debaty / ankiety i podsumowania

Pielgrzymka do Legnicy w intencji zostania Wielkim Poetą, AD 2003

Zuzanna Witkowska

Głos Zuzanny Witkowskiej w debacie "Opowieści Portowe: Legnica".

strona debaty

Opowieści Portowe: Legnica

Myśląc o jedy­nym Por­cie Legni­ca, w któ­rym uczest­ni­czy­łam, i pró­bu­jąc o nim opo­wie­dzieć, czu­ję się jak sędzi­wa bab­cia w fote­lu przy komin­ku oto­czo­na wia­nusz­kiem wnu­cząt lub rów­nie sędzi­wych kole­ża­nek. W tej wizji zaczy­nam opo­wieść od słów „…to były cza­sy! Tak, tak. Posłu­chaj­cie.” Była­by peł­na fan­ta­stycz­nych przy­gód mło­dej adept­ki: spo­tkań na szczy­cie, poetyc­kich olśnień, cie­ka­wych uży­wek i dozgon­nych przy­jaź­ni. Wspo­mnie­nia z Legnic­kie­go Por­tu daw­no uro­sły w mojej pamię­ci do roz­mia­ru mitu. Chcia­ło­by się z roz­pę­du dodać: wte­dy to byli Poeci, wte­dy to była Atmos­fe­ra!

A było tak, że szes­na­sto­let­nia prze­czy­ta­łam w Odrze pro­gram legnic­kie­go festi­wa­lu. Już rezer­wo­wa­łam hotel, już spraw­dza­łam połą­cze­nia kole­jo­we, kie­dy oka­za­ło się (czy też doczy­ta­łam), że festi­wal odbył się tydzień wcze­śniej. Po chwi­li czar­nej roz­pa­czy, zna­la­złam stro­nę Biu­ra Lite­rac­kie­go i zaczę­łam zagłę­biać się w jej zawar­tość, co poskut­ko­wa­ło zamó­wie­niem ksią­żek za małą for­tun­kę. W mię­dzy­cza­sie przy­cza­iłam się w ocze­ki­wa­niu na kolej­ną edy­cję festi­wa­lu.

Kie­dy ma się szes­na­ście-sie­dem­na­ście lat, rok to napraw­dę dłu­gi czas. Na Port Legni­ca 2003 byłam uzbro­jo­na po zęby w wie­dzę, zapał oraz zna­jo­mo­ści zawar­te na por­ta­lu Nie­szu­fla­da. Nad­cho­dzą­cy Port był szcze­gól­ny: mia­ły się odbyć warsz­ta­ty poetyc­kie pro­wa­dzo­ne przez por­to­we gwiaz­dy (Świe­tlic­ki, Dyc­ki, Sosnow­ski, Kierc…). Moż­na śmia­ło powie­dzieć, że nie jecha­łam – piel­grzy­mo­wa­łam.

Pierw­szym eta­pem był odci­nek Kędzie­rzyn-Koź­le – Wro­cław Głów­ny. Żół­ty pociąg oso­bo­wy wyda­ją­cy typo­we dla sie­bie odgło­sy, wpa­da­ją­cy co chwi­lę w ryt­micz­ne drga­nia, nie zro­bił na mnie żad­ne­go wra­że­nia, ot, pol­ska ówcze­sna rze­czy­wi­stość. We Wro­cła­wiu mia­łam prze­siąść się w kolej­ny pociąg do Legni­cy. Kie­dy go odna­la­złam, doszłam do wnio­sku, że musia­łam zna­leźć się w rze­czy­wi­sto­ści rów­no­le­głej albo na pero­nie 9 i ¾: pociąg był lśnią­cy, meta­licz­ny, pach­ną­cy, w peł­ni zauto­ma­ty­zo­wa­ny, ze szkla­ny­mi drzwia­mi do prze­dzia­łów, z pię­cio­ma miej­sca­mi w każ­dym, z lot­ni­czy­mi sie­dze­nia­mi. Spraw­dzi­łam wie­le razy tabli­cę. Okrą­ży­łam dwo­rzec dooko­ła. Wsia­dłam i wysia­dłam czte­ry razy. Dwa razy dopy­ty­wa­łam kon­duk­to­ra, czy to mnie dowie­zie do Legni­cy i czy na pew­no mój bilet na pociąg oso­bo­wy (tyl­ko 2. kla­sa) upraw­nia mnie do sko­rzy­sta­nia z tego lśnią­ce­go pojaz­du, czy też może przy kon­tro­li oka­że się, że muszę dopła­cić milio­ny monet. Koniec koń­ców wsia­dłam z myślą, że albo dosta­nę jed­nak ten man­dat, albo doja­dę do Hogwar­tu, trud­no.

A jed­nak doje­cha­łam do Legni­cy. Nigdy póź­niej nie jecha­łam takim pocią­giem. Do dnia dzi­siej­sze­go pozo­sta­je on naj­wyż­szym szy­no­wym stan­dar­dem, do któ­re­go wsia­dłam.

Przed dwor­cem głów­nym w Legni­cy spo­tka­łam się z Krzyś­kiem Ciem­no­łoń­skim. Ruszy­li­śmy do teatru na legnic­kim Ryn­ku. Wszyst­ko, co wyda­rzy­ło się w cią­gu kolej­nych dni, jest w moich wspo­mnie­niach wymie­sza­ne, jak gdy­by był to jeden dzień, nie czte­ry (czte­ry?) Co cie­ka­we, pamię­tam tyl­ko wyda­rze­nia z same­go teatru. Nie wiem, gdzie spa­łam, co jadłam, dokąd cho­dzi­łam w prze­rwach. Tyl­ko teatr.

Z warsz­ta­tów poetyc­kich naj­sil­niej pamię­tam lek­cję prze­pro­wa­dzo­ną przez Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, o tytu­łach. Wykład miał for­mę odczy­tu – a odczyt pole­gał na pre­zen­ta­cji tytu­łów ksią­żek poetyc­kich zna­le­zio­nych w biblio­te­ce. Wyjąt­ki z nota­tek: Chle­wy przy­wo­łu­ją swo­je świ­nie, Wyja­śniam pusz­czę, Prze­ży­łem sied­miu sta­ro­stów, Czas nie zagry­za kobiet, Klę­ska zie­lo­ne­go rowu, Wszyst­ko pta­kiem opo­wiem oraz na deser Szczur w cze­ko­la­dzie. Myślę, że lek­cję zro­zu­mia­łam. Z wykła­du Świe­tlic­kie­go wynio­słam głów­nie jego notat­ki z flip char­ta (mam do dziś w sza­fie). Chy­ba mówił o kon­struk­cji tek­stu. Sosnow­ski miał wykład „Z czym do wier­sza”: jak każ­de spo­tka­nie z nim, to rów­nież było smo­oth i myste­rio­us. Nota­tek zro­bi­łam sześć stron.

Głów­na część festi­wa­lu była praw­dzi­wym odkry­ciem. Znów powtó­rzę nazwi­ska, bo były to pierw­sze wie­czo­ry autor­skie Dyc­kie­go i Sosnow­skie­go, w któ­rych uczest­ni­czy­łam. Sie­dzia­łam na pra­wym bal­ko­nie i wie­dzia­łam, że coś się we mnie zmie­nia. Wła­śnie te dwa spo­tka­nia i  pre­zen­ta­cja skraj­nie róż­nych ksią­żek, Taxi Sosnow­skie­go i Przy­czyn­ku do nauki o nie­ist­nie­niu Dyc­kie­go, to sed­no tam­te­go festi­wa­lu. Tam­te dwie godzi­ny zmie­ni­ły moje postrze­ga­nie współ­cze­snej poezji i hie­rar­chię men­to­rów, otwo­rzy­ły na coś nowe­go.

Z Por­tu wyjeż­dża­łam praw­dzi­wie zacza­ro­wa­na. Inter­ne­to­we zna­jo­mo­ści zamie­ni­ły się w real­ne, wie­le z nich prze­trwa­ło dłu­gie lata. To, że był to ostat­ni festi­wal w Legni­cy, czy­ni go w moich wspo­mnie­niach jesz­cze bar­dziej wyjąt­ko­wym. Tęsk­nię do tam­tej cie­płej atmos­fe­ry i bli­sko­ści uczest­ni­ków. We Wro­cła­wiu gdzieś się to roz­my­ło.