debaty / wydarzenia i inicjatywy

Ostry tekst zaangażowany

Mikołaj Borkowski

Głos Mikołaja Borkowskiego w debacie "Zawsze wolna i zaangażowana".

strona debaty

Zawsze wolna i zaangażowana

Jak zawsze na koń­cu popra­wiam wstęp, któ­re­go korek­ta być może wywró­ci sens moje­go komen­ta­rza do góry noga­mi: media wła­śnie poda­ją infor­ma­cje o woj­skach rosyj­skich przy wschod­niej gra­ni­cy Ukra­iny. Poniż­szy arty­kuł ma trak­to­wać o poezji zaan­ga­żo­wa­nej i sta­wia mnie w nie­zręcz­nym poło­że­niu: oto bez­piecz­nie sie­dząc przy lap­to­pie z kub­kiem kawy kom­pi­lu­ję moje myśle­nie o roli poezji, pod­czas gdy sto­sun­ko­wo nie­da­le­ko zamiast poezji roz­brzmie­wa język jej pozba­wio­ny. Gdzie jest (lub gdzie był) śpie­wak, któ­ry „Patrzy na rów­ny tłu­mów marsz, mil­czy wsłu­cha­ny w kro­ków huk”? Mając nadzie­ję, że za iks lat nikt na lek­cjach histo­rii nie będzie musiał przy­wią­zy­wać szcze­gól­nej wagi do wio­sny 2014 roku, zer­kam na kolej­ny arty­kuł w ser­wi­sie infor­ma­cyj­nym: oto 90% Pola­ków w ubie­głym roku nie prze­czy­ta­ło ani jed­nej książ­ki. W komen­ta­rzu ktoś napi­sał roz­pacz­li­wie: lite­ra­tu­ra w odwro­cie. Wyda­je mi się, że nie ma racji. Po pro­stu czy­tel­ni­cy wyco­fa­li się z pola bitwy, nie wytrzy­ma­li kon­fron­ta­cji; od tyłu ude­rza neo­li­be­ra­lizm, z flan­ki nacie­ra nowy iPho­ne, a z nie­ba lecą bom­by z fatal­ny­mi, ale przy­jem­nie odmóż­dża­ją­cy­mi fil­ma­mi. A więc sko­ro nie trak­tu­je­my lite­ra­tu­ry poważ­nie, to cze­mu (idąc dalej tą nie­zręcz­ną meta­fo­rą) nie umie­ścić jej w muzeum, jakim jest pod­ręcz­nik do liceum?

Postu­lo­wa­nie, aby tekst litarc­ki miał funk­cjo­no­wać w wyab­stra­ho­wa­nym od współ­cze­snej rze­czy­wi­sto­ści uni­wer­sum, wyda­je się absur­dal­ne. Czło­wiek będą­cy na bakier z lite­ra­tu­rą może zako­do­wać po lek­cjach języ­ka pol­skie­go – trak­tu­ją­cych (przy­naj­mniej pro­gra­mo­wo) twór­czość poetów współ­cze­snych po maco­sze­mu – obraz poezji pol­skiej jako mar­ty­ro­lo­gicz­no-bogo­oj­czyź­nia­ne­go bia­do­le­nia poety opra­wio­ne­go w ram­ki sen­ty­me­ta­li­zmu czy roman­ty­zmu. Dobrze pamię­tam jed­ną z lek­cji w pod­sta­wów­ce, a może nawet już w gim­na­zjum, kie­dy w pod­ręcz­ni­ku poja­wił się tekst Bia­ło­szew­skie­go Ach, gdy­by, gdy­by nawet piec zabra­li… – a poja­wił się jako przy­kład tej poezji dziw­nej, współ­cze­snej, w któ­rej nie bar­dzo wia­do­mo o co cho­dzi.

Bo w poezji chy­ba powin­no o coś „cho­dzić”, cytu­jąc tam­ten kula­wy zwrot. Poecie, pisa­rzo­wi, albo arty­ście w ogó­le naród lubi przy­piąć do nogi kulę w posta­ci patrio­ty­zmu i tyl­ko z tą kulą przy­zwa­la się na poetyc­kie fana­be­rie, któ­re i tak peł­nią funk­cję użyt­ko­wą upra­wo­moc­nia­jąc jego rolę jako wiesz­cza. Wystar­czy przy­po­mnieć sobie pol­sko-litew­ski spór o Mic­kie­wi­cza; był li Pola­kiem czy Litwi­nem, czy może Mic­kie­wi­czem trze­ba się plus-minus podzie­lić…? Poeta musi być naro­do­wy, tego wyma­ga jego pro­fe­sja – nawet na emi­gra­cji powi­nien tęsk­nić za ojczy­zną i dzia­łać w jej obro­nie, przy umiar­ko­wa­nej apro­ba­cie wspie­ra­jąc duchem giną­cych w praw­dzi­wej wal­ce. Ana­chro­nicz­ność? Nie, jeże­li popa­trzeć na pro­gram lek­cji języ­ka pol­skie­go, po któ­rych więk­szość poten­cjal­nych czy­tel­ni­ków koń­czy swo­ją przy­go­dę z lite­ra­tu­rą odszy­fro­wu­jąc na matu­rze myśli poety zako­do­wo­ne w kolej­nym „zaan­ga­żo­wa­nym” wier­szu z epo­ki nie­przy­sta­ją­cej zupeł­nie do naszych realiów.

Stąd bie­rze się szok, kie­dy oka­zu­je się, że poezja idzie z duchem cza­su i nie poprze­sta­ła na „dziw­nych” eks­pe­ry­men­tach języ­ko­wych (pozo­sta­jąc w reto­ry­ce szkol­nej z jej god­nym podzi­wu roz­ma­chem w uprasz­cza­niu i znie­chę­ca­niu do głęb­szej reflek­sji nad tek­stem). Żeby nie szu­kać dale­ko – kie­dy czy­ta się debiu­tanc­ki tomik Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go Nad­jeż­dża i tra­fia na poezję, któ­ra nie stro­ni od Google’a, Face­bo­oka, halo­ge­nów, papie­ro­sów marl­bo­ro i ordy­nar­nych graf­fi­ti na ścia­nach, odczu­wa się – albo ja odczu­wam, jako pry­wat­nie zwo­len­nik poezji, o któ­rej lubię myśleć jako nie­za­an­ga­żo­wa­nej – pewien rodzaj dys­kom­for­tu.

Przy­zna­ję, że Słom­czyń­skie­go nie czy­ta mi się łatwo. Gdzieś u Tuwi­ma, a na pew­no wcze­śniej w twór­czo­ści euro­pej­skiej, szu­kał­bym ste­reo­ty­pu poety-flâneu­ra, któ­ry snu­je się po mie­ście, a może i sze­rzej – po świe­cie, co waż­ne, jemu współ­cze­snym, i co jesz­cze waż­niej­sze, absur­dal­nym (przy­naj­mniej z jego punk­tu widze­nia) i pół­gęb­kiem komen­tu­je rze­czy­wi­stość. Bo peł­na zgo­da na to, co dzie­je się dooko­ła, może poja­wiać się co naj­wy­żej w pro­pa­gan­do­wych tek­stach pisa­nych wier­szem przez opła­co­nych wier­szo­kle­tów nazy­wa­nych lite­ra­ta­mi. Nie mówię, że poeta ma przy­mie­rać gło­dem i cho­dzić do szynk­wa­sów w potar­ga­nym płasz­czu, ale ci praw­dzi­wie zaan­ga­żo­wa­ni nie mogli być akcep­to­wa­ni w peł­ni swo­je­go kry­tycz­ne­go podej­ścia do wyma­ga­ją­ce­go twar­de­go stą­pa­nia po zie­mi świa­ta, od któ­re­go „ucie­ka­li w poezję”, ale w któ­rym żyli i w któ­rym im łatwo być nie mogło.

To jed­nak myśle­nie o lite­ra­tu­rze – a więc uciecz­ce wła­śnie od sza­rej rze­czy­wi­sto­ści – jest myślą prze­wrot­ną i nie­przy­sta­ją­cą ani do tak zwa­nej lite­ra­tu­ry „nie­za­an­ga­żo­wa­nej”, ani do tak zwa­nej lite­ra­tu­ry „zaan­ga­żo­wa­nej”. W co lite­ra­tu­ra ma być zaan­ga­żo­wa­na? Czy jest jakimś wyim­kiem świa­ta real­ne­go uję­tym w język, czy może wręcz prze­ciw­nie – języ­kiem, któ­ry poeta-demiurg wypeł­nia swo­im obra­zem rze­czy­wi­sto­ści? Czy poza reflek­sją nad czy­sto narzę­dzio­wą funk­cją tek­stu (nasu­wa się oczy­wi­ste sko­ja­rze­nie z socja­li­zu­ją­cą twór­czo­ścią zrze­szo­nych lite­ra­tów, któ­rych recep­cja rze­czy­wi­sto­ści – przy­naj­mniej w twór­czo­ści tej wyra­ża­na – wie­le z poezją „wol­ną” mieć siłą rze­czy nie mogła) jest w ogó­le sens patrzeć na lite­ra­tu­rę według tego podzia­łu?

Moż­na też zasta­no­wić się, jak lite­ra­tu­ra sama w sobie, odcię­ta od Twór­cy i jego poglą­dów, odcię­ta od Histo­rii, odcię­ta też więc i od Czy­tel­ni­ka, może w tym absur­dal­nym, szu­fla­do­wym (ale czy­ja ta szu­fla­da?) nie­za­an­ga­żo­wa­niu się znaj­do­wać; bez wpły­wu rze­czy­wi­sto­ści i bez wpły­wu na rze­czy­wi­stość. Ten miecz obu­siecz­ny wyda­je się tkwić tak głę­bo­ko w obu war­stwach, że nie­moż­li­we sta­je się dotknię­cie isto­ty jego ostrzy; moż­na co naj­wy­żej podzi­wiać naiw­nie ich prze­szłe akty kre­acji w her­me­tycz­nie zamknię­tej gablo­cie pod­ręcz­ni­ka do języ­ka pol­skie­go. Póki co – nie tną one sumień. Co naj­wy­żej oka­zyj­nie golą. Z zacię­cia­mi.