debaty / ankiety i podsumowania

Patrz w otchłań, nie trzymając czapki w dłoniach. Cztery uwagi o „Co jest nie tak z tymi ludźmi?” Adama Kaczanowskiego

Michał Trusewicz

Głos Michała Trusewicza w debacie „O poetyckich książkach trzydziestolecia”.

strona debaty

O poetyckich książkach trzydziestolecia

Wier­sze Ada­ma Kacza­now­skie­go z tomu Co jest nie tak z tymi ludź­mi? (Poznań, 2016) są gro­te­sko­wy­mi i auto­de­struk­cyj­ny­mi fan­ta­zja­mi, testu­ją­cy­mi logi­kę sabo­ta­żo­we­go absur­du. To poezja, któ­ra nie­sie zna­cze­nio­we spu­sto­sze­nie, oddy­cha­ją­ce klę­ską hege­mo­nicz­nych i fik­cjo­nal­nych nar­ra­cji o kapi­ta­li­zmie, demo­kra­cji, reli­gii oraz kon­dy­cji czło­wie­ka. Czte­ry wier­sze, któ­re sta­no­wią całość książ­ki Kacza­now­skie­go, to czte­ry eta­py an-archicz­nej rewo­lu­cji, doko­nu­ją­cej rady­kal­nych prze­ta­so­wań w kra­jo­bra­zie myśli huma­ni­stycz­nej. Struk­tu­ra tomi­ku opie­ra się na dwóch czę­ściach. Pierw­sza z nich (wiersz tytu­ło­wy oraz „Wita­mi­no­wy Jezus”) to postre­li­gij­na kry­ty­ka odru­chu loko­wa­nia życia w mesjań­skim „gdzie indziej” oraz myśle­nia o ludz­kiej onto­lo­gii w innych kate­go­riach niż bycie „po pro­stu”. Dru­ga z nich to an-archicz­ny demon­taż neo­li­be­ral­nych mitów, warun­ku­ją­cych póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ną rze­czy­wi­stość demo­kra­cji, któ­ra swo­je ist­nie­nie opie­ra na eks­klu­zyw­nym kon­sen­sie. We wszyst­kich przy­pad­kach mamy do czy­nie­nia z poetyc­ką desta­bi­li­za­cją sen­sów i wła­dzy, któ­ra swo­im wize­run­kiem obcią­ża każ­dy towa­ro­wy fetysz.

 I. Bied­ny cyborg patrzy na reszt­ki

Załóż­my jed­nak, że spo­glą­da­my w otchłań.
Peter Fra­se

Poezja Kacza­now­skie­go, wypeł­nio­na dresz­czem nie­świę­tej i kom­pul­syw­nej gro­zy, odsła­nia praw­dę o ist­nie­niu, któ­re na próż­no doma­ga się pomsty sen­su. Sam byt oka­zu­je się jedy­nie (i aż) nie­chluj­nym eks­ce­sem w skan­da­licz­nym kosmo­sie wyko­le­jo­ne­go ryt­mu zna­czeń. Taka poety­ka wyra­sta z pęk­nię­tych synaps – z tej próż­ni wyle­wa się iro­nicz­ny i gro­te­sko­wy, wykrzy­wio­ny w neu­ro­tycz­nym parok­sy­zmie maka­bry pochód obra­zów-wyrzut­ków, obra­zów-wyplut­ków, zabu­rza­ją­cych ład ist­nie­ją­ce­go porząd­ku sym­bo­licz­ne­go. W kon­se­kwen­cji otrzy­mu­je­my anty-pro­jekt, mozai­kę pogru­cho­ta­nych fre­sków codzien­no­ści, odsła­nia­ją­cy obłą­ka­ną i real­ną nagość życia, błą­ka­ją­ce­go się mię­dzy próż­nio­wo zafo­lio­wa­ny­mi struk­tu­ra­mi niby-sen­sów.

Kom­pul­syw­na fra­za, żebru­ją­ca struk­tu­rę wier­sza, nie­ustan­nie prze­bi­ja świę­tą ple­ro­mę, z któ­rej wypa­da­ją fał­szy­we i przedaw­nio­ne sen­sy, roz­bi­ja­ją­ce się na pusty­ni życia pono­wo­cze­sne­go. Kacza­now­ski redu­ku­je rze­czy­wi­stość do prze­my­sło­we­go ugo­ru, super­mar­ke­to­we­go nie­użyt­ku („sklep-świą­ty­nia”), księ­gar­nia­nej (porad­ni­ki o poraż­kach i suk­ce­si­zmie) oraz ryn­ko­wej pusty­ni Real­ne­go, zamie­nia­ją­ce­go egzy­sten­cję w mecha­nicz­ny tik pobu­dza­ny przez obec­ność mecha­nicz­ne­go Tur­ka, pota­jem­nie tasu­ją­ce­go polem sym­bo­licz­nym. Mecha­nicz­ny Turek, ukry­ty demon z twa­rzą wstręt­nej, Ben­ja­mi­now­skiej teo­lo­gii, to gro­te­sko­wy i kapi­ta­li­stycz­ny hie­ro­glif-rekla­ma, zarzą­dza­ją­cy apa­tycz­nym i pasyw­nym życiem czło­wie­ka, któ­re­go onto­lo­gię wyzna­cza para­metr „po pro­stu”. W wier­szu otwie­ra­ją­cym tom czy­ta­my: „Zrób ćwi­cze­nie i wyobraź sobie, że ona/ wkła­da ci w dupę tego mięk­kie­go roga­la z nadzieniem/ i nie robi tego z miłości/ ani z żądzy pieniądza/ po pro­stu”. Celo­wość zni­ka, zosta­je zastą­pio­na przez absur­dal­ną loso­wość. Ist­nie­nie doga­sa, cał­ko­wi­cie sta­tycz­nie, gdzieś na dnie bytu, roz­bi­te o kamie­ni­ste dno mate­rii. Eks­ta­tycz­ny język poetyc­ki Kacza­now­skie­go to imi­ta­cja języ­ka trans­cen­den­cji, obie­cu­ją­cej sym­bo­licz­ny exo­dus z dna bytu, prze­kro­cze­nia para­me­tru „po pro­stu”. To imi­ta­cja ener­gii, to paro­dia zba­wie­nia, to iro­nicz­ny per­for­mans ponow­ne­go zacza­ro­wa­nia ist­nie­nia – nada­nia mu sym­bo­licz­ne­go sen­su w sfa­bry­ko­wa­nym świe­cie. Rze­czy­wi­stość jest taka: „Spójrz w górę:/ nie­bo nie istnieje./ Spójrz pod nogi:/ pie­kło to był­by dla cie­bie raj”. Próż­no mówić w tym przy­pad­ku o jakim­kol­wiek hero­izmie ludz­kiej egzy­sten­cji – taką per­spek­ty­wę moż­na nazwać raczej hero­iko­micz­nym ate­izmem. Pustyn­ne błą­dze­nie w poszu­ki­wa­niu „życia poza życiem” oka­zu­je się jedy­nie far­są, iro­nicz­nie przed­sta­wia­ną przez zastę­py cybor­gów-hie­ro­fan­tów. W wier­szu „Co jest nie tak z tymi ludźmi?”pojawia się figu­ra cybor­ga, zde­rzo­na z pod­mio­tem-reszt­ką, pod­mio­tem-eks­tre­men­tem, któ­re­go onto­lo­gicz­na jakość wyczer­pu­je się we fra­zie „po pro­stu”, usu­wa­ją­cej jaki­kol­wiek sens sym­bo­licz­ny, wpra­wia­ją­cej cia­ło w ruch czy­sto repe­ty­cyj­ny, machi­nal­ny, nawy­ko­wy. Ten model pod­mio­tu, wykre­owa­ny przez Ada­ma Kacza­now­skie­go, oka­zu­je się syno­ni­micz­ny do „kry­ni­cy chwi­ló­wek”, „pocie­chy coachin­gu”, „logi­ki wyprze­da­ży”, czy­li czło­wie­ka-piz­dy Toma­sza Bąka. W obu przy­pad­kach mamy do czy­nie­nia z „reszt­ko­wym”, „wypłu­ka­nym”, „wytrą­co­nym” pod­mio­tem, dery­wo­wa­nym z języ­ka onto­lo­gii bez-sen­sów.

Co jest nie tak z tymi ludź­mi? to gro­te­sko­wa przy­po­wieść, wpa­so­wu­ją­ca się w hero­iko­micz­ny model obra­zo­wa­nia sytu­acji, opo­wia­da­ją­ca o sfa­bry­ko­wa­nych życiach ludzi żyją­cych „na niby”, śle­po wie­rzą­cych w sta­re sen­sy i cele egzy­sten­cji. Język mode­lu­ją­cy pro­fa­na­cyj­ne i bła­zeń­skie hie­ro­fa­nie jest nie­sa­mo­wi­cie ener­ge­tycz­ny, skon­tra­sto­wa­ny z iner­cyj­nym cha­rak­te­rem bez­ład­ne­go ist­nie­nia czło­wie­ka. Ta ener­gia odsła­nia rów­nież prze­moc, pul­su­ją­cą w rdze­niu pustych prawd i sen­sów pod­mio­tu-reszt­ki, któ­ry cho­wa się w spa­ko­wa­nych waliz­kach, „by ruszyć na pod­bój pod­bi­te­go świata,/ nowi kon­kwi­sta­do­rzy zabi­ja­ją wła­sny cen­ny czas”. Cyborg zauwa­ża, że „wasze gałę­zie prze­my­słu są szyb­sze ode mnie,/ gdy zwi­ja­ją się jed­na po dru­giej (…)”. Eko­no­micz­na i finan­so­wa prze­paść nie jest widocz­na dla pod­mio­tu-reszt­ki, któ­ry raz po raz roz­po­czy­na prze­mo­co­wy epos o domi­na­cji ego­lo­gicz­nych sen­sów. Cyborg, któ­ry jest ego-ter­ro­ry­stą, kon­sta­tu­je: „Co jest nie tak z tymi ludź­mi, któ­rzy cierpią,/ widząc cier­pie­nia całych kon­ty­nen­tów?” Wiersz, będą­cy pro­fa­na­cyj­nym hym­nem wpro­wa­dza­ją­cym lucy­fe­rycz­ną jasność w prze­my­sło­we zaka­mar­ki skar­la­łe­go ist­nie­nia, to mani­fest głę­bo­ko post-ludz­ki, kry­ty­ku­ją­cy impe­rial­ne bez-sen­sy i ego­cen­trycz­ne zapa­ści.

Co waż­ne, cyborg nie róż­ni się wie­le od pod­mio­tu-reszt­ki, któ­re­go szcze­rze nie­na­wi­dzi: „Pytasz, za co cię tak nie­na­wi­dzę? Nie mam bla­de­go pojęcia./ Sam jestem bla­dy. Ze stra­chu?”. Skąd bla­dość? Raczej nie ze stra­chu (fał­szy­wy trop), lecz z bli­sko­ści odde­chu praw­dy o bez­sen­sie. Pod­miot-reszt­ka woli upu­dro­wać życie, cyborg to cynicz­ny mim doko­nu­ją­cy rytu­al­nej repe­ty­cji pustych gestów wro­gie­go pod­mio­tu. Gestów, któ­re mają symu­lo­wać sen­sy rze­czy­wi­sto­ści. Cyborg per­wer­syj­nie czer­pie radość z prze­by­wa­nia w pobli­żu symp­to­mu Real­ne­go – nisz­czą­cej praw­dy będą­cej nie­uchron­ną desty­tu­cją same­go ist­nie­nia. Pod­miot-reszt­ka nie ma takiej świa­do­mo­ści – pozo­sta­je w abso­lut­nej zależ­no­ści od wła­snej sym­bo­licz­nej dumy: „nie jesteś jej słoń­cem, nie jesteś jej szczę­śli­wą gwiazdą./ Nie jesteś nawet brzy­twą, któ­rej moż­na się chwy­cić (…)”. Cyborg to guat­ta­riań­ska „zepsu­ta maszy­na”, któ­rej oblu­zo­wa­ny mecha­nizm roz­pię­ty mię­dzy zablo­ko­wa­ną i próż­nio­wą górą trans­cen­den­cji a iner­cyj­ną pusty­nią bez­ła­du mate­rii, będą­cej tyl­ko i aż „po pro­stu”. Nie­trwa­łe, ule­ga­ją­ce ero­zji desy­gna­tów zębat­ki „zepsu­tej maszy­ny” świ­dru­ją stę­chłe powie­trze, gro­ma­dzą­ce się na tej wer­ty­kal­nej osi tra­dy­cyj­nej tra­ge­dii. Cyborg pro­jek­tu­je obja­wio­ną praw­dę, lecz wie, że nie może potrak­to­wać jej jako onto­lo­gicz­ne­go fun­da­men­tu – musi jed­no­cze­śnie pro­jek­to­wać i kon­te­sto­wać wie­dzę, pogrą­ża­jąc się w post-tra­gicz­nej kon­dy­cji „zepsu­tej maszy­ny”. W tytu­ło­wym wier­szu czy­ta­my: „Czy cyborg może okła­my­wać same­go siebie?/ Czy powi­nien? Czy ma inne wyjście/ niż wyj­ście ewa­ku­acyj­ne?”. Nisz­czą­ca praw­da jest  desty­tu­cją, nie jest fun­da­men­tem. Jedy­na świa­do­mość to świa­do­mość pra­gnie­nia prze­by­wa­nia w pobli­żu tego destruk­cyj­ne­go symp­to­mu, któ­ry lśni dia­lek­tycz­ną mocą: „Moja armia zubo­ża­łych cyborgów/ kupu­je wszyst­ko, każ­dy kit, któ­ry ludzie sta­ra­ją się wcisnąć,/ kupu­je tyl­ko po to, by sprze­dać im w zamian/ fan­gę w nos!”. Iro­nicz­ny cyborg per­for­ma­tyw­nie odgry­wa życie pod­mio­tu-reszt­ki, nie­wy­zby­wa­ją­ce­go się aspi­ra­cji do bycia kimś wię­cej niż tyl­ko bez­sen­sow­nym „ist­nie­niem po pro­stu”. Cyborg re-cytu­je trans­cen­den­tal­ne tiki pod­mio­tu-reszt­ki, by je kon­te­sto­wać, demon­to­wać, roz­kła­dać, kon­ta­mi­no­wać z absur­dem i poraż­ką. Sam „mięk­ki rogal z nadzie­niem” nie przy­no­si zwy­kłej przy­jem­no­ści (pla­isir), lecz jest obiek­tem psy­chicz­nej roz­ko­szy (jouis­san­ce), czer­pa­nej z obser­wa­cji tego, jak pod­miot-reszt­ka wypłu­ku­je swo­je ist­nie­nie z frag­men­tów celo­wo­ści, sen­su, praw­dzi­wo­ści i sym­bo­licz­ne­go zna­cze­nia. Pod­mio­tem-reszt­ką rzą­dzi pry­mi­tyw­ne pra­gnie­nie, dyk­to­wa­ne przez Lust­prin­zip (zasa­dę przy­jem­no­ści), któ­ra umoż­li­wia real­ne trwa­nie fik­cji w obrę­bie tego pod­mio­tu. Ta zasa­da jest bru­tal­nie i per­wer­syj­nie odwra­ca­na przez mowę cybor­ga, dla któ­re­go pro­fa­na­cja jest przy­wi­le­jem epi­ste­micz­nym: „Czas na hymn pisa­ny spe­cjal­nie dla ciebie:/ Ryce­rzu, twój koń jest bia­ły, wyraź­nie widać na nim/ śla­dy two­jej sracz­ki”. To nie jest jedy­nie wid­mo­wa kal­ka poety­ki sowi­zdrzal­skiej, zde­for­mo­wa­nej nowo­cze­sną dyk­cją rekla­my, pasti­szu i iro­nii, lecz prze­jaw naj­więk­szej roz­ko­szy cybor­ga: alche­micz­ne­go wytrą­ca­nia sen­su z reszt­ko­we­go ist­nie­nia.

Cyborg jesz­cze ina­czej for­mu­łu­je nar­ra­cję o samym sobie: „Jestem ostat­nim drze­wem i dosko­na­le wiem,/ że im dalej w las, tym łatwiej zaprzy­jaź­nić się z pust­ką”. Fra­za poetyc­ka Kacza­now­skie­go po raz kolej­ny osa­dza się na dnie bytu, by opi­sać radość czer­pa­ną z obec­no­ści w pobli­żu uni­ce­stwia­ją­ce­go symp­to­mu, któ­ry osta­tecz­nie nie uśmier­ca cybor­ga, a jedy­nie tra­we­stu­je jego modus viven­di. Cyborg sta­ra się „wyży­mać język” – jeśli chce­my ująć ten pro­blem sło­wa­mi Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza – by osta­tecz­nie zamiesz­kać w grze zna­czeń, grze iro­nii, grze obra­zo­twór­czych anty-pro­jek­tów, krad­ną­cych pod­mio­tom-reszt­kom pra­wo do wia­ry we wła­sną ilu­zję czy symu­la­cję. W innym tomi­ku Adam Kacza­now­ski pisał nastę­pu­ją­co: „Moje sło­wa jako dowód na/ moje istnienie./ Mówię, więc jestem, piszę więc/ to już dowód rze­czo­wy”. W obli­czu symp­to­ma­tycz­nej desty­tu­cji cyborg zacho­wu­je swo­ją jakość wła­śnie w poten­cji same­go języ­ka – doko­nu­je spon­ta­nicz­nych inskryp­cji na twar­dym cie­le mar­mu­ro­wych poli­lo­gów zna­czeń, opi­sów, mitów. To spra­wia, że cyborg uska­ku­je przed pró­bą „zanie­ist­nie­nia” (jak zgrab­nie to okre­śla Andrzej Sosnow­ski) w reszt­ko­wej i skar­la­łej onto­lo­gii „po pro­stu”, prze­chwy­tu­jąc pew­ną wyso­ko­ener­ge­tycz­ną adre­na­li­nę, inwe­sto­wa­ną w reali­za­cję stra­te­gii kolej­ne­go obna­ża­nia życia pod­mio­tu-reszt­ki, któ­re­go naga pierś – pozba­wio­na upu­dro­wa­nych sen­sów i masek – bywa roz­ry­wa­na pio­ru­nem iro­nicz­nej gro­te­ski (w wier­szu poja­wia się „grom z puste­go nie­ba”). I to wła­ści­wie jedy­na odpo­wiedź z góry, z nie­ba, z próż­nio­wej blo­ka­dy. Dla­te­go moż­na stwier­dzić, że kom­po­zy­cja tytu­ło­we­go wier­sza z tego tomu nie­przy­pad­ko­wo skła­da się z nawro­tów i refre­nów struk­tu­ral­nych, któ­re są kolej­ny­mi pró­ba­mi zbroj­ny­mi, są nukle­ar­ną implo­zją mitów zało­ży­ciel­skich dla pod­mio­tu-reszt­ki – wresz­cie każ­dy sens butwie­je, sta­je się klę­ską, per­wer­syj­nie loko­wa­ną w prze­po­wied­niach cybor­ga. Ta stra­te­gia cybor­ga wyni­ka z prze­my­śle­nia wła­snej kon­dy­cji, nie jest ona apo­te­ozą naiw­ne­go i rewo­lu­cyj­ne­go bun­tu, gdyż „bunt nie ma sensu,/ bo sen­su nie ma”. Bunt to reto­rycz­na figu­ra, któ­ra musia­ła­by być – prę­dzej czy póź­niej – znisz­czo­na i spro­fa­no­wa­na przez zastę­py ego-ter­ro­ry­stów – cybor­gów – pod­no­szą­cych her­ber­tow­ski kamień, pod któ­rym kry­je się jedy­nie wiecz­no­tr­wa­ła fik­cja „ja”, ska­mie­li­na wyga­słych sen­sów, poczwar­ny zle­pie­niec tru­ją­cych czą­ste­czek powie­trza. Kamyk prze­sta­je być ide­al­nym ist­nie­niem, gdyż pozo­sta­je on jedy­nie fik­cjo­nal­ną onto­lo­gią, pudru­ją­cą para­me­try życia „po pro­stu”.

Cyborg – w prze­ci­wień­stwie do pod­mio­tu-reszt­ki – nie pró­bu­je loko­wać sen­su w transcendencji/bogu/fantazmatach: „Jestem cybor­giem wpa­trzo­nym w tablicz­kę: Wyj­ście ewakuacyjne,/ rzu­ca­ją­cym pyta­nie w próż­nie”. Aby nie zostać wchło­nię­tym przez iner­cyj­ną próż­nię bez­sen­su, nale­ży mówić, gadać, opi­sy­wać, pro­jek­to­wać śmierć zna­czeń i dra­ma­tycz­ne zawa­le­nie się desy­gna­to­wych rusz­to­wań przy gma­chach mitów kapi­ta­li­stycz­nej codzien­no­ści. Taki język zbli­ża się do „mowy – roze­rwa­ne­go mil­cze­nia, któ­re roze­rwa­ło mowę” (Mikla­vž Komelj). Fra­za poetyc­ka Kacza­now­skie­go wpro­wa­dza czy­tel­ni­ka w seman­tycz­ny zamęt, w roz­biór­kę maszy­no­wej skład­ni, w bru­ko­wy pasaż kono­ta­cji i aso­cja­cji. Dla­te­go cyborg zaga­du­je kolej­nych ludzi: „Mówię do pana przy sto­li­ku obok:/ porzuć nadzie­ję na jaką­kol­wiek nadzie­ję”. To kawiar­nia­ne zacze­pia­nie wyda­je się prze­wrot­nym ruchem sokra­tej­skim: cyborg jest maka­brycz­ną aku­szer­ką, wyj­mu­ją­cą z pod­mio­tu mar­twe i fik­cjo­nal­ne praw­dy o nim samym, któ­re żywi­ły się jego tkan­ka­mi i ner­wa­mi. Ner­wa­mi, któ­re oka­zy­wa­ły się sty­mu­lo­wa­ne przez kapi­ta­li­stycz­ne fety­sze i arte­fak­ty: „Myślę o ludziach, któ­rzy modlą się,/ by na powrót poczuć radość z zaku­pu mebli w Ikei/ bez cie­nia wsty­du (…)”. W tym punk­cie spo­ty­ka­ją się odmien­ne poety­ki, kształ­tu­ją­ce cha­rak­ter naj­now­szej poezji pol­skiej, ponie­waż Kacza­now­ski zbli­ża się do reflek­sji Szcze­pa­na Kopy­ta z wier­sza „koce”: „to fety­szyzm jest poję­ciem jakie musi stać w cen­trum wal­ka klas/ to wal­ka o świa­do­mość fety­szu jako pod­sta­wy kultury/ pod maki­ja­żem fety­szu ukry­wa się pust­ka to jest wie­dza rado­sna”. Dla Kacza­now­skie­go jest to wie­dza, któ­ra umoż­li­wi dys­tynk­cję mię­dzy cybor­giem a pod­mio­tem-reszt­ką, któ­ra oka­zu­je się onto­lo­gicz­nym syno­ni­mem do spo­łecz­nej i mate­rial­nej wal­ki klas – wal­ki dwóch ontycz­nych jako­ści: hie­ro­fan­ty odsła­nia­ją­ce­go pust­kę sen­su oraz „reszt­ki”, pudru­ją­cej cel absur­dal­nej egzy­sten­cji, przy­po­mi­na­ją­cej wła­ści­wie losy nad­licz­bo­we­go towa­ru. To wie­dza rado­sna w swej gro­te­sce, to sar­do­nicz­ny śmiech języ­ka cybor­gów, gar­dzą­cych pod­mio­to­wą buchal­te­rią pustych sen­sów. Wyjąt­ko­wość fra­zy poetyc­kiej Ada­ma Kacza­now­skie­go pole­ga na połą­cze­niu ponu­rej i tana­tycz­nej onto­lo­gicz­nej reflek­sji z poli­tycz­ną kry­ty­ką opre­syj­nej (re)produkcji hege­mo­nicz­nych zna­czeń, skry­wa­ją­cych abs­trak­cyj­ny anth­ro­pospod maską nie­na­sy­co­nych kon­sump­cyj­nych kon­kwi­sta­do­rów, wal­czą­cych pod prze­rdze­wia­łą egi­dą pry­mi­tyw­nej zasa­dy przy­jem­no­ści, nie­zau­wa­żal­nie cho­ru­ją­cej na języ­ko­wą koro­zję. Odsła­nia się ona dopie­ro w oczysz­cza­ją­cej poety­ce ciem­nych epi­fa­nii cybor­ga – próż­nio­we­go pro­ro­ka bytu „tak po pro­stu”. Anty-hymn Kacza­now­skie­go to czar­ny i gęsty nek­tar wizji, fety­szy­zu­ją­cych pono­wo­cze­sne ugo­ry i ducho­we nie­użyt­ki. To post-ludz­kie Pie­śni Mal­do­ro­ra, któ­re opi­su­ją poli­tycz­ność suro­wej reszt­ki, zamie­nia­ją­cej pod­miot w fety­szy­stycz­ny pomiot. Już wia­do­mo, co jest nie tak z nami – ludź­mi.

II. Jezus przyj­dzie w waliz­ce, bo cza­sy są towa­rem

Poję­cia są potwo­ra­mi odra­dza­ją­cy­mi się ze swo­ich szcząt­ków.
Gil­les Deleu­ze, Félix Guat­ta­ri

 Pew­na cho­ro­ba onto­lo­gicz­na, któ­rej dwa prze­ciw­cia­ła (cyborg ver­sus pod­miot-reszt­ka) zosta­ły zasy­gna­li­zo­wa­ne w pro­fa­na­cyj­nym poema­cie „Co jest nie tak z tymi ludź­mi?”, prze­ra­dza się w zupeł­nie inne doświad­cze­nie. Naj­ogól­niej­sza tema­ty­ka wier­szy Kacza­now­skie­go rodzi się z prze­ko­na­nia, że czło­wiek w peł­ni nie uczest­ni­czy w ist­nie­niu ze wzglę­du na para­li­żu­ją­cą obec­ność śmier­ci. Jest ona nie­usu­wal­ną nega­tyw­no­ścią, któ­ra loku­je wła­sną moc rów­nież w spe­cy­fi­ce póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ne­go świa­ta. Utwór „Wita­mi­no­wy Jezus”wyrasta z doświad­cze­nia onto­lo­gicz­nej, reszt­ko­wej, próż­nio­wej cho­ro­by, opo­wia­da jed­nak o losach sfa­bry­ko­wa­ne­go sen­su, efek­tu mito­tycz­ne­go podzia­łu i oddzie­le­nia od świa­ta. Wal­ter Ben­ja­min, opi­su­ją­cy häs­sli­che The­olo­gien –wstręt­nych i ukry­tych bogów, wal­czą­cych wza­jem­nie o pry­mat w struk­tu­rze myśli współ­cze­snej – patro­nu­je poety­ce „Wita­mi­no­we­go Jezu­sa”. Jezus oka­zu­je się fake mes­siah, pro­ro­kiem sfa­bry­ko­wym – jedy­nie kryp­to­te­olo­gicz­nym kon­struk­tem, war­to­ścią zmro­żo­ną. Fał­szy­wy mesjasz to symu­la­cja dan­tej­skie­go Wergi­liu­sza, prze­wod­ni­ka po poję­ciach imma­nen­cji i trans­cen­den­cji: dwóch Ben­ja­mi­now­skich brzyd­kich teo­lo­gii, będą­cych naiw­ny­mi kura­cja­mi prze­pi­sa­ny­mi na onto­lo­gicz­ną cho­ro­bę nagich resz­tek. Char­les Tay­lor opi­sał współ­cze­sność jako secu­lar age– moment, w któ­rym  powsta­ła linia demar­ka­cyj­na nowych sto­sun­ków posia­da­nia wie­rzeń. Kacza­now­ski idzie o krok dalej. Odry­wa teo­lo­gicz­nych bogów od warstw sen­su, a samą wia­rę kon­ta­mi­nu­je ze skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mem ryn­ko­wym i fety­szy­stycz­nym.

Do kogo zwra­ca się wita­mi­no­wy fake mes­siah? Adre­sa­ta­mi jego poetyc­kich epi­fa­nii są wszy­scy ubo­dzy z ducha, ubo­dzy przez ducha, spra­wia­ją­ce­go, że ludzie opi­su­ją swo­ją kon­dy­cję jako out of joint, nie­do­stro­je­nie, mimo­wol­ne oddzie­le­nie („Sio­stry! Będę poda­wał wam do stołu/ naj­głod­niej­sze kawał­ki o miło­ści”). Adre­sa­ta­mi są ci, któ­rych para­li­żu­je nihi­li­stycz­ny ato­mizm, wani­ta­tyw­ny lukre­cja­nizm („Szyb­sza prze­mia­na materii/ w coś tak ulot­ne­go jak my”) – byt to tyl­ko czą­stecz­ko­we od-bycie się mate­rii, to krót­kie zaist­nie­nie pozor­ne­go sen­su i krót­ko­fa­lo­wej zgod­no­ści ato­mów. Post­se­ku­lar­ny coaching, w ilo­ściach nad­pro­gra­mo­wych wchła­nia­ny przez ducho­we recep­to­ry bra­ci i sióstr, popu­li­stycz­nie wyra­sta­ją­cy z nie­zgo­dy na byt (będą­cy wła­ści­wie tyl­ko meta­fi­zycz­nym skan­da­lem w kosmo­sie nega­tyw­no­ści), oka­zu­je się okrut­ną kpi­ną zarów­no z  imma­nen­cji, jak i z trans­cen­den­cji. Te dwie kate­go­rie są jedy­nie naiw­nym zacie­ra­niem tego skan­da­lu, są tyl­ko ducho­wym tikiem, pra­gnie­niem prze­kształ­ce­nia wła­sne­go ist­nie­nia. Men­tor­ski ton fał­szy­we­go mesja­sza mie­sza się z Youtube’owymi gad­ka­mi moty­wa­cyj­ny­mi, włą­czo­ny­mi w logi­kę nie­usta­ją­cej wyprze­da­ży języ­ka: „Odzy­skaj­my zachwyt:/ Nawet gdy dzień gry­zie brzydotą,/ noc wciąż wyda­je się pięk­na!” albo „Spójrz­cie w niebo:/ czy nikt już nie wie­rzy w szczę­śli­wą gwiaz­dę?” Instruk­ta­żo­wy ton, czer­pią­cy z parap­sy­cho­lo­gicz­nych kon­tu­rów, to imi­ta­cja dys­kur­su homi­lij­ne­go, sytu­ują­ce­go czło­wie­ka w prze­strze­ni roz­pię­tej mię­dzy głę­bo­ką imma­nen­cją a odru­cho­wą trans­cen­den­cją.

Poetyc­kim kryp­to­ni­mem naiw­ne­go zacie­ra­nia nega­tyw­no­ści wpi­sa­nej w ist­nie­nie jest sklep noc­ny, limi­nal­na prze­strzeń, źró­dło imma­nen­cji towa­ro­wej reli­gij­no­ści: „Eks­pe­dient­ki w skle­pach nocnych,/ wiem, jak nie­na­wi­dzi­cie tego hot doga,/ zama­wia­ne­go przez zła­cha­ne­go, samo­zwań­cze­go kró­la nocy,/ poca­łuj­cie bie­da­ka, niech żywi się miło­ścią!” Skle­po­we jarze­niów­ki, pul­su­ją­ce prze­ry­wa­nym świa­tłem, sta­ją się detek­to­ra­mi, reje­stru­ją­cy­mi hie­ro­fa­nię fake mes­sia­ha, ser­wu­ją­ce­go  imma­nent­ny posi­łek z wła­sne­go ist­nie­nia: „Skle­py cało­do­bo­we, w środ­ku nocy,/ prze­ma­wiam do was: mam coś mocniejszego/ od wód­ki, pij­cie krew moją/ i jedz­cie cia­ło moje zamiast tych/ prze­sło­dzo­nych sło­dy­czy i prze­so­lo­nych chip­sów!” Ta cało­do­bo­wa kalo­rycz­na komu­nia (nie)święta (na pew­no nie­chluj­na, o wąt­pli­wych warun­kach sani­tar­nych) to podej­rza­ny suple­ment, impli­ko­wa­ny w żyły die­te­tycz­ne­go bytu: odchu­dzo­ne­go, wynisz­czo­ne­go, będą­ce­go ontycz­ną reszt­ką. W skle­pie noc­nym pod­miot-reszt­ka ma dostą­pić łaski afir­ma­cji wła­sne­go ist­nie­nia, ma uczest­ni­czyć w kani­ba­li­stycz­nym pojed­na­niu z egzy­sten­cją, zaś nie­za­do­wo­lo­ne eks­pe­dient­ki zaczną zacie­rać skan­dal nega­tyw­no­ści w swo­ich zeszy­tach. Wizja cało­do­bo­wej komu­nii (nie)świętej to poetyc­ki kryp­to­nim teo­lo­gicz­nej pust­ki, któ­ra wyzie­ra z pozor­nej peł­no­ści imma­nen­cji – ducho­wej i afir­ma­cyj­nej korek­ty nega­tyw­no­ści. Osta­tecz­nie mesjań­ski coachprzed­sta­wia się jako ducho­wy akwi­zy­tor, ofe­ru­ją­cy naj­lep­sze reli­gij­ne suple­men­ty: „Nie musi­cie wie­rzyć mi, ale uwierz­cie moim odżyw­kom!” Efekt pro­duk­cji – ducho­wa odżyw­ka w posta­ci imma­nen­cji – przy­sła­nia pro­ces pro­duk­cji, czy­li samą wia­rę rozu­mia­ną jako dłu­go­fa­lo­wa inwe­sty­cja środ­ków pro­duk­cji oraz wła­ści­wej pra­cy ducha. Wąt­pli­wej jako­ści towar-odżyw­ka sta­je się meto­ni­mią samej wia­ry, oku­pio­nej wyzy­skiem cia­ła.

W poło­wie „Wita­mi­no­we­go Jezusa”Kaczanowski decy­du­je się, by doko­nać pew­ne­go gestu: bra­cia i sio­stry poże­ra­ją cia­ło fake mes­sia­ha, ścią­ga­jąc maskę jego twa­rzy, pod któ­rą pul­su­je tkan­ka cybor­ga – figu­ry z poprzed­nie­go wier­sza. Cybor­ga, któ­ry wizyj­nie kreu­je anty-pro­jekt ducho­wo­ści. Cybor­ga, któ­ry pro­fa­nu­je, by stać się aku­szer­ką mar­twych prawd o „reszt­ko­wo­ści” ist­nie­nia. Cybor­ga, któ­ry wykpi naiw­ność imma­nen­cji, doko­nu­ją­cej pojed­na­nia z nega­tyw­no­ścią bytu. Cyborg, zrzu­ciw­szy zno­szo­ny frak fał­szy­we­go mesja­sza, kon­ty­nu­uje swój poetyc­ki hymn, tym razem wymie­rzo­ny w złud­ną trans­cen­den­cję, prze­ku­wa­ją­cą egzy­sten­cję na ilu­zo­rycz­ną zasa­dę „bycia gdzie indziej”, ducho­we­go exo­do­su z pusty­ni docze­sno­ści: „Nikt nie może być/ nie­śmier­tel­ny ani przez wiecz­ność, ani przez jed­ną chwilę./ Umrze­cie, jak i ja umrę, to nie powód, by/ być aż tak śmier­tel­nie poważ­nym.”. Zapa­da­ją się kolej­ne fun­da­men­ty trans­cen­den­tal­nej wia­ry: „raj to pię­cio­gwiazd­ko­wa ście­ma dla ubogich,/ dla któ­rych ofer­ta biu­ra podró­ży to ofer­ta marzeń”.

Meta­fi­zycz­ny głód to jedy­nie nie­na­sy­co­ny ape­tyt tury­sty, korzy­sta­ją­cy z nekro­gra­ficz­ne­go glo­bu­su, spłasz­cza­ją­ce­go bie­gu­no­wy dystans mię­dzy docze­sno­ścią a doce­lo­wą „trans­cen­den­tal­ną rze­czy­wi­sto­ścią ina­czej”. Zmar­twych­wsta­nie – mesjań­ski aksjo­mat chrze­ści­jań­ski – przed­sta­wia­ne jest w wier­szu jako „fik­cja lite­rac­ka”. Reli­gia to prze-pisa­nie pier­wot­ne­go odru­chu trans­cen­den­cji – ufor­mo­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści sło­wa­mi, mode­lo­wa­nie sen­su poprzez język. Cybor­go­wi zosta­ła zaim­por­to­wa­na świa­do­mość, że żyje­my w fik­cji, „któ­rej nikt nie pisze”. Nikt jej nie pisze, lecz trwa  poprzez (re)produkcyjne ite­ro­wa­nie pew­nych reli­gij­nych odru­chów, mecha­nicz­nych tików, pobu­dza­nych przez bli­ską obec­ność reli­gij­ne­go fety­szu lep­sze­go „życia gdzie indziej”, „życia ina­czej”. Zna­cze­nie kon­tak­tu czło­wie­ka z fety­szem jest fun­da­men­tal­ne dla myśli Laca­na: pra­gnie­nie zasy­sa się na mate­rii fety­szy­zo­wa­ne­go obiek­tu, by czer­pać z nie­go flu­idy speł­nie­nia. U pod­staw takich prak­tyk prze­ja­wia się domi­nu­ją­ce pano­wa­nie Real­ne­go – nie­skoń­czo­nej nega­tyw­no­ści ist­nie­nia. Fetysz to reli­gij­na Wul­ga­ta, pau­pe­ry­zu­ją­ca uciecz­kę pod­mio­tu od nega­tyw­ne­go „dna bytu” – śmier­ci. Sko­ro żyje­my w fik­cji, „któ­rej nikt nie pisze”, to jeste­śmy bar­dzo bli­sko myśli Der­ri­dy: nasze życie się pisze. Pod siękry­ją się ite­ro­wa­ne prak­ty­ki, sko­re­lo­wa­ne z fety­szy­za­cją reli­gij­ne­go myśle­nia (jako odpo­wie­dzi na nega­tyw­ność). Żyje­my w piśmie, lecz nie jest to Pismo Świę­te, a jedy­nie tra­dy­cyj­na mecha­ni­ka tików i (re)produkcji.

Inte­re­su­ją­cy jest pro­test prze­ciw­ko logo­cen­try­zmo­wi ist­nie­nia, poja­wia­ją­cy się w eks­ta­tycz­nych wizjach pod­mio­tu-cybor­ga: „Wie­rut­na bzdu­ra z tym ‘Na począt­ku było słowo’./ Na jakim, kur­wa, począt­ku? Jakie, kurwa,/ sło­wo? Czło­wie­ku, pamię­taj: masz pra­wo nie mieć/ wła­sne­go zda­nia”. I dalej czy­ta­my: „Miłość! Na począt­ku była upoj­na noc bez słowa,/ potem przy­szedł dzień, co gry­zie brzy­do­tą”. Ten pro­test wyra­sta z prze­ko­na­nia, że Pismo jest prze­strze­nią wła­dzy, któ­ra nor­ma­tyw­nie wyzna­cza para­me­try ist­nie­nia czło­wie­ka, zmu­sza­jąc go do ducho­wej emi­gra­cji w prze­strzeń nie-docze­sną, w któ­rej loko­wa­ne są fał­szy­we sen­sy. Dla Rolan­da Barthes’a począ­tek zawsze pozo­sta­wał jedy­nie figu­rą reto­rycz­ną, podob­nie u Kacza­now­skie­go: biblij­ny począ­tek jest arbi­tral­nie usta­lo­nym punk­tem star­to­wym hege­mo­nii reli­gij­nych niby-sen­sów. Pozor­ny nihi­lizm to zaka­mu­flo­wa­ny pro­test prze­ciw­ko sło­wom-fety­szom, coachin­go­wym pro­te­zom i pod­pór­kom: „Jakie sło­wo? Masz pra­wo nie mieć zdania./ Nie zosta­nie po tobie nawet dziu­ra w zie­mi, alle­lu­ja!” Pro­test prze­ciw­ko logo­cen­try­zmo­wi to pró­ba wyj­ścia z Pisma, z życia, któ­re się pisze. To eks­ta­tycz­na pró­ba języ­ko­wej trans­gre­sji, zanu­rze­nia się w ano­ma­lię życia (kosmicz­ne­go eks­ce­su), w czy­stą nega­tyw­ność, któ­ra swym napię­ciem wyzna­cza kon­kret­ną rodza­jo­wość ist­nie­nia. Dla­te­go cyborg-hie­ro­fan­ta gar­dzi obiet­ni­cą trans­cen­den­tal­nej reli­gii i imma­nen­cji (złud­ne pojed­na­nie się z losem, per­wer­syj­ne i sado­ma­so­chi­stycz­ne amor fati). Podob­ną per­spek­ty­wę moż­na połą­czyć z wyobraź­nią Erro­sa („błąd, wyko­le­jo­ny z porząd­ku onto­lo­gicz­ne­go” − jak zauwa­ża Aga­ta Bie­lik-Rob­son). Wyobraź­nia erro­tycz­na Cybor­ga spra­wia, że każ­da pomył­ka pod­czas szkol­ne­go dyk­tan­da z Pisma, któ­re samo się pisze, jest życio­daj­nym błę­dem, jest drob­nym drga­niem wital­no­ści w ska­mie­li­nie ontycz­nej reszt­ki, wypłu­ka­nej z mesjań­skie­go sen­su ilu­zji. Erro­tycz­na medy­ta­cja cybor­ga prze­kre­śla wia­rę w coś inne­go niż teraź­niej­szość: „Zacznij­my od począt­ku, z którego/ nie widać koń­ca, któ­ry nadej­dzie, bez szans na/ sequ­el, pre­qu­el czy rema­ke”. Teraź­niej­szo­ści nie moż­na trans­cen­den­tal­nie zastą­pić kolej­ny­mi plan­sza­mi w reli­gij­nym tyco­onie, teraź­niej­szo­ści nie moż­na zmo­dy­fi­ko­wać żad­ną imma­nent­ną korek­tą w ducho­wym softwa­rze, teraź­niej­szo­ści nie moż­na retro­pij­nie kształ­to­wać Pismem tra­dy­cji. Teraź­niej­szość jest nazna­czo­na tyl­ko nega­tyw­no­ścią – cyborg doko­nu­je ini­cja­cji w świat praw­nie usta­no­wio­ny przez zasa­dę śmier­ci i skoń­czo­no­ści: „Nie pozo­sta­nie dziu­ra, bo nie pozostanie/ żad­na Zie­mia”. Taka praw­da nie zno­si kłamstw trans­cen­den­cji oraz imma­nen­cji. Cyborg trwa mimo pra­wo­moc­ne­go wer­dyk­tu koń­ca, wpi­sa­ne­go w jego wła­sne ist­nie­nie.

W kar­to­gra­fii współ­cze­snej ducho­wo­ści nale­ży wyróż­nić jesz­cze inną stra­te­gię, powią­za­ną tym razem z per­spek­ty­wą mitycz­ne­go oglą­du ist­nie­nia. Cyborg Kacza­now­skie­go wytrzy­mu­je kon­fron­ta­cję z nie­prze­jed­na­nym wzro­kiem Apol­li­na, uwa­ża­jąc życie nie za prze­jaw kamien­nej wiecz­no­tr­wa­ło­ści, lecz jako pew­ną symu­la­cję, któ­rej ist­nie­nie bywa zapo­śred­ni­czo­ne przez libi­dal­ną eko­no­mię rekla­my i pra­gnie­nia: „Żyje­my w rekla­mie życia, teraz tak mogła­by się/ rekla­mo­wać naj­po­dlej­sza buda z ham­bur­ge­ra­mi”. Cyborg obse­syj­nie szu­ka ontycz­ne­go ana­lo­go­nu w uni­wer­sum ryn­ku, kapi­ta­li­zmu, nad­pro­duk­cji, rekla­my, mediów, obna­ża­jąc tym samym efek­tyw­ność per­spek­ty­wy mitycz­nej, szu­ka­ją­cej śla­dów tego, co trwać będzie „naj­bar­dziej” i „naj­czy­ściej”. Życie cybor­ga nie zaświe­ci peł­ną ist­nie­nia, może być oświe­tlo­ne jedy­nie w spo­sób nukle­ar­ny, spa­la­jąc się para­dok­sal­nie w peł­ni nie­ist­nie­nia. I wła­śnie to nukle­ar­ne słoń­ce umoż­li­wi czło­wie­ko­wi pozna­nie praw­dy o tym, czym jest w isto­cie nega­tyw­ność bytu: „Jak wiel­ki cień trze­ba rzu­cić w two­ją stronę,/ byś przy­po­mniał sobie o słoń­cu?” Her­ber­tow­ski kamień za dłu­go pozo­sta­wał w cie­niu, by roz­po­znać zmien­ność nukle­ar­ne­go słoń­ca.

Czy cyborg może zaofe­ro­wać trze­cią dro­gę (inną niż trans­cen­den­cja czy imma­nen­cja)? W „Wita­mi­no­wym Jezusie”czytamy: „Pytasz o drogę?/ Nie mam zda­nia”. Wyda­je się, że jest to swo­iste cre­do cybor­gów, ich wyzna­nie anty-wia­ry, wyzna­nie ontycz­ne­go „po pro­stu”, pozba­wio­ne­go sen­so­twór­czej dys­po­zy­cji. Fra­za poetyc­ka Ada­ma Kacza­now­skie­go defor­mu­je szlak pojed­na­nia z ist­nie­niem, wykrzy­wia mesja­nicz­ny pro­test prze­ciw­ko teraź­niej­szo­ści, wresz­cie – dege­ne­ru­je lite­ry Pisma, godząc się na wypi­sa­nie się z księ­gi uni­wer­sal­nej nar­ra­cji, two­rzo­nej z per­spek­ty­wy bez­oso­bo­we­go się. Trans­cen­den­cja to „ście­ma dla ubo­gich”, imma­nen­cja to „naj­bar­dziej pozba­wio­na sen­su kam­pa­nia spo­łecz­na”. Franz Rosen­zwe­ig, opi­su­jąc róż­ni­cę mię­dzy myślą ateń­ską  a jero­zo­lim­ską, kon­sta­to­wał, że w pierw­szym przy­pad­ku filo­zo­fia może zapy­tać jedy­nie o byt i nie­byt, w dru­gim przy­pad­ku tyl­ko, i aż, o życie oraz śmierć. Poznań­sko-war­szaw­ska myśl Kacza­now­skie­go pyta „po pro­stu” o bez-sens i sens, nie będąc żad­ną jed­no­znacz­ną „trze­cią dro­gą” w świe­tle nega­tyw­no­ści. Fake mes­siah(prze­mie­nio­ny, prze­anie­lo­ny w cybor­ga) jarze­niów­ka­mi skle­pu cało­do­bo­we­go naświe­tla pod­mio­to­we szu­ka­nie sen­su jako bez-sen­sow­ną degra­da­cję duszy, pogrą­ża­ją­cej się w fau­stow­skim rytu­ale wymia­ny, zamie­nia­ją­cej marze­nie o wła­snym sen­sie i celu w towa­ro­wy fetysz, uru­cha­mia­ją­cy demo­nicz­ny krąg kal­ku­la­cji eko­no­micz­nych i reli­gij­nych. Nawet ten meta­fi­zycz­ny pakt oka­zu­je się jedy­nie pustą insce­ni­za­cją: „Nie wszyst­ko da się sprze­dać, żaden rogacz, frajer/ nie kupi od was duszy, więc tym bardziej/ upa­jaj­cie się moją krwią”. Poszu­ku­jąc sen­su, dusza wkra­cza w śro­dek rytu­al­ne­go krę­gu eko­no­mii ducha i fety­szu – wszyst­ko koń­czy się bez-sen­sow­ną eko­no­micz­ną i reli­gij­ną kata­stro­fą, eks­plo­zją nukle­ar­ne­go słoń­ca.

Cały reli­gij­ny szta­faż oka­zu­je się jedy­nie pro­te­zą kapi­ta­li­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, zastę­pu­ją­cej nie­bo­ski pen­ta­gram nie­ludz­kim kołem pro­duk­cji i wyzy­sku, wymie­nia­ją­cej Sza­ta­na i Boga na Pana i Nie­wol­ni­ka. Śmierć fał­szy­we­go mesja­sza nie może być ofia­rą, sym­bo­licz­ną śmier­cią – sta­je się jedy­nie l’ac­te gra­tu­it, zbrod­nią bez żad­ne­go moty­wu, śmier­cią „po pro­stu”. Dla­te­go postre­li­gij­na poezja Kacza­now­skie­go zawsze wybrzmi jak gro­te­sko­we kon­do­len­cje, fru­wa­ją­ce nad bez­den­ną otchła­nią nie­ist­nie­nia.

III. Co skry­wa­ją toa­le­ty w Mario­cie?

Kapi­tał nie­cier­pli­wy jest,
ruchli­wy jest.
Tomasz Bąk, „Hymn”

Ist­nie­je jesz­cze inna moż­li­wość: drwić sobie z logi­ki, któ­ra zwra­ca się prze­ciw ludz­ko­ści.
The­odor Ador­no, Max Hor­khe­imer, Dia­lek­ty­ka oświe­ce­nia

„Co jest nie tak z tymi ludź­mi?” oraz „Wita­mi­no­wy Jezus”to dwie wido­ków­ki z reli­gij­ne­go i ducho­we­go ugo­ru, na któ­rym rosną skar­la­łe i zde­ge­ne­ro­wa­ne for­my pod­mio­to­wo­ści. Pod­mio­ty są  uza­leż­nio­ne od finan­so­wej foto­syn­te­zy, dzię­ki któ­rej mogą zdo­być upra­gnio­ne tok­sycz­ne fety­sze, palo­ne potem w pie­cach, zatru­wa­ją­ce lokal­ne śro­do­wi­sko. Mistycz­na pira­mi­da, ruj­no­wa­na w dwóch wier­szach Kacza­now­skie­go, oka­zu­je się pira­mi­dą finan­so­wą, ryn­ko­wym ste­la­żem, s(t)ymulacją ide­olo­gicz­ne­go rusz­to­wa­nia. Poeta loku­je bez­sens kapi­ta­łu w nad­pa­lo­nym taber­na­ku­lum umiesz­czo­nym w samym cen­trum sfink­so­wej pira­mi­dy, budo­wa­nej z gru­zów reli­gij­nych dróg (od imma­nen­cji do trans­cen­den­cji). Ta sub­wer­syw­na pseu­do­me­ta­fi­zy­ka spra­wia, że mamy do czy­nie­nia z dia­me­tral­ną zmia­ną dys­kur­su: opa­da­ją akcen­ty reli­gij­ne na rzecz wywro­to­wej filo­zo­fii czy­nu. „Utopia”to wiersz wła­ści­wie an-archicz­ny, któ­re­go poetyc­ka pro­ce­du­ra to ogrom­ny akt deka­pi­ta­cji obec­no­ści jakiej­kol­wiek arche, rzą­dzo­ne­go struk­tu­ra­mi rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej żyje­my. W przy­pad­ku świa­ta postre­li­gij­ne­go – spu­sto­szo­ne­go przez fał­szy­we­go mesja­sza i cybor­ga – taką mate­rią pri­ma był kapi­tał: wie­lo­gło­wa hydra (wyzysk, pie­niądz, towar, pro­dukt, fetysz).„Utopia” nie jest wca­le mani­fe­stem, na pod­sta­wie któ­re­go moż­na stwo­rzyć ponad­lo­kal­ny ład, lecz jest sym­bo­lem an-archii, kapi­tu­la­cji pierw­szej zasa­dy. Jedy­na jed­ność, o jakiej może być mowa, to dele­zjań­ski bez­kształt­ny cha­os, amor­ficz­na kon­wer­gen­cja wie­lu serii i porząd­ków, któ­re w swej kumu­la­cji blo­ku­ją moż­ność uprzy­wi­le­jo­wa­nia jed­ne­go porząd­ku. „Uto­pia” Kacza­now­skie­go opo­wia­da wła­śnie o an-archicz­nym pro­ce­sie prze­ta­pia­nia neo­li­be­ral­ne­go deka­lo­gu na cha­otycz­ną kon­wer­gen­cję bez­sen­sow­no­ści i bez­czyn­no­ści. Finan­so­we arche prze­sta­je być nad­rzęd­ną i uni­wer­sal­ną zasa­dą, któ­ra jest w sta­nie orga­ni­zo­wać życie – nawet jeśli to życie z uchem przy­ci­śnię­tym do dna bytu.

Kacza­now­ski każe swo­im pod­mio­tom wznie­cać poli­tycz­ny i ryn­ko­wy zamęt, poma­ga im dez­or­ga­ni­zo­wać arbi­tral­ny ład. Kra­jo­braz spo­łecz­no-eko­no­micz­ny zaczy­na przy­po­mi­nać poetyc­ki pej­zaż bała­ga­niar­skie­go kin­de­ry­zmu, pod­tru­wa­ne­go an-archicz­nym jadem i wście­kło­ścią: „ale sko­ro pierd­nię­cie motyla/ może nie­chcą­cy zapro­sić tsunami,/ wznieć­my tę falę!” Jest to zupeł­nie inny para­dyg­mat myśle­nia o rewo­lu­cji (oraz o samym zaan­ga­żo­wa­nym wier­szu) niż w przy­pad­ku Szcze­pa­na Kopy­ta czy Kon­ra­da Góry. Wiersz nie jest już poli­tycz­ną ulot­ką, pusz­cza­ną z rąk do rąk (tak było u Kopy­ta,  pusz­cza­ją­ce­go wiersz w krwio­bieg wyzy­ski­wa­nych i spre­ka­ry­zo­wa­nych ciał z tomu Sale sale sale). Poetyc­ka rewo­lu­cja Kacza­now­skie­go jest bła­zeń­skim i sub­wer­syw­nym pod­szep­tem: „Powie­dzia­łem bra­tu: utop wszyst­kie pie­nią­dze (…)”. Jeśli Góra, pisząc „pio­sen­ki z mię­sa”, sta­rał się zna­leźć poetyc­ki ekwi­wa­lent udrę­czo­ne­go cia­ła robot­nic i robot­ni­ków, to Kacza­now­ski trak­tu­je kapi­ta­li­stycz­ną maszy­ne­rię (nad)produkcji arche jako coś mię­sne­go, co moż­na per­wer­syj­nie zawie­sić w prze­strze­ni publicz­nej, rzą­dzo­nej zgo­ła odmien­nym dys­kur­sem widzial­no­ści. Pie­niądz jest mię­sem sady­stycz­nie drę­czo­nym przez nowo­cze­snych cha­łup­ni­ków, rady­kal­nie bez-sen­sow­nych an-archi­stów. Mię­so kapi­ta­łu roz­kła­da się w deli­rycz­nych opa­rach absur­du i nie­do­rzecz­no­ści (kapi­ta­li­stycz­ne gene­ro­wa­nie zysków sta­je się an-archicz­nym dege­ne­ro­wa­niem sen­su i celu): „Powie­dzia­łem ojcu: utop całe oszczędności/ w pira­mi­dzie finan­so­wej, a potem umów się/ na wizy­tę u psy­cho­ana­li­ty­ka i mu nie zapłać”. Jeśli Szcze­pan Kopyt opo­wia­da się za liry­ką „zda­nia zaczy­na­ją­ce­go się od nie”, to Kacza­now­ski roz­po­czy­na wiersz od absur­dal­ne­go „tak”, afir­ma­tyw­ne­go w swym bez­sen­sie, an-archicz­ne­go w swej wywro­to­wo­ści. Wszyst­kie rady, w isto­cie zno­szą­ce pry­mat pseu­do­me­ta­fi­zy­ki obec­no­ści kapi­ta­łu-arche, są bła­zeń­skim (sowi­zdrzal­skim) prze­drzeź­nia­niem zna­jo­mych dys­kur­sów: tera­peu­tycz­ne­go, neo­li­be­ral­ne­go („kasa jest na wycią­gnię­cie ręki”), eko­no­micz­ne­go, tre­ner­skie­go. Popu­lar­ny men­tal­ny roz­wój (quasi-psy­cho­lo­gicz­ny coaching) zosta­je zde­ma­sko­wa­ny – o przy­szło­ści ego może­my mówić jedy­nie w gra­ni­cach języ­ka zra­cjo­na­li­zo­wa­nej neo­li­be­ral­nej nowo­mo­wy: „Powie­dzia­łem bra­tu: utop pieniądze/ w inwe­sty­cję w same­go sie­bie, skończ kursy,/ jak naj­ła­twiej skoń­czyć ze sobą, pnąc się po szcze­blach”. Imi­ta­cja samo­roz­wo­ju pro­wa­dzi do samo­za­gła­dy – auto­de­struk­cja naiw­nych pod­mio­to­wych resz­tek jest wpi­sa­na w krwa­wą i absur­dal­ną logi­kę an-archii Kacza­now­skie­go: „i każ sobie sko­pać dupę ochro­nia­rzom w Tesco,/ napluj im na śle­dzie i na makrele/ i niech ci potną ostat­nią kre­dy­to­wą kar­tę”. Śmierć boha­te­rów Kacza­now­skie­go rzad­ko jest real­na („mul­ti­mi­lio­ne­rze od sied­miu boleśni,/ nie stać cię na samo­bój­stwo”) – cho­dzi raczej o śmierć ide­al­nych figur pra­cow­ni­ków, inwe­sto­rów, kon­su­men­tów, klien­tów, (re)produkujących hege­mo­nię kapi­ta­li­stycz­nej zasa­dy, finan­so­wej arche, opar­tej na wyzy­sku, nie­rów­no­ści i eko­no­micz­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści. Deli­rycz­na i rewo­lu­cyj­na cha-cha, do któ­rej zapra­sza an-archicz­ny sukub („gło­sy pod­szep­tu­ją­ce ojcom, bra­ciom, sio­strom i synom”), zamie­nia się w bez­dusz­ne dan­se maca­bre– w zde­for­mo­wa­nym zwier­cia­dle Sten­dha­la odbi­ja­ją się mar­twe maski, eko­no­micz­ne typy ide­al­ne, bier­ni powie­la­cze i wybie­la­cze kul­tu­ro­wej oraz eko­no­micz­nej nie­rów­no­ści. An-archi­ści Kacza­now­skie­go mają w sobie coś z fag figh­ters Karo­la Radzi­szew­skie­go – rady­kal­nie demon­stru­ją, że inna nie­he­ge­mo­nicz­na rze­czy­wi­stość jest (nie)możliwa, prze­drzeź­nia­ją nor­ma­tyw­ne dys­kur­sy kapi­ta­li­stycz­ne i neo­li­be­ral­ne, swo­imi różo­wy­mi komi­niar­ka­mi paro­diu­ją prze­moc sys­te­mu, uka­zu­jąc z‑boczone i poprze­krę­ca­ne odbi­cie tego pozor­nie neu­tral­ne­go obra­zu świa­ta (nie kwe­stio­nu­ją przy tym real­nych krzywd). U Kacza­now­skie­go czy­ta­my: „(…) i wytłu­macz kibolom,/ że naj­drob­niej­szy gej ma więk­sze jaja od nich,/ i poproś kibo­li, by prze­sta­li się okła­my­wać i przyznali,/ że kocha­ją męskie towa­rzy­stwo, i każ im się poca­ło­wać w dupę”. An-archi­ści demon­stru­ją, że porzą­dek kapi­ta­li­stycz­ny (cią­głe pra­gnie­nie, inwe­sto­wa­nie ener­gii libi­dal­nej) moż­na swo­bod­nie wią­zać z utrzy­my­wa­niem rze­czy­wi­sto­ści homo­spo­łecz­nej w ste­reo­ty­po­wo męskich śro­do­wi­skach. Jeśli fag figh­ters są queero­wym ucie­le­śnie­niem poli­tycz­ne­go lęku przed homo­sek­su­ali­zmem, to an-archi­ści z „Utopii”są rewo­lu­cyj­ny­mi prze­ciw­cia­ła­mi, tok­sycz­nie implan­to­wa­ny­mi w krwio­bieg opre­syj­nych i arbi­tral­nych sen­sów – kapi­ta­li­stycz­nych zasad, fety­szy­stycz­nej arche. Mamy tutaj do czy­nie­nia z rady­kal­ny­mi bojów­ka­mi, zrze­sza­ją­cy­mi takie języ­ko­we semy, któ­re pod­szep­ta­mi wpro­wa­dza­ją bez-sen­sow­ny bała­gan w nie­spra­wie­dli­wych regu­la­cjach hege­mo­nicz­ne­go sys­te­mu.

Kapi­ta­li­stycz­na pra­za­sa­da zysku zra­cjo­na­li­zo­wa­ła (i zin­stru­men­ta­li­zo­wa­ła) roz­wią­za­nia w obsza­rze dys­kur­sów mówie­nia o przy­szło­ści „ja”. Rady­kal­ny (bez-sen­sow­ny) an-archizm „Utopii”to odpo­wiedź na agre­syw­ną ide­olo­gię narzu­ca­nia odpo­wie­dzial­no­ści za mak­sy­ma­li­za­cję war­to­ści ryn­ko­wej wła­sne­go życia, wła­snej pra­cy i roz­wo­ju. Absur­dal­ne roz­wią­za­nia w zakre­sie dys­po­no­wa­nia kapi­ta­łem (np.: „Powie­dzia­łem żonie: utop całą kasę w basenie,/ w zle­wie, w pral­ce, zapchaj naszą kasą kibel,/ wezwij eki­pę od prze­py­cha­nia kibla i powiedz im,/ że kasa jest na wycią­gnię­cie ręki”), któ­rych poetyc­ki kon­tur opie­ra się na imi­ta­cji neo­li­be­ral­nej nowo­mo­wy, są rady­kal­nym sabo­ta­żem, są bła­zeń­ską akcją dywer­syj­ną w ryn­ko­wej guber­ni, rzą­dzo­nej przez neo­li­be­ral­ną racjo­nal­ność, któ­ra fetysz samo­wy­star­czal­no­ści usta­no­wi­ła jako abso­lut­ny ide­ał etycz­ny. An-archizm Kacza­now­skie­go musi być zatem nie­etycz­ny, gdyż powi­nien prze­ciw­sta­wić się hege­mo­nii samo­wy­star­czal­no­ści – narzu­ca­nej pra­za­sa­dzie życia w warun­kach nie­spra­wie­dli­wo­ści i nie­rów­no­ści. An-archicz­ne prak­ty­ki bez-sen­sow­nych bojów­ka­rzy mate­ria­li­zu­ją rze­czy­wi­stość, któ­ra pozo­sta­wa­ła skrzęt­nie ukry­ta pod arche: „Mia­łem sen, w któ­rym ryby chcia­ły pra­co­wać w biurach/ za gło­do­we pensje./ Mia­łem sen, w któ­rym jele­nie zarabiały/ w sza­rej stre­fie bez szans na ubezpieczenie./ Mia­łem sens, w któ­rym każ­da bak­te­ria liczy­ła dni do wypłaty/ i co chwi­la puka­ła do gabi­ne­tu głów­nej księ­go­wej”. Neo­li­be­ral­na racjo­nal­ność arche narzu­ca pre­kar­ność. Eko­no­micz­na ide­olo­gia for­mu­je nowy rodzaj zbio­ro­wo­ści, któ­rej odmó­wio­no naj­waż­niej­szych gwa­ran­cji (praw socjal­nych, docho­du, sta­bil­no­ści, ochro­ny). Jak zauwa­ża Judith Butler, pre­ka­ry­za­cja (czy­li utrzy­my­wa­nie struk­tur nie­pew­nej pra­cy tym­cza­so­wej, mini­ma­li­za­cja usług publicz­nych i socjal­nych) to kolej­na for­ma poli­tycz­nej bio­wła­dzy, gdyż jedy­nie racjo­nal­ność ryn­ko­wa może decy­do­wać o tym, kto zasłu­gu­je na zdro­wie i życie, czy­je życie powin­no zostać chro­nio­ne pakie­tem socjal­nym, a czy­je powin­no zostać zepchnię­te na mar­gi­nes. Repre­syj­ny etos samo­wy­star­czal­no­ści pro­wa­dzi do tego, że neo­li­be­ral­na arche mode­lu­je cia­ła spre­ka­ry­zo­wa­ne, kru­che, nie­pew­ne, prze­stra­szo­ne – „zbęd­ne życia” (Achil­le Mbem­be), któ­rym odma­wia się pod­sta­wo­wych świad­czeń. Gorącz­ko­wy an-archizm, for­ma aktyw­no­ści wyra­sta­ją­ca z postre­li­gij­ne­go ugo­ru (dwa poprzed­nie wier­sze z tomu), nie pro­po­nu­je żad­ne­go eko­no­micz­ne­go mesja­ni­zmu: „Utop pie­nią­dze na tacy, bo że bóg nie istnieje,/ jest wia­do­me przy­naj­mniej od pię­ciu miliar­dów lat”. Wiersz koń­czy się zawo­ła­niem „prze­stań pła­cić za nie­swo­je grze­chy!” – reli­gij­na odpo­wie­dzial­ność rów­nież zosta­ła zde­ma­sko­wa­na jako for­ma ryn­ko­wej i escha­to­lo­gicz­nej nie­rów­no­ści oraz nie­spra­wie­dli­wo­ści. W świe­cie Kacza­now­skie­go nawet pra­wo Pas­ca­la to bez-sen­sow­na inwe­sty­cja papie­rów bez­war­to­ścio­wych w kosmicz­ną próż­nię: „bo kosmo­su nie ma, są ceny z kosmo­su”. Nie­pła­ce­nie za nie­swo­je grze­chy to pierw­szy krok an-archii, odsła­nia­ją­cej zło neo­li­be­ral­nej pra­za­sa­dy, łączą­cej ety­kę z eko­no­mią samo­wy­star­czal­ne­go i ren­tow­ne­go ego. Odpo­wie­dzial­ność za grzech pre­ka­ry­za­cji stoi tyl­ko i wyłącz­nie po stro­nie tych, któ­rzy regu­lu­ją ist­nie­nie przez nor­my, (re)produkujące wyklu­cza­ją­ce hie­rar­chie finan­so­we, eko­no­micz­ne oraz socjal­ne. An-archi­ści Kacza­now­skie­go pre­zen­tu­ją wol­ność odmien­ną niż (mimo)wolna inwe­sty­cja we wła­sną war­tość ryn­ko­wą. Nale­ży dzia­łać i dzia­ła­jąc, nisz­czyć sens i hege­mo­nicz­ną arche.

Czymś uprasz­cza­ją­cym było­by trak­to­wa­nie „Utopii”jako rewo­lu­cyj­ne­go wzor­ca kome­dio­we­go. Absurd i bez­sens dzia­ła­nia an-archicz­ne­go to wyraz szcze­gól­nej cynicz­nej drwi­ny wobec neo­li­be­ral­nej i kapi­ta­li­stycz­nej „logi­ki, któ­ra zwra­ca się prze­ciw­ko ludz­ko­ści”. „Utopia”to poetyc­ka wstę­ga Möbiu­sa, nie­ustan­ny prze­plot sub­wer­syw­nej mobi­li­za­cji i an-archicz­nej demo­bi­li­za­cji – wiersz poka­zu­je nie­uchron­nie tra­gicz­ne cia­ło rewo­lu­cji, ście­ra­ją­ce się o anty­no­micz­ne dno bytu. An-archi­ści Kacza­now­skie­go to prze­po­je­ni postre­li­gij­ną nega­tyw­no­ścią rene­ga­ci z Grand-Hote­lu „Otchłań”, oso­bli­wie opi­sy­wa­ne­go przez György’ego Lukác­sa jako „pięk­ny, wypo­sa­żo­ny we wszel­ki moż­li­wy luk­sus hotel, poło­żo­ny na skra­ju otchła­ni, nico­ści i absur­du”. An-archi­zu­ją­cy bun­tow­ni­cy-rene­ga­ci z hukiem opusz­cza­ją neo­li­be­ral­ny Grand-Hotel, opie­ra­ją­cy się na nicu­ją­cej ety­ce, pre­ka­ry­zu­ją­cej „zbęd­ne życia”, wrzu­ca­ne do otchła­ni sza­rej stre­fy, miesz­czą­cej się w głę­bo­kiej fosie wokół fasa­dy budyn­ku. An-archi­stycz­na per­spek­ty­wa kry­tycz­na, wymy­ka­ją­ca się pano­wa­niu pra­za­sa­dy zysku i samo­wy­star­czal­no­ści, prze­mie­nia kapi­ta­li­stycz­ny Grand-Hotel w opusz­czo­ną rezy­den­cję finan­so­wej deka­den­cji oraz inwe­sty­cyj­nej abne­ga­cji. Okrzyk „prze­stań pła­cić za nie­swo­je grze­chy!” nie jest żad­ną wia­rą w naiw­ny ide­alizm wiel­kich celów (postre­li­gij­ny kra­jo­braz, skon­wer­to­wa­ny przez skrypt cybor­ga-hie­ro­fan­ta, już na to nie pozwa­la). To raczej ośmie­la­ją­ca zachę­ta do indy­wi­du­al­ne­go nie­po­słu­szeń­stwa spre­ka­ry­zo­wa­nych ciał, to rewo­lu­cyj­na para­tak­sa: hory­zon­tal­ne połą­cze­nie wie­lu „zbęd­nych żyć” w zło­żo­ny mecha­nizm pro­te­stu, nie­zgo­dy, an-archicz­nej dema­ska­cji kapi­ta­li­stycz­nej pseu­do­me­ta­fi­zy­ki. W tej rewo­lu­cji nie ma żad­ne­go nad­dat­ku sen­su. Pra­za­sa­da sta­ła się prze­sa­dą.

IV. Nie­dy­skret­ny urok bakła­ża­nów

Pie­przy­łem to życie i gry­złem jak pies. Ssać
nie potra­fię, zaplu­łem się mle­kiem
Kon­rad Góra, „LUDZKIE DZIECKO, WIDZIAŁEM OD DOŁU”

jestem powie­trzem jestem
ape­iro­nem auto­no­mią
autar­kią anar­chią ano­mią […]
Szcze­pan Kopyt, „ude­rze­nie”

Ostat­ni wiersz z tomu sta­je się luź­nym prze­pły­wem frak­ta­li inten­syw­no­ści i eks­ta­tycz­no­ści. Stra­te­gicz­ny opór to este­tycz­ny sabo­taż, dyso­cja­cyj­ny dyna­mit wybu­cha­ją­cy w samym ser­cu insty­tu­cjo­nal­nej hege­mo­nii war­to­ści, eko­no­mii i filo­zo­fii. „Kto się nie boi Vir­gi­nii Woolf”  to utwór cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wa­ny przez wyobraź­nię krzy­czą­ce­go pod­mio­tu – wiersz przy­po­mi­na eks­pe­ry­men­tal­ną impro­wi­za­cję, któ­rej oblu­zo­wa­na struk­tu­ra wyko­rzy­stu­je dys­kur­syw­ne chwy­ty i kli­sze. Wizyj­ność tego poema­tu przy­po­mi­na erup­cję pro­mie­niu­ją­ce­go wul­ka­nu kono­ta­cji, któ­re wca­le nie zasty­ga­ją w for­mie sen­sów. Czym jest pod­miot utwo­ru koń­czą­ce­go tom Co jest nie tak z tymi ludź­mi? To wróż­biar­ski skrypt, flu­ore­scen­cyj­ny algo­rytm, emi­tu­ją­cy (nie)możliwe sce­na­riu­sze i tak­ty­ki. W tym świe­cie próż­no mówić o jakiej­kol­wiek toż­sa­mo­ści, opie­ra­ją­cej się na heideg­ge­row­skim cza­sie nar­ra­cji: „Wnę­trze mojej dło­ni nie ma żad­nej historii,/ te linie są war­te tyle, co podar­te kupo­ny lot­to”. Post-ludz­ka wyobraź­nia pod­mio­tu-skryp­tu jest wła­ści­wie gar­gan­tu­icz­na, odpy­cha­ją­ca – przy­po­mi­na zde­for­mo­wa­ne plu­gi­ny, insta­lu­ją­ce paso­żyt­ni­cze cyber­wi­zje: „Wbi­jam się w dupę mojej sta­rej mat­ki, matu­li!, krzyczy/ chło­piec, któ­re­go trud­no polu­bić”. W trzech poprzed­nich eta­pach poety­ki Kacza­now­skie­go mie­li­śmy do czy­nie­nia z cał­ko­wi­tą destruk­cją: towa­ro­wą próż­nią fety­szu, ducho­wym kiczem postre­li­gij­ne­go land­sza­ftu, an-archią bez­sen­su. Po zerwa­niu tych wszyst­kich „wie­ży­czek non­sen­su” może wresz­cie roz­kwit­nąć for­ma wyobraź­ni, nie­skrę­po­wa­nej i twór­czej, mogą­cej opi­sać nową kon­dy­cję post-ludz­ką. Kacza­now­ski odpo­wia­da tym samym Samu­elo­wi Bec­ket­to­wi, gło­szą­ce­mu w jed­nej ze swo­ich próz: „wyobraź­nia mar­twa wyobraź­cie sobie”. Kacza­now­ski rzu­ca cuch­ną­cą petar­dę w sam śro­dek insty­tu­cjo­nal­ne­go archi­wum róż­nych ima­gi­na­riów (este­tycz­nych, poli­tycz­nych, spo­łecz­nych, poznaw­czych), prze­pi­su­jąc gest an-archii z „Uto­pii” na koniecz­ność inter­wen­cji w obsza­rze wyczer­pa­nej i prze­mę­czo­nej wyobraź­ni, któ­ra mode­lu­je poznaw­cze odru­chy czło­wie­ka (kapi­ta­lizm wymu­sza cią­głość inno­wa­cji, bywa to męczą­ce nawet dla abs­trak­cji). Impuls odno­wy wyobraź­ni to jakaś pró­ba prze­zwy­cię­że­nia pasyw­ne­go nihi­li­zmu, o któ­ry łatwo w takim pej­za­żu men­tal­nym w wier­szach Kacza­now­skie­go. „Kto się nie boi Vir­gi­nii Woolf”to absur­dal­na quasi-ope­ret­ka, będą­ca popi­sem wyzwo­lo­nej wyobraź­ni, afek­tyw­nie i pro­wo­ka­cyj­nie uru­cha­mia­ją­cej sko­ja­rzeń, draż­nią­cych este­tycz­ny smak czy­tel­ni­ka: „(…) a nam pozo­sta­je pisu­ar z nama­lo­wa­ną muchą,/ muchą z uśmie­chem: Sikaj na mnie, a nie na pod­ło­gę, przy­ja­cie­lu!” Wiersz zamie­nia się w festi­wal skryp­tu inten­syw­no­ści, wzmac­nia­nej głów­nie o ruch, uwa­run­ko­wa­ny ambi­wa­lent­ną rela­cją mię­dzy obrzy­dze­niem a pra­gnie­niem. Sarah Ahmed nazy­wa taki pociąg „inten­sy­fi­ka­cją ruchu jako takie­go”. Wstręt­na wyobraź­nia wymu­sza poja­wie­nie się zatem aktyw­no­ści – cze­goś bar­dzo rzad­kie­go w rady­kal­nie pasyw­nym kra­jo­bra­zie postre­li­gij­nym pod­mio­tów-resz­tek. An-archia wydo­sta­je się zatem z języ­ka poezji i dopa­da (nie)smak real­ne­go czy­tel­ni­ka: „Mam pier­si jak dorod­ne bakła­ża­ny, podrap mnie po nich,/ a obio­rę ze skór­ki two­je­go bana, co za tekst! Tekst roku!” Czy­tel­nik zde­rza się z szorst­ką cie­le­sno­ścią, lecz każ­de cia­ło zna­czy, jest poli­tycz­nym i pry­wat­nym gło­sem – „bakła­ża­no­we pier­si” to poetyc­ka „soman­ty­ka” (okre­śle­nie Joan­ny Muel­ler), to cia­ło, któ­rej jest naj­waż­niej­szym i naj­de­li­kat­niej­szym semem w piśmie dys­kur­su poli­tycz­ne­go i eko­no­micz­ne­go.

W „Kto się nie boi Vir­gi­nii Woolf” upar­cie powra­ca obraz „bakła­ża­no­wych pier­si”. To obraz celo­wo nie­ludz­ki, wchła­nia­ją­cy wszyst­ko to, co budzi nie­smak czy dystan­su­ją­cą nie­chęć. Wstręt­na wyobraź­nia, nie­skrę­po­wa­na i kom­pul­syw­na, umyśl­nie pod­rzu­ca odbior­cy nie­chcia­ne obra­zy-wizje. Bakła­ża­no­we pier­si kobiet, pra­cu­ją­cych w spo­sób „nie­wi­dzial­ny” jako sprzą­tacz­ki, eks­pe­dient­ki, uni­for­mo­we pod­mio­ty w sek­to­rze usług, poja­wia­ją się bar­dzo bli­sko, za bli­sko: „(…) powin­no być tyl­ko maksymalne/ zbli­że­nie na sutek sprzą­tacz­ki, sutek, a może koniu­szek lekko/ sfla­cza­łe­go bakła­ża­na, z takim wgnie­ce­niem po paznok­ciu klien­ta”. Są nasy­co­ne gro­te­sko­wą poety­ką, uszcze­gó­ła­wia­ją­cą to, cze­go „zwy­kły” pod­miot nie chciał­by dopu­ścić do zmy­słów. A jed­nak „bakła­ża­no­we pier­si” są życio­daj­ne: „patrz, to one cię wykar­mi­ły, te dwie kro­wy, bez nich byś zdechł,/ bez nich byś nie miał co do gęby wło­żyć, wci­snąć, memłać,/ nic byś nie miał, tyl­ko zgry­zo­tę, samot­ność i śmierć”. Trze­ba się odwa­żyć „po pro­stu” czer­pać z nich ener­gię, choć­by nawet oplu­wa­jąc się mle­kiem. Kacza­now­ski uwal­nia stru­mień „wstręt­ne­go” dys­kur­su, zawłasz­cza­ją­ce­go spo­sób mówie­nia o cia­łach innych. O cia­łach spre­ka­ry­zo­wa­nych, pozba­wio­nych auto­no­micz­nej mowy. W teo­rii afek­tu (któ­rej przed­sta­wi­ciel­ką jest Sarah Ahmed) wie­lo­krot­nie pro­ble­ma­ty­zu­je się dys­kurs obrzy­dze­nia (opis Kacza­now­skie­go jest wtór­ny wobec ist­nie­ją­ce­go już prze­mo­co­we­go sys­te­mu języ­ko­we­go), kon­stru­ują­cy cia­ła innych jako przed­mio­ty „przy­pra­wia­ją­ce o mdło­ści tyl­ko dla­te­go, że poja­wi­ły się za bli­sko” (Ahmed). W ese­ju Per­for­ma­tyw­ność obrzy­dze­nia dalej czy­ta­my: „Przed­sta­wia się je jako nie­ludz­kie, na samym dnie i pod spodem ciał uzna­nych za obrzy­dli­we”. Wyobraź­nio­wy skrypt pozwa­la przed­sta­wić sytu­acje an-archii, kie­dy to „obrzy­dli­we cia­ła” bun­tu­ją się i prze­sta­ją speł­niać nor­ma­tyw­ne wymo­gi (naj­czę­ściej powią­za­ne z opre­syj­nym sys­te­mem eko­no­micz­nym i poli­tycz­nym): „Lot­ni­sko­we sprzą­tacz­ki nie chcą już wię­cej dawać mleka./ Wyłą­cza­ją pasa­że­rom świa­tło w naj­bar­dziej nie­od­po­wied­nich momen­tach”. Absur­dal­na i non­sen­sow­na an-archia (zna­na z „Uto­pii”) trwa nadal i para­li­żu­je prze­strzeń lot­ni­ska – nowo­cze­sne­go nie-miej­sca, podat­ne­go na sabo­ta­żo­wy atak armii bez-sen­sow­nych bojów­ka­rzy. Kacza­now­ski mak­sy­ma­li­zu­je poety­kę absur­du i wstrę­tu, iro­nicz­nie recy­tu­jąc dys­kur­syw­ne wią­zan­ki. Para­li­żu­je tym samym czy­tel­ni­ka, któ­ry zda­je sobie spra­wę, że prze­strzeń publicz­na w każ­dej chwi­li może zostać opę­ta­na przez obłą­ka­ne „bakła­ża­no­we pier­si” – pry­wat­ne i spre­ka­ry­zo­wa­ne może gwał­tow­nie wtar­gnąć, prze­kra­cza­jąc arbi­tral­ne gra­ni­ce neo­li­be­ral­ne­go kon­sen­su este­tycz­ne­go i etycz­ne­go. Bakła­ża­no­we miste­rium Kacza­now­skie­go to nie­ofi­cjal­ny greps poetyc­ki, cha­otycz­nie roz­ra­sta­ją­cy się swo­imi kłą­cza­mi w stro­nę kry­ty­ki libe­ral­nej demo­kra­cji, opar­tej na nie­wi­dzial­no­ści i nie­uzna­niu „brzyd­kich” ciał robot­nic i pra­cow­nic. W podob­nym kon­tek­ście pada­ją sło­wa Didie­ra Eri­bo­na, fran­cu­skie­go bada­cza wsty­du spo­łecz­ne­go: „sta­rze­ją­ce się cia­ło robot­ni­cy uka­zu­je oczom wszyst­kich, czym jest praw­da ist­nie­nia klas”. Te poru­sza­ją­ce sło­wa, opi­su­ją­ce mat­kę Eri­bo­na, są syno­ni­micz­ne do poety­ki Kacza­now­skie­go, któ­ra obie­ra jed­nak zupeł­nie inne kate­go­rie ope­ra­cyj­ne. Jed­nak punkt doj­ścia jest taki sam: „bakła­ża­no­we pier­si” mówią naj­wię­cej o zabój­czym ist­nie­niu klas, pomi­ja­nych w libe­ral­nej nar­ra­cji o ety­ce samo­wy­star­czal­no­ści i ren­tow­no­ści egona fety­szy­stycz­nym tar­go­wi­sku próż­no­ści. Poli­tycz­na por­no­gra­fia „bakła­ża­no­wych pier­si” to jakaś for­ma kontr-dys­kur­su, czer­pią­ce­go z wywro­to­we­go sabo­ta­żu. Dowód, że lot­ni­sko­we sprzą­tacz­ki nie są jedy­nie dzi­ki­mi loka­tor­ka­mi demo­kra­tycz­ne­go pię­tru­sa, lecz mają peł­ne pra­wo wkro­czyć w prze­strzeń publicz­ną, doma­gać się poli­tycz­ne­go i etycz­ne­go uzna­nia. Osta­tecz­nie to rów­nież potwier­dze­nie tego, że gro­te­sko­we pro­mie­nio­wa­nia este­tycz­ne są efek­tem potęż­nej implo­zji na spo­łecz­nym obsza­rze, któ­re­go linią demar­ka­cyj­ną jest kapi­ta­li­stycz­na arche.

Implo­zja. Wyobraź­nia zmu­si­ła wszyst­kich do afek­tyw­ne­go cugu, do zatra­ca­nia się w este­tycz­nych i postre­li­gij­nych mal­wer­sa­cjach. Jaki jest kra­jo­braz po an-archicz­nej apo­ka­lip­sie sen­sów i zna­czeń? „Bakła­ża­no­we pier­si” zakry­ły „koszu­la­mi zdar­ty­mi” neo­li­be­ral­ny (nie)ład, któ­re­go straż­ni­ka­mi byli ide­al­ni kon­su­men­ci, pokry­ci cie­ka­wy­mi wzo­ra­mi na tka­ni­nach: „zabi­ja­ny pawian, sma­żo­ny wąż, sie­ka­ny war­kocz szczy­pior­ku”. Eks­ta­tycz­na wyobraź­nia wróż­biar­skie­go skryp­tu spra­wi­ła, że inna rze­czy­wi­stość jest moż­li­wa. To rze­czy­wi­stość mar­two­ty i bez­ru­chu. Wyso­ko­ener­ge­tycz­na immer­sja oraz inten­syw­ność momen­tal­nie opa­da i wyga­sa: „Nie będzie żad­ne­go ruchu. Prze­sta­nie­my gadać./ Prze­cze­ka­my, aż koszu­la zdar­ta z jakie­go nieszczęśnika/ zupeł­nie znik­nie, uto­nie w wia­drze”. Lot­ni­sko, nowo­cze­sne nie-miej­sce, trans­for­mu­je się w indu­strial­ną ska­mie­li­nę, zasy­pa­ną godzi­na­mi sta­gna­cji i bez­ru­chu: „Na tym lot­ni­sku, o tej godzi­nie, nic nie lata./ Skądś dola­tu­je śmiech”. Śmiech nie daje spo­ko­ju, nie daje wytchnie­nia. To śmiech cybor­ga, to pusty śmiech skryp­tu, tra­we­stu­ją­ce­go wszyst­kie pułap­ko­we kli­sze i ludz­kie odru­chy myślo­we. W świe­cie an-archii nie ma łatwej i pro­stej nadziei. Nade­szła noc oczysz­cze­nia, na lot­ni­sku roz­le­ga się głu­chy alarm. Każ­dy pro­jekt, któ­ry nie jest anty-pro­jek­tem, oka­zu­je się filo­zo­ficz­ną lichwą, teo­re­tycz­nym kamie­niem-zle­pień­cem, spa­da­ją­cym z wyso­kie­go urwi­ska „maje­sta­tu absur­du” (by posłu­żyć się sfor­mu­ło­wa­niem Andrze­ja Szpin­dle­ra). Poety­ka obrzy­dze­nia jest anty­war­to­ścio­wą (acz­kol­wiek naj­prak­tycz­niej­szą) walu­tą, któ­rą pła­ci się, by mówić o poli­tycz­nym uzna­niu, o spo­łecz­nej i eko­no­micz­nej trans­pa­rent­no­ści. Kacza­now­ski może nie przy­no­si sze­re­gu prak­tycz­nych roz­wią­zań pro­fi­lak­tycz­nych, zabez­pie­cza­ją­cych świat przed „reszt­ko­wym” wynisz­cze­niem, lecz dostar­cza funk­cjo­nal­ne meto­dy opi­su rze­czy­wi­sto­ści w przeded­niu nukle­ar­ne­go roz­kła­du zna­czeń i sen­sów. Co jest nie tak z tymi ludź­mi? Chy­ba to, że nadal pozo­sta­ją głu­si na skryp­to­wy śmiech cybor­ga. To, że nadal pozo­sta­ją jedy­nie naiw­ną reszt­ką „sie­ka­ne­go war­ko­cza szczy­pior­ku”. To, że… boją się być „po pro­stu”, cho­ciaż nie boją się Vir­gi­nii Woolf.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Naro­do­we­go Cen­trum Kul­tu­ry w ramach Pro­gra­mu Ojczy­sty – dodaj do ulu­bio­nych 2019.

z nck