debaty / ankiety i podsumowania

Płynie rzeka, płynie

Kamil Kasprzak

Głos Kamila Kasprzaka w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Roz­wa­ża­nia o kano­nicz­no­ści lite­ra­tu­ry ujaw­nia­ją­cej się w prak­ty­ce aka­de­mic­kiej wypa­da poprze­dzić kil­ko­ma uwa­ga­mi. Przede wszyst­kim: edu­ka­cja dyk­to­wa­na odgór­ny­mi wymo­ga­mi w ści­słej posta­ci koń­czy się wraz z szko­łą śred­nią. Sto­pień wyż­szy zacho­wu­je nato­miast pew­ną swo­bo­dę, nie­mniej sta­le ogra­ni­cza­ną poprzez róż­no­ra­kie czyn­ni­ki, głów­nie, jak się wyda­je, sta­no­wią­ce oddźwięk wobec wpro­wa­dze­nia sys­te­mu boloń­skie­go. Ów wymu­sił bowiem sztucz­ną struk­tu­ry­za­cję, wedle któ­rej nale­ża­ło zawę­zić zakres przed­mio­tów tak, by ich zre­ali­zo­wa­nie upły­nę­ło w cią­gu trzech lat. Nie miej­sce tu, by podą­żać tym tro­pem, tj. uty­ski­wać mniej lub bar­dziej mery­to­rycz­nie na puch­ną­ce kon­se­kwen­cje wspo­mnia­nych zmian, lecz war­to pod­kre­ślić, że pró­ba stan­da­ry­za­cji toku stu­diów skut­ku­je pry­ma­tem kur­sów i dołą­czo­nych do nich syla­bu­sów nad samym stu­dio­wa­niem, przez któ­re rozu­miem pogłę­bio­ną, pole­micz­ną reflek­sję na dany temat. Oczy­wi­ście: spi­sy lek­tur (na polo­ni­sty­ce) ist­nie­ją od dawien daw­na, jed­nak zaprzy­jaź­nia­nie się z nimi powin­no raczej towa­rzy­szyć zaję­ciom niż być celem samym w sobie. Two­rze­nie więc zesta­wu pozy­cji książ­ko­wych (sko­ro są one dru­go­rzęd­ne wobec zajęć pro­wa­dzo­nych przez znaw­ców1 lite­ra­tu­ry) z ostat­nie­go ćwierć­wie­cza wyda­je się nie tak waż­ne z jed­nej stro­ny, trud­ne lub nie­moż­li­we z dru­giej. Co ponad­to do takich wnio­sków skła­nia?

Moim zda­niem spis pozy­cji książ­ko­wych po 1989 roku powi­nien odsy­łać do roz­le­głej bazy lite­ra­tu­ry, miesz­czą­cej w sobie tytu­ły, przyj­mij­my na ten moment, god­ne uwa­gi. Zaję­cia na uczel­ni odgry­wa­ły­by przy tym rolę kom­pa­su, mostu, żarów­ki. Krót­ko mówiąc: uka­zy­wa­nie całej gamy róż­no­rod­nych poetyk, roz­pię­tych mię­dzy górą a doli­ną, jak rów­nież kła­dze­nie naci­sku na kon­tekst wraz z dys­ku­sją two­rzą bodaj eks­trakt solid­ne­go kon­wer­sa­to­rium. Jakich jed­nak dzieł nie dało­by się na nim pomi­nąć? Odpo­wia­dać wypa­da po przy­ję­ciu w mia­rę wyra­zi­ste­go kry­te­rium, a takim jest dla mnie repre­zen­ta­tyw­ność. Pozwa­la ona zetknąć się z lite­ra­tu­rą spe­cy­ficz­ną, „jedy­ną w swo­im rodza­ju”, któ­rej zro­zu­mie­nie, a w dal­szym cią­gu – inter­pre­ta­cja, może nastrę­czać wąt­pli­wo­ści czy powo­do­wać zakło­po­ta­nie. Pod­kreśl­my: zakło­po­ta­nie wywo­ła­ne for­mą, tedy w dużej mie­rze sty­lem, kom­po­zy­cją, bądź wpi­sa­ną w utwór inter­tek­stu­al­no­ścią, któ­rych samo­dziel­ne sen­sow­ne odczy­ta­nie pozo­sta­wia raczej na mie­liź­nie niż w głę­bi tek­stu. Wypo­sa­ża­nie więc w narzę­dzia pozwa­la­ją­ce zmie­rzyć się z lite­ra­tu­rą wyra­żo­ną na wskroś wła­snym gło­sem, jak rów­nież pró­ba dobie­ra­nia kon­tek­stu, nale­ża­ły­by do głów­nych zadań ćwi­czeń aka­de­mic­kich. Tutaj moż­na by zadać pyta­nie: czy ostat­nia deka­da wyda­ła jakiś wła­sny, nie­moż­li­wy do pomy­le­nia z innym, język? Trud­no powie­dzieć, lecz bodaj nową, wspól­ną ten­den­cją oka­zu­je się pręd­kość lite­ra­tu­ry, czy­li taka łącz­li­wość całych zespo­łów syn­tagm, jakie two­rzą w lek­tu­rze zjeż­dżal­nię, na któ­rej nie moż­na się zatrzy­mać. Przy­po­mi­na to nie­co w efek­cie stru­mień świa­do­mo­ści, lecz nim nie jest. Zna­mien­ny przy­kład sta­no­wi poetyc­ki Nad­jeż­dża, lecz i pro­za­tor­ski Małż pasu­je. Rze­czy­wi­stość nakrę­ca­na jest szyb­ciej, lite­ra­tu­ra nie pozo­sta­je dłuż­na. War­to było­by spoj­rzeć na tek­sty pod tym kątem, zba­dać środ­ki ich dyna­mi­zo­wa­nia.

Wra­ca­jąc do wybo­ru pozy­cji na zaję­ciach aka­de­mic­kich: nie łudź­my się. Filo­lo­gia pol­ska bądź jaka­kol­wiek inna nie może zre­zy­gno­wać w aspek­cie twór­czo­ści naj­now­szej z moco­wa­nia się z dzie­ła­mi. Wyśmia­ną już z gory­czą szko­łę poetów wyśmiej­my jesz­cze raz, bo może nie dość jest okpio­na – polo­ni­sty­ka oby pozwo­li­ła stu­den­to­wi na wyro­bie­nie apa­ra­tu kry­tycz­ne­go, ugrun­to­wa­nie świa­do­mej reflek­sji nad tek­stem, epi­fa­niom i pod­nie­tom indy­wi­du­al­nym nie nada­waj­my nato­miast cha­rak­te­ru zbior­cze­go i obo­wią­zu­ją­ce­go, gdyż twór­cze odci­śnię­cie się dzie­ła na czło­wie­ku, jak­kol­wiek odgry­wa pierw­szo­rzęd­ną rolę w kształ­to­wa­niu jego wraż­li­wo­ści i kul­tu­ral­ne­go opłot­ko­wa­nia oso­bo­wo­ści, nie może rościć sobie pra­wa do doświad­cze­nia uni­wer­sal­ne­go. W wol­nym cza­sie nikt niko­mu nie bro­ni pod­da­wać się w lek­tu­rze utwo­rom, któ­re prze­su­wa­ją myśli, rwą, zmie­nia­ją, wywo­łu­ją, pozwa­la­ją… jed­nak zaję­cia uczel­nia­ne, moim zda­niem, uwzględ­niać powin­ny tych auto­rów, któ­rych głos zato­pio­ny w dzie­łach nie daje się łatwo przy­jąć, uchwy­cić, choć nie­wąt­pli­wie znaj­dą się pozy­cje, któ­re speł­nią oby­dwa wymo­gi. Uprasz­cza­jąc, moż­na by rzec: w murach uczmy się czy­tać, a za nimi – czy­taj­my, co chce­my.

Nie­któ­re już zda­nia wyma­ga­ją dookre­śleń. Wysta­wię jed­nak na cier­pli­wość czy­tel­ni­ka, by uczy­nić drob­ny eks­kurs, któ­ry, poło­żo­ny na koń­cu, łatwo było­by odjąć jak jed­ną wiśnię z tor­tu, a któ­re­go zary­so­wa­nie sta­no­wi tu spra­wę kapi­tal­nej wagi.

Kon­kurs, któ­re­go poli­fo­nię udźwięcz­ni być może rów­nież niniej­szy tekst, zor­ga­ni­zo­wa­ny przez Biu­ro Lite­rac­kie, jawi się jako becz­ka dobro­by­tu, wyto­czo­na ku rado­ści mło­dych-piszą­cych-kry­tycz­nych. Za nie­odzow­ne uwa­żam jed­nak przy­sta­nię­cie na pro­gu tego pijań­stwa, doda­jąc łyż­kę dzieg­ciu i – wła­ści­wie – strze­la­jąc sobie w sto­pę, jeże­li do mia­na „kry­tycz­no­ści” mają pre­ten­do­wać przed­ło­żo­ne uwa­gi. A doty­czą one w odstą­pie­niu od zada­ne­go tema­tu kwe­stii meta­kry­tycz­nych. Zasta­na­wia przede wszyst­kim jed­no: jak to jest z tą kry­ty­ką? Jest? Żyje? Śpie­wa, sie­dzi, cho­wa się, wal­czy? Jeśli­by bowiem prze­śle­dzić jej dzie­je, to przy ogól­nej ten­den­cji oka­za­ło­by się, że – poza wybit­ny­mi jed­nost­ka­mi – od mię­dzy­woj­nia kur­czy się, kost­nie­je, w rezul­ta­cie wni­ka­jąc coraz pły­cej, przy­po­chle­bia­jąc się albo kro­jąc dzie­ło krót­kim noży­kiem swej ide­olo­gii. By nie strzę­pić języ­ka na próż­no: nie mam na myśli przy­kła­dów naj­wy­ra­zist­szych, li tyl­ko Wit­ka­ce­go, ciska­ją­ce­go gro­my na kry­ty­ków, któ­rzy nie rozu­mie­li jego dzieł, Gom­bro­wi­cza, któ­re­go spór z igno­ran­cją i mier­no­ścią kry­ty­kan­tów wypeł­nia tak wie­le kart Dzien­ni­ka, lecz się­gam znacz­nie bli­żej i od dru­giej stro­ny: rap­tem kil­ka lat temu roz­sta­wał się Andrzej Zawa­da z pisa­niem tek­stów kry­tycz­no­li­te­rac­kich, z roz­cza­ro­wa­niem stwier­dza­jąc, że i tak ich nikt nie czy­ta, że opi­nio­twór­cze sło­wa nie­jed­no­krot­nie zbyt moc­no ści­śnię­te są wię­za­mi przy­jaź­ni, że lite­ra­tu­ra nudzi… Zmyśl­nie, choć gorz­ko, zauwa­żał jed­no­cze­śnie jesz­cze kil­ka spraw oko­ło­kry­tycz­nych, w ramach podzię­ko­wań za otwar­cie oczu do ostat­nich stron Ostu, pokrzy­wy wobec tego odsy­łam. Pyta­nie brzmi: czy, a jeśli tak, to w jakiej posta­ci, kry­ty­ka ma dziś szan­sę-rację bytu? Zaję­cie to nie­wdzięcz­ne, gdyż mało kto lubi roz­czy­ty­wać się w hio­bo­wych wie­ściach na temat lite­ra­tu­ry… Dla­te­go też ocze­ki­wa­ne są głów­nie pozy­tyw­ne recen­zje, szcze­gól­nie w wypad­ku książ­ko­wych nowo­ści. Nie­co prze­ja­skra­wiam, lecz jed­no­cze­śnie war­to pono­wić pyta­nie: czy kry­ty­ki ktoś dziś potrze­bu­je? Nie­wąt­pli­wie, choć­by gro­no jej czy­tel­ni­ków było nader szczu­płe. A przy tym jej rola, wbrew pozo­rom, rośnie, gdyż jej mani­fe­sto­wa­nie sta­no­wi o huma­ni­stycz­nej czuj­no­ści, raz po raz dru­zgo­ta­nej frag­men­ta­rycz­no­ścią, skró­to­wo­ścią, powierz­chow­no­ścią wypo­wie­dzi. Nawi­ja­nie komen­ta­rzy kry­tycz­nych na szpu­lę lite­ra­tu­ry two­rzy zresz­tą kul­tu­rę współ­uczest­ni­ków tej komu­ni­ka­cji, a o upra­wia­nie tej kul­tu­ry wciąż prze­cież cho­dzi. Jakie jed­nak warun­ki wyda­ją się koniecz­ne do speł­nie­nia, aby budo­wa­nie rze­tel­nej pole­mi­ki uczy­ni­ło ją moc­ną? Przede wszyst­kim: kry­ty­cy muszą być nie­za­leż­ni finan­so­wo. Poku­sa mate­rial­na musi być zmi­ni­ma­li­zo­wa­na; kry­tyk, będą­cy nie­wol­ni­kiem swo­je­go publi­ka­to­ra, depre­cjo­nu­je wła­sne uwa­gi, któ­rych cie­nio­wa­nie sta­je się mydle­niem oczu w ogó­le, a jed­no­cze­śnie skła­nia do ustę­pli­wo­ści w przy­szło­ści. Ryzy­ko takiej auto­cen­zu­ry powsta­je jed­nak i w innej sytu­acji. Mia­no­wi­cie wte­dy, gdy wię­zy – emo­cjo­nal­ne, przy­ja­ciel­skie, kote­ryj­ne, chciej­ne, nie­chciej­ne – ska­zu­ją auto­ra fero­wa­nych sądów na ich powścią­ga­nie. Krót­ko mówiąc: jeże­li kto ma oba­wę, że jego oce­na może być ska­żo­na pod tym wzglę­dem, powi­nien po pro­stu powstrzy­mać się od napi­sa­nia dane­go tek­stu. Te dwa postu­la­ty łączą się zresz­tą ze sobą. Pomi­jam kwe­stię same­go spo­so­bu kry­ty­ko­wa­nia, jego pozio­mu, wni­kli­wo­ści i rze­tel­no­ści, gdyż nie ma tu na to miej­sca. Pod­kre­ślam jed­nak, że nie pro­pa­gu­ję kry­ty­ki filan­tro­pij­nej, dar­mo­wej; czym innym jest regu­lar­ne publi­ko­wa­nie we wła­snej rubry­ce w cza­so­pi­śmie, czym innym pisa­nie dwóch miłych słów na zamó­wie­nie. Za każ­dą pra­cę należ­na jest zapła­ta, ale kry­tyk, pisząc, nie może być od tej zapła­ty zależ­ny.

Krót­ki komen­tarz wobec powyż­sze­go nale­ży poświę­cić nagro­dzie w tym­że kon­kur­sie. Jak­kol­wiek wyso­ka staw­ka peł­ni funk­cję zachę­ca­ją­cą do wzię­cia udzia­łu, a wraz z kom­pe­tent­nym jury ma gwa­ran­to­wać powa­gę i pod­wyż­szać poprzecz­kę, sama w sobie słusz­na, w tym wypad­ku sta­no­wi zarze­wie zgub­nych kon­se­kwen­cji. Dla kogo? Dla adre­sa­tów, czy­li rów­nież dla mnie. Zwróć­my bowiem uwa­gę, że pro­po­no­wa­ne „miło sze­lesz­czą­ce papier­ki” w poprzed­nim roku, duża, poten­cjal­na nagro­da w tym, w innych oko­licz­no­ściach odpo­wied­nie, w kon­kur­sie adre­so­wa­nym do bądź co bądź mło­dych nie powin­ny się zna­leźć… tak jaw­nie. Przy­zwy­cza­ja to bowiem od począt­ku auto­rów do takich ocze­ki­wań pie­nięż­nych, jakich speł­nie­nie póź­niej oka­że się płon­ne. Zwią­zek pisa­nia kry­tycz­ne­go z korzy­ścia­mi mająt­ko­wy­mi musi być moż­li­wie jak naj­bar­dziej odda­lo­ny. Nie opo­no­wał­bym, gdy­by kon­kurs był prze­zna­czo­ny ogó­łem dla kry­ty­ków, tych z mniej­szym i więk­szym doświad­cze­niem, jed­nak uczu­lam, zanim w dal­szej per­spek­ty­wie wybuch­nie roz­cza­ro­wa­nie, że nie­wła­ści­wa for­ma nagra­dza­nia począt­ku­ją­cych psu­je ich nasta­wie­nie, szcze­gól­nie więc może wpły­wać na jakość w następ­nych tek­stach for­mu­ło­wa­nych tez. Jaka zaś była­by wła­ściw­sza? Może jedy­nie czę­ścio­wo walu­to­wa, a czę­ścio­wo taka, któ­rej kupić się nie da? A może po pro­stu i przede wszyst­kim cho­dzi­ło­by o zmia­nę dys­kur­su, z któ­re­go wyła­nia się opis kon­kur­su? W pierw­szym zda­niu dowia­du­je­my się o dwu tysią­cach zło­tych i „sym­bo­licz­nym tytu­le naj­lep­sze­go mło­de­go kry­ty­ka” – taka zapo­wiedź mniej lub bar­dziej świa­do­mie moty­wu­je rów­nież finan­so­wo, co odbi­ja się na podej­ściu piszą­ce­go; prę­dzej zada on sobie pyta­nie „co chcie­li­by prze­czy­tać?” niż „co ja o tym myślę?”. War­to­ścio­wa­nie zawar­te w tek­ście dzia­ła. Naj­waż­niej­sze wyróż­nie­nie doty­czyć więc powin­no tego „naj­lep­sze­go mło­de­go kry­ty­ka”, może nawet hono­ro­we­go, nie zaś sym­bo­licz­ne­go, bo ten ostat­ni epi­tet wybrzmie­wa nad wyraz pejo­ra­tyw­nie (sym­bo­licz­ny, toteż mało zna­czą­cy). Dodam dla jasno­ści, że nie cho­dzi o kosme­ty­kę słów, lecz o to, jakie­go podej­ścia są one wykład­nią.

Przed odej­ściem od głów­ne­go wąt­ku pisa­łem o tytu­łach god­nych uwa­gi, jakie powin­ny się w wiel­kiej licz­bie zna­leźć w spi­sie lek­tur. Otóż: nie­moż­ność oce­ny, czy dzie­ło ura­sta do ram uni­wer­sal­nych, wią­że się z nie­wiel­kim odda­le­niem cza­so­wym; histo­rii lite­ra­tu­ry nie raz to się zda­rzy­ło, zwe­ry­fi­ko­wać war­tość utwo­rów, któ­re były z począt­ku spy­cha­ne na mar­gi­nes, lek­ce­wa­żo­ne, nie­ro­zu­mia­ne. I na odwrót. Rze­czy­wi­stość się zmie­nia, i jeże­li dzie­ło nie wyra­sta ponad sło­wa doty­czą­ce aktu­aliów, ska­za­ne jest, prę­dzej czy póź­niej, na zapo­mnie­nie. Nie­kie­dy sama lek­sy­ka jest pew­nym pod­ko­dem, sen­sow­nym dla współ­cze­snych dzię­ki róż­nym uwa­run­ko­wa­niom, beł­ko­tli­wym zaś dla wnu­ków. Jak nie­gdyś „duszę” wty­ka­no we wszel­kie moż­li­we kon­tek­sty, tak i dziś z pew­no­ścią mamy sło­wa, któ­re zawie­ra­ją oczy­wi­ste dla nas wypeł­nie­nie, jed­nak dla potom­nych oka­żą się praw­do­po­dob­nie nic nie­war­te. Inte­re­su­ją­cą ilu­stra­cję tego pro­ble­mu sta­no­wi nota­be­ne sce­na z Poczekalni.0 Kry­stia­na Lupy: zdu­mio­na kobie­ta ze star­sze­go poko­le­nia pyta bowiem mło­de­go akto­ra, co wła­ści­wie ozna­cza wyraz – wul­gar­ny – któ­ry z powo­dze­niem słu­ży mu w tak wie­lu kon­tek­stach… Zatem moż­na jedy­nie sta­rać się prze­wi­dy­wać, czy dana pozy­cja prze­trwa cho­ciaż­by następ­ne poko­le­nie, czy w naj­lep­szym razie będzie się o niej wzmian­ko­wać w pod­ręcz­ni­kach. Jak­kol­wiek wzgląd ten jest istot­ny w kry­ty­ce czy lite­ra­tu­ro­znaw­stwie, dla zbu­do­wa­nia sąż­ni­ste­go syla­bu­sa nie ma wiel­kie­go zna­cze­nia. Czy­ta­my tek­sty z epo­ki. Zmie­ścić w nim się powin­ny pozy­cje lite­rac­ko i poznaw­czo uzna­ne, ale i te mniej może nagło­śnio­ne, lecz też cen­ne. Zatem Olga Tokar­czuk i Mar­ta Dzi­do stać mogą obok sie­bie, decy­zja, któ­re ich dzie­ła prze­czy­tam, powin­na nale­żeć do stu­den­ta. Waż­ne, by się z tą lite­ra­tu­rą zde­rzyć, po pro­stu czy­tać. Wypi­sy­wa­nie przy tym nazwisk, któ­re mia­ły­by się zna­leźć na liście, nie ma sen­su.

Na osta­tek słów parę wzglę­dem kano… kanio­nicz­no­ści. Wiel­kie kanio­ny powsta­ją zasad­ni­czo wsku­tek dłu­go­trwa­łych żło­bień; wąt­pli­we, czy aby któ­ryś nurt ostat­nie­go ćwierć­wie­cza – poetyc­ki bądź pro­za­tor­ski – był na tyle masyw­ny a wart­ki, by w poje­dyn­kę zdo­łał już sobie tę prze­strzeń wyżło­bić. Na to trze­ba, powtó­rzę, cza­su, choć moż­na z wiel­ką dozą uar­gu­men­to­wa­nej traf­no­ści prze­wi­dy­wać pew­ne trwa­łe zja­wi­ska. Na bie­żą­co jasno daje się oce­nić oddzia­ły­wa­nie, powiedz­my: sze­ro­kość, jak i pię­cie się wzwyż dzie­ła, któ­re­go budo­wa­nie wraz z każ­dym nowym pię­trem jest coraz trud­niej­sze, jed­nak, jeśli stoi sta­bil­nie, pozwa­la na wyra­zist­sze dostrze­ga­nie splą­tań, o któ­rych nie mie­li­śmy wcze­śniej poję­cia.


[1] Nie bio­rę pod uwa­gę bra­ku kom­pe­ten­cji pro­wa­dzą­ce­go; jeśli­by zaś tak się zda­rzy­ło, wypa­da­ło­by zmie­nić gru­pę, bądź – w osta­tecz­no­ści – uczel­nię.

O AUTORZE

Kamil Kasprzak

Urodzony w 1993 roku, mieszka we Wrocławiu, na Uniwersytecie Wrocławskim studiuje filologię polską. Zajmuje go edytorstwo, o ile może poświęca się teatrowi.