debaty / ankiety i podsumowania

Pisarze i inni tacy

Jacek Wiaderny

Głos Jacka Wiadernego w debacie „Stacja z literaturą”.

strona debaty

Stacja z literaturą

I

Kil­ka słów o geo­gra­fii. Z War­sza­wy do Wro­cła­wia pocią­giem. Z Wro­cła­wia do Stro­nia Ślą­skie­go auto­bu­sem (z prze­siad­ką). Ze Stro­nia do Sien­nej pie­cho­tą. Na ostat­niej pro­stej masze­ro­wa­li­śmy z ple­ca­ka­mi pod górę i tro­chę już, nie prze­czę, zebra­ło się wte­dy śli­ny. Każ­de splu­nię­cie było serią w ciem­ność. Miej­sco­wy pija­czek nie chciał poży­czyć nam konia i śmiał się z nas. Kawa­łek pod­wio­zła nas kie­row­czy­ni mini­bu­sa, wra­ca­ją­ca z popo­łu­dnio­wej zmia­ny. Na dro­gę wysko­czy­ła sar­na. Podob­no w tych stro­nach jele­nie potra­fią wyjść na uli­cę i upar­cie stać w miej­scu, nie reagu­jąc na klak­so­ny i okrzy­ki. Spy­ta­łem, co się wte­dy robi.

- Trze­ba zacze­kać.

Taka to była podróż, razem pra­wie czter­na­ście godzin, tyle co Dzia­dy Micha­ła Zada­ry (z prze­rwa­mi, na papie­ro­sa i obiad w restau­ra­cji Davi­doff – jest taka).

II

Kil­ka słów o prze­strze­ni. 21 lat, bo tyle podob­no ma już Sta­cja Lite­ra­tu­ra (wcze­śniej Port Lite­rac­ki), to dobry wiek na prze­pro­wadz­kę. Jeste­śmy rówie­śni­ka­mi. Gdy­by mama spy­ta­ła mnie, gdzie wyjeż­dżam 15 wrze­śnia, odpo­wie­dział­bym bez waha­nia: na kolo­nię! Kolo­nie mają w sobie coś z bez­tro­ski, kolo­nie to zło­ty smak piwa w krza­kach za domem kul­tu­ry, kolo­nie to codzien­ne pro­ble­my z ran­nym wsta­wa­niem, kolo­nie to wresz­cie wyso­kie auto­ka­ry z wyraź­ną hie­rar­chią prze­strze­ni (z przo­du: Mar­ta Pod­gór­nik i Tade­usz Dąbrow­ski, z tyłu: ucznio­wie).

Nie zapo­mi­naj­my, że kolo­nie to też kolo­ni­za­cja. Kolo­ni­za­to­rzy kolo­ni­zu­ją miej­sce. Zaglą­da­ją w dziu­ry, obsia­da­ją knaj­py, pło­szą kacz­ki, krzy­czą pijac­kie son­gi. Wyobra­żam sobie, że dla Stro­ni Ślą­skich Sta­cja Lite­ra­tu­ra była takim wyda­rze­niem – w ska­li – jak Ope­ner dla Gdy­ni. To dzia­ła zresz­tą w obie stro­ny: miej­sce kolo­ni­zu­je swo­ich użyt­kow­ni­ków. Gra­fik małe­go mia­sta roz­pi­sa­ny jest ina­czej niż wiel­kiej sto­li­cy kul­tu­ry, gdzie indziej roz­ło­żo­ne są akcen­ty infra­struk­tu­ry, do tego trze­ba się dosto­so­wać, a naj­le­piej – wejść w dia­log. Jak­że płod­na oka­zy­wa­ła się nie­kie­dy ta etno­gra­fia na mar­gi­ne­sie, te poetyc­kie bada­nia tere­no­we, Bro­ni­sław Mali­now­ski pod rękę z Wit­ka­cym, Jako­be Mansz­tajn w restau­ra­cji Fine­zja Wie­deń­ska (jest w Stro­niu taka).

III

Kil­ka słów o ludziach. Nie oszu­kuj­my się: 90% zapo­trze­bo­wa­nia na liry­kę w Pol­sce zaspo­ka­ja Julian Tuwim [1], o czym śpie­wa­ły już Czer­wo­ne Gita­ry („Kto Tuwi­ma wiersz prze­pi­sał, jako wła­sny Tobie wysłał?”). Resz­ta – to my. Poeci i inni tacy. Dobrze było się poli­czyć, zoba­czyć się w sta­dzie, nie roz­wod­nio­nych w tkan­ce miej­skiej. Gros tego zgro­ma­dze­nia sta­no­wi­li uczest­ni­cy pra­cow­ni (kadrowa/ krytyczna/ przekładowa/ twórcza/ otwar­ta), roz­po­zna­wa­li­śmy tak jak leka­rze-rezy­den­ci roz­po­zna­ją się po spe­cja­li­za­cji: z któ­rej jesteś? Jesz­cze w podró­ży pozna­łem w ten spo­sób mło­dą poet­kę z pra­cow­ni twór­czej, któ­ra z wypie­ka­mi mówi­ła o nagro­dzie Bie­re­zi­na tak jak o kon­kur­sie w sko­ku w dal. Było w tym coś ożyw­cze­go.

Kil­ka słów o pra­cow­ni kry­tycz­nej. Pierw­sze­go dnia „Jak czy­tać żeby pisać o książ­kach” z Ada­mem Lip­szy­cem. Od razu padła odpo­wiedź: wol­no i z ołów­kiem. Potem Lip­szyc nakrę­cił się i zawi­ro­wał jak bąk. Co za pasja mówie­nia! Żwir mowy, język aż chrzę­ścił mu w ustach. Podob­no w latach osiem­dzie­sią­tych doszło do zwro­tu per­for­ma­tyw­ne­go w huma­ni­sty­ce – otóż cia­ło Ada­ma Lip­szy­ca całe skła­da się ze zwro­tów i skrę­tów per­for­ma­tyw­nych. Wspo­mnia­łem Dzia­dy: w dra­ma­cie Mic­kie­wi­cza Adam Lip­szyc grał­by Guśla­rza.

Dru­gie­go dnia Arka­diusz Żychliń­ski i „Warsz­tat kry­ty­ka”. Tutaj z kolei mia­łem pew­ne obiek­cje natu­ry etycz­nej, czy to wypa­da żeby czy­tać frag­men­ty swo­jej nowej książ­ki w for­mie pre­lek­cji o Rober­to Bola­ño. Po dłuż­szym namy­śle odrzu­cam je: gdy­by kry­tyk potra­fił mówić o czymś innym, miał­bym poważ­ne wąt­pli­wo­ści czy to będzie dobra książ­ka.

Trze­cie­go dnia na wykła­dzie Pau­li­ny Mało­chleb („Pisa­nie a zara­bia­nie”) doszło do ujaw­nie­nia kil­ku tajem­nic poli­szy­ne­la: damy mdla­ły, pano­wie odwra­ca­li wzrok. Zaję­cia odby­wa­ły się w apar­ta­men­cie Czar­na Góra, któ­ry wysta­wio­ny był na sprze­daż; jak wyni­ka­ło z kar­ty umiesz­czo­nej obok tele­wi­zo­ra jego cena wyno­si­ła nie­ca­łe sześć­set tysię­cy zło­tych. Rachu­nek jest nie­ubła­ga­ny: sto pięć­dzie­siąt blur­bów Kata­rzy­ny Bon­dy, sześć tysię­cy recen­zji w Odrze, minus pie­nią­dze za egzem­plarz recen­zenc­ki, któ­ry zwy­kle trze­ba sobie kupić (pisze o tym Grze­gorz Tomic­ki: „Wycy­ga­ni­łem od redak­cji Odry egzem­plarz książ­ki Hen­ry­ka Wań­ka Cmen­tarz nie­śmier­tel­nych. Kolo­nia pisa­rzy i innych takich”).

I wresz­cie pane­le, i wresz­cie spo­tka­nia, i wresz­cie czy­ta­nia! Twarz Mai Staś­ko prze­peł­nia­ło zmę­cze­nie rewo­lu­cjo­nist­ki. Wcze­śniej mia­łem w tej kwe­stii pew­ne domy­sły, teraz wiem to na pew­no: Maja jest Pio­trem Iko­no­wi­czem pol­skiej kry­ty­ki. Niech ktoś da jej jeść! Daj­cie jej gło­wę Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go na pożar­cie, może się nasy­ci, potem zoba­czy­my [2]. Gdy­by nie spe­cy­fi­ka prze­strze­ni mało­miej­skiej, nigdy nie poznał­bym Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go. Szy­mon jest wspa­nia­łym kie­row­cą, jego samo­chód ma 250 koni mecha­nicz­nych i sze­ścio­cy­lin­dro­wy sil­nik V6, któ­ry pew­ne­go dnia zanie­sie go na drze­wo. Mam nadzie­ję sie­dzieć wte­dy na tyl­nim sie­dze­niu.

I sie­dem­dzie­się­cio­let­ni Ryszard Kry­nic­ki, czy­ta­ją­cy swój debiut, kiwa­ją­cy się nie­śmia­ło do muzy­ki gita­ro­wej („Trud­no jest patrzeć na mło­de­go poetę, któ­rym kie­dyś byłem”), i Piotr Przy­by­ła pogrą­żo­ny w kry­zy­sie twór­czym, i Taran­ko­we „Boom!”, i tra­gi­far­sa Joyce’owskich Epi­fa­nii wyczy­ta­na mio­do­wym gło­sem Ada­ma Popra­wy… Wszyst­kie­go nie spo­sób spa­mię­tać.

Na zakoń­cze­nie festi­wa­lu odczyt z tomu Nie. Widzę go jasno w zachwy­ce­niu: trans tysią­ca dys­ty­chów, wiel­ki prze­gląd wojsk Kon­ra­da Góry, spek­takl, któ­re­mu muzy­ka zro­bi­ła naj­le­piej ze wszyst­kich wyko­nań. Kto jesz­cze pamię­ta trą­bę moski­ta prze­cha­dza­ją­cą się po widow­ni jak cza­ple z Cheł­moń­skie­go? (wcze­sny Ray­mond Quene­au lubi to!). Nie zapo­mnę fra­zy: „Nikt jesz­cze nie oślepł od odwra­ca­nia wzro­ku”. Obok mnie sie­dział wte­dy Radek Jur­czak. Radek, zwy­cięz­ca zeszło­rocz­ne­go Bie­re­zi­na, przy­je­chał do Stro­ni ostat­nie­go dnia spe­cjal­nie na odczyt Góry. Przy­wiózł ze sobą debiu­tanc­kie tomi­ki, któ­re jed­nak zatrza­snę­ły się w samo­cho­dzie Dawi­da Mate­usza. Szko­da – mógł­by je roz­dać tym, któ­rzy po wystę­pie Góry cze­ka­li dobry kwa­drans licząc, że może jesz­cze coś powie (byli tacy).

I pamię­tam też dia­log z pocią­gu powrot­ne­go. Pani z wóz­kiem bufe­to­wym:

- Zaraz do pana podej­dę z tymi kana­pecz­ka­mi.

- Dzię­ku­ję, pro­szę pani, ale chy­ba nie mam pie­niąż­ków.

Nie mam, bo wszyst­ko wyda­łem w skle­pi­ku.


[1] Sta­ty­sty­kę tę poda­ję z pamię­ci za Pio­trem Czer­niaw­skim.
[2] Tu się wca­le nie ma z cze­go śmiać: redak­tor pisma „Robot­nik” od lat mówił o afe­rze repry­wa­ty­za­cyj­nej, a teraz nie scho­dzi ona z ust całej War­sza­wy i kolej­ne gło­wy toczą się po scho­dach Ratu­sza jak w Dan­to­nie (i słusz­nie).