kach. Ala i Olga nie zna­ły się wcze­śniej, ale chy­ba przy­pa­dły sobie do gustu. Ala chce zosta­wić komuś, zanim wyje­dzie do Sta­nów, wiel­ką biblio­te­kę z cen­ny­mi książ­ka­mi, w tym o maso­ne­rii rytu szkoc­kie­go. Pro­si­li­śmy Alę, żeby jakoś wspól­nie pomóc Balu­bie, sta­re­mu hipi­so­wi, któ­ry nie ma z cze­go żyć. W prze­ci­wień­stwie do Psa, któ­ry dobrze sobie radzi, pil­nu­jąc Kaczo­ra. Pad­nię­ci poszli­śmy spać. Na szczę­ście lekarz nie był potrzeb­ny.

Kora kie­dyś w latach sie­dem­dzie­sią­tych robi­ła pięk­ne makra­my ze sznur­ka i kora­li­ków, nauczy­ła ją tego Gine­vra, nasza wło­ska przy­ja­ciół­ka, z domu Ali­ghe­ri. Wczo­raj Ala poda­ro­wa­ła Korze jej sta­ry makram. Było to bar­dzo wzru­sza­ją­ce.

10.09.2017, g. 17:29

Jeste­śmy już w Bli­żo­wie. Wyje­cha­li­śmy ze Stro­nia Ślą­skie­go o szó­stej rano. W nocy Kora wymio­to­wa­ła, do tego zawro­ty gło­wy. Ner­wo­wo i roz­pacz­li­wie. Bałem się, że to jakiś nowy rzut nowo­two­ro­wy. Przy­gnę­bia­ją­ce. Całe czte­ry dni na Ślą­sku źle się czu­ła. Wra­ca­li­śmy do domu sko­ro świt. Przez Lądek-Zdrój, mia­stecz­ko niczym z fla­mandz­kich obra­zów, tajem­ni­cze. Pro­mie­niu­ją­ca do dziś sta­ra kul­tu­ra nie­miec­ka. Zanie­czysz­czo­na naszym sło­wiań­skim cha­osem. Sie­dem­na­ście kilo­me­trów przez lasy w dół ser­pen­ty­na­mi do Zło­te­go Sto­ku. Kolej­ny cud archi­tek­tu­ry zbru­ka­ny rodzi­mym kośla­wym bez­gu­ściem. Przy gra­ni­cy z Cze­cha­mi dużo pra­sta­rych kopal­ni zło­ta i ura­nu, jak­by wyję­tych żyw­cem z powie­ści Her­man­na Bro­cha. Oko­ło dzie­wią­tej opu­ści­li­śmy las koło Zło­te­go Sto­ku, a o jede­na­stej dzię­ki auto­stra­dzie byli­śmy koło Józe­fo­wa na Roz­to­czu.

Śląsk kłodz­ki to ener­gia ciem­na: mrocz­ne góry, pro­mie­nio­wa­nie ura­nu, kopal­nie zło­ta, kobol­dy i kra­sno­lu­dy. Zaś Roz­to­cze to ener­gia jasna, weso­łe lasy i pola, ener­gia sło­necz­na, lek­ka. Od razu Korze popra­wił się nastrój. Już na Roz­to­czu powi­ta­nie i zara­zem poże­gna­nie z Mate­uszem Jac­kow­skim i jego uro­czą żoną Moni­ką w lesie mię­dzy Józe­fo­wem a Jac­nią. Potem wytę­sk­nio­ny dom. Zwie­rzę­ta: łaszą­ca się i spra­gnio­na piesz­czot Fri­da, zawsze szczę­śli­wy Pikuś, uko­cha­ny kot Bobo wycią­gnię­ty na czer­wo­nej kana­pie. Maleń­kie ostre ząb­ki jak szpi­lecz­ki i wysu­nię­ty ostry języ­czek. Mate­usz zosta­wił dla nas sos do spa­ghet­ti. Wspól­ny spa­cer po ogro­dzie. Świe­że mali­ny pro­sto z krza­ka posa­dzo­ne­go przez Korę. Ja zbie­ra­łem grusz­ki do kosza. Dużo spa­dów: śliw­ki, grusz­ki i jabł­ka. Wszyst­kie te dary natu­ry gni­ją na słod­ko i przy­cią­ga­ją ławi­ce moty­li, os i psz­czół. W Stro­niu zaś żegna­ły nas piski nie­to­pe­rzy.

Wczo­raj oko­ło jede­na­stej poje­cha­li­śmy z Korą do Ali­cji Imlay do Sza­le­jo­wa Gór­ne­go. Naj­pierw pomy­li­li­śmy się i błą­dzi­li­śmy po Sza­le­jo­wie Dol­nym. Wresz­cie dotar­li­śmy do wiel­kie­go domu Ali­cji i Timothy’ego. Oni zosta­wi­li wil­lę w Kali­for­nii nad Oce­anem Spo­koj­nym dla tego ciem­ne­go zakąt­ka świa­ta. Zaraz po nas doje­cha­li Olga Tokar­czuk i jej part­ner Grześ. Imlay­owie miesz­ka­ją w bia­łym klo­co­wa­tym domu. Na pię­tro wcho­dzi się zewnętrz­ny­mi meta­lo­wy­mi scho­da­mi. Obok nie­uży­wa­ny, nie wie­dzieć cze­mu, sło­necz­ny taras. Tim przy­go­to­wał smacz­ne spa­ghet­ti. Ali­cja snu­ła swo­im mono­ton­nym gło­sem kolej­ne opo­wie­ści z jej bar­dzo cie­ka­we­go życia. Opu­ści­ła Pol­skę wraz z mężem Jur­kiem Berow­skim i dwoj­giem dzie­ci: chłop­cem Yoko i dziew­czyn­ką Krisz­ną. Jeśli cho­dzi o przy­pi­sa­nie imie­nia do płci, to nie trzy­ma­li się regu­ły. W Sta­nach się roz­wie­dli. Jurek stał się jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych arty­stów uży­wa­ją­cych tech­ni­ki air brush, któ­rą to tech­ni­kę pre­kur­sor­sko upra­wiał już w Pol­sce. Kora bar­dzo źle się czu­ła, mono­ton­ny głos Ali­cji zmę­czył ją ogrom­nie. Czę­sto wycho­dzi­li­śmy na zewnątrz ich domu.

O trzy­na­stej wró­ci­li­śmy do Stro­nia na festi­wal lite­rac­ki. Spo­tka­nie Kory z Olgą z oka­zji tomi­ku Kory Sto­ję, czu­ję się świet­niewyda­ne­go przez Biu­ro Lite­rac­kie. Olga była też w nie naj­lep­szym nastro­ju. Poprzed­nie­go dnia zosta­ła zaata­ko­wa­na w skle­pie Bie­dron­ka przez jakie­goś „praw­dzi­we­go Pola­ka”, nawy­zy­wał ją od zdraj­czyń naro­du pol­skie­go. Wszyst­ko to wyda­rzy­ło się naprze­ciw­ko dwor­ca kole­jo­we­go, w któ­rym odby­wa się festi­wal. Była prze­ra­żo­na i wini­ła za to pra­sę, któ­ra nagło­śni­ła jej wypo­wiedź cał­ko­wi­cie wyrwa­ną z kon­tek­stu. Na szczę­ście na spo­tka­niu atmos­fe­ra się roz­ła­do­wa­ła. W hali dwor­ca zebra­ło się mnó­stwo ludzi. Wiel­bi­cie­le Kory, czy­tel­ni­cy Olgi, poeci, któ­rzy przy­je­cha­li na festi­wal zapro­sze­ni przez Biu­ro Lite­rac­kie, tele­wi­zja TVN krę­ci­ła o spo­tka­niu dwóch pań repor­taż. Do ścia­ny odgra­ni­cza­ją­cej sce­nę od widow­ni orga­ni­za­to­rzy przy­kle­ili pięk­ne pudeł­ka poma­lo­wa­ne przez Korę.

Olga wpierw zapy­ta­ła Korę o tek­sty jej pio­se­nek w PRL‑u w kon­tek­ście cen­zu­ry. Ten temat Kora potrak­to­wa­ła lek­ko. Cen­zu­ra nie była aż tak dotkli­wa, jak moż­na by przy­pusz­czać z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy. Tym bar­dziej, że jej tek­sty były moc­no meta­fo­rycz­ne i cen­zu­ra nie mia­ła w tym wypad­ku punk­tu zacze­pie­nia. Kora coraz bar­dziej roz­pę­dza­ła się w swo­ich wypo­wie­dziach, nie­co zapo­mi­na­jąc o oso­bie pyta­ją­cej. Opo­wia­da­ła o swo­im poby­cie jako mała dziew­czyn­ka w domu dziec­ka w Jor­da­no­wie pro­wa­dzo­nym przez zakon­ni­ce i Cari­tas. O bie­dzie, bra­ku miło­ści, opusz­cze­niu przez rodzi­nę. Następ­nie prze­szła do PRL‑u. Mówi­ła o maso­wych kon­cer­tach, o wyda­nym przez komu­ni­stycz­ne wła­dze zaka­zie funk­cjo­no­wa­nia zespo­łu Maanam. O pio­sen­ce Kra­kow­ski sple­en, któ­rą na nowo ma zamiar nagrać z Pio­trem Moha­me­dem, czy­li Gla­cą. Odnio­sła się do fra­zy „Cze­kam na wiatr, co roz­go­ni cięż­kie sta­lo­we zasło­ny” jako nadziei na zmia­ny w kon­tek­ście ponu­rych rzą­dów poli­tycz­nych, któ­re ją bar­dzo bola­ły. Po tym czy­ta­ła swo­je utwo­ry: Zaba­wa w cho­wa­ne­go, auto­bio­gra­ficz­ny tekst o księ­żej pedo­fi­li, i kil­ka tek­stów ze swej naj­now­szej solo­wej pły­ty Ping pong. Roz­pę­dzi­ła się i bar­dzo emo­cjo­nal­nie mówi­ła o stra­chu, jaki nowy rząd zaszcze­pia w Pola­kach. Radzi­ła też pre­mier Beacie Szy­dło, aby poszła do logo­pe­dy. Ostro jak zwy­kle, co dziw­ne, jeśli weź­mie się pod uwa­gę to, że przed­tem pra­wie kil­ka razy zemdla­ła z powo­du zawro­tów gło­wy (jak się póź­niej oka­za­ło, zaczę­ły dawać o sobie znać prze­rzu­ty nowo­two­ru do mózgu – przyp. 2020 rok). Powie­dzia­ła też, że Olga Tokar­czuk na pew­no dosta­nie Nagro­dę Nobla. Ludzie spon­ta­nicz­nie kla­ska­li. Obie panie otrzy­ma­ły mnó­stwo kwia­tów. Artur Bursz­ta był zado­wo­lo­ny. Cała jego rodzi­na robi­ła sobie zdję­cia z Korą. Szcze­gól­nie dum­na była jego mama. Dum­na ze swe­go syna Artu­ra.

Po spo­tka­niu już na widow­ni roz­ma­wia­łem z bar­dzo miłym poetą Pio­trem Maty­wiec­kim. Oka­za­ło się, że lubi moje Tajem­ni­cze dzie­je pier­wiast­ków. Tomik pod takim tytu­łem wyda­łem w sta­nie wojen­nym w pod­ziem­nym nie­za­leż­nym wydaw­nic­twie Przed­świt pro­wa­dzo­nym przez Jar­ka Mar­kie­wi­cza i Wac­ka Hole­wiń­skie­go. Zbie­giem oko­licz­no­ści rów­nież Olga Tokar­czuk debiu­to­wa­ła w tym zasłu­żo­nym wydaw­nic­twie. Potem roz­mo­wa z Mar­ci­nem Sen­dec­kim. Mar­cin poda­ro­wał mi swój tomik W z dedy­ka­cją. Tomik ten dostał Nagro­dę im. Wisła­wy Szym­bor­skiej. Powie­dzia­ła mi o tym Olga. Kora lubi wier­sze Sen­dec­kie­go, podob­nie jak Mar­ty Pod­gór­nik, któ­rej o dzi­wo nie było na spo­tka­niu.