Po linie
Urszula Gałązka
Głos Urszuli Gałązki w debacie "Opowieści Portowe: Wrocław".
strona debaty
Opowieści Portowe: Wrocław /Przypływasz – cumujesz
Port< …
Zawijasz —-odpływasz/
Właściwie trafiłam do Portu po linie. Niezidentyfikowany jej odcinek uchwyciłam dopiero w Krypcie (dla potrzeb tak zwanej kreacji Krypą nazwać ją sobie pozwolę), gdzie usilnie starałam się zajrzeć do maszynowni. Zanim jednak policzyłam wszystkie koła zębate, mechanizm (ten, o który szło mi zarówno szczególnie, jak i – nieszczególnie) uległ miniaturyzacji. Namacałam (sama nie wiem co).* Trzymając się tyle o ile, dopłynęłam. Spóźniona. Do Portu 2010. Tu czem prędzej zakupiłam mapę najbliższego akwenu poetyckiego, w postaci almanachu Poeci na nowy wiek, która wydała się całkiem zgrabnie skonstruowana. Z mapy tej wciąż wyrastają takie szlaki, które chętnie odwiedzam (nawet wtedy, kiedy mój plan podróży jest w danym momencie inny). W Porcie pachniało jeszcze odrobinę prochem strzelniczym. Czy to był zapach przywieziony z Fortu? Czy to, co dało się jeszcze odnaleźć, było śladami intelekto-punka? Myślę, że niektóre czytania miały tego pierwiastka ilości zupełnie przyzwoite. Niechybnie dało się dostrzec Szczepana Kopyta czy Roberta Rybickiego. Był, owszem, Konrad Góra. Wiersze innych autorów i autorek „na nowy wiek” też często „anrachizowały” – w inny, odrębny sposób. Weźmy choćby Biankę Rolando czy Joannę Mueller. Tej pierwszej – co roku wyglądam. Brak mi jej poetyckiego głosu już od bodaj trzech lat. Mądry i niepokorny lingwizm Joanny Mueller od początku tyleż budził mój szacunek, co wydawał się ogromnie odległy. W autorce zaś widzę od tamtej chwili międzyczasowość. Z imponderabiliów Portu 2010 pamiętam na przykład to, że spóźniłam się na projekcję klipów poetyckich w namiocie i, próbując odnaleźć kotarę, namacałam jakieś męskie ciało, które najwyraźniej postanowiło sobie ze mnie zażartować i użyło obu części chwytnych do przytrzymania kotary. To ci krotochwila! Pamiętam też, że drugiego dnia festiwalu, wraz z dwojgiem znajomych przybyłych z odsieczą, znajdowaliśmy w trawie nad Odrą kieliszki po winie. To było jak małe grzybobranie. W kilka minut znaleźliśmy trzy (zostawiliśmy na widoku). Oprócz tego rozbawił mnie widok z siodełka mojego stareńkiego roweru. Odrobinę. Na miarę uśmiechu. Jadę Ci ja Groblą do domu, a tu Jacek Dehnel kroczy w swoim eleganckim rynsztunku. Zadziałała chyba zasada kontrastu. Przecież dobrze wiedziałam – w jakiej dzielni się znajdowaliśmy.
Z pierwszego Portu moją „łupiną” wyruszyłam szlakiem wycieczkowym do miejsca zwanego warsztat poetycki w Biurze Literackim. Też było zabawnie. Tylko weszłam. Dźwięki, które usłyszałam, zdawały się naigrywać się z grupki naiwnych warsztatowiczów. Zdezorientowana rozejrzałam się po sali, szukając śladów współodczuwania sytuacji. Mój wzrok zatrzymał się na młodym człowieku w rockandrollowym odzieniu (kolor czarny, bluza gładka z kapturem, półglany).
– Cześć. Myślisz, że to jakiś performance? Ta muzyka w tle? – Dodałam.
– ??? – zobaczyłam przyjemny jasny uśmiech. Też nieco zdezorientowany.
Kwestia tła muzycznego nie dawała mi spokoju. Przy najbliższej okazji ucapiłam Marzenę Bursztę. W odpowiedzi usłyszałam:
– Co? To? To „Małe instrumenty”. Nie. Ktoś to losowo wybrał i włączył.
Poznanie nazwy zespołu podsyciło jeszcze wesołą podejrzliwość, ale zostawiłam już temat. Zanim zaczął się warszta,t zdążyłam zamienić kilka słów z zaczepionym przed chwilą Pawłem. Po tym, jak z pasją opowiadał o rozrysowywaniu lekcji języka polskiego w gimnazjum, uznałam go za nauczycielskiego geniusza.
– Człowieku! Ty wiesz, jak mówić do gimbusów w dobie migających obrazków!
To mi zaimponowało i przyciągnęło do Pawła, który zresztą przy biurowym stoisku z książkami otrzymał pseudonim Nauczyciel.
Zaczął się warsztat. Ze – sprawdzającego poziom naiwności – uczestników wprowadzenia Artura Burszty zapamiętałam tylko to, że na Biurowych warsztatach zdarzało się zawiązywać przyjaźnie do końca życia. Uwierzyłam – wiedząc, że wiara moja trąca śmiesznością. Z zabaw zaproponowanych nam przez Martę Podgórnik pamiętam psucie języka polskiego w małych grupach. Nasza grupa wybrała erotyk. Właściwie – antyerotyk. Szybko okazało się, że jesteśmy znakomicie dobrani. Uzupełnialiśmy się świetnie i bawiliśmy doskonale. Paweł był głównym strategiem i pilnował konstrukcji. Miał też mnóstwo pomysłów. Zresztą nikt się nie migał od tej absurdalnie przyjemnej pracy. Pamiętam, że głównym bohaterem utworu był młody polski hydraulik. Wydaje mi się, że i pozostałe grupy udało nam się „zabić śmiechem”. Żałuję, że tego tekścidła nie zachowało żadne z nas. Duże wrażenie wywarło na mnie spotkanie w konfesjonale z Joanną Muller. Rozmowa z nią wydawała się stanowić jeszcze większe wyzwanie niż rozmowa z Martą Podgórnik, ze względów, o których pisałam wcześniej. Byłam przekonana, że dostanę od niej po głowie gumowym młotkiem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Joanna zaczęła pokazywać mi w moim wierszu figury i odniesienia. Rozmowa była partnerska i ożywcza. „Pisz dalej” usłyszałam na końcu. W moim wieku (bardziej jeszcze – w miejscu, w którym się znajduję) trudniej jest to usłyszeć niż „idź w diabły i spal tę całą grafomanię”.
Na Port 2011 Paweł miał przyjechać ze Skarżyska razem z niedawno poślubioną Anią. Wyperswadowałam im nocleg w hotelu. Ania się rozmyśliła i Paweł przyjechał sam. Ja z tamtego Portu zapamiętałam rozżalenie córki Tadeusza Różewicza, że o nim nikt już nie pamięta. Przypominam sobie Briana Pattena i świetne interpretacje wierszy dla dzieci (wykonanie, które dla własnych potrzeb nazwałam ojcowsko-aktorskim) Wojciecha Bonowicza. Paweł śmiał się z mojego rozpływania się nad tym. Ale też wspólnie ze mną trzymał kciuki za klip z Bystrzycy. Uspokajał mnie, że dziewczyny na pewno wygrają. Później spotkaliśmy Martynę. Tym sposobem powstała najmniejsza kompania. Dalsza część tego wieczoru kompanijną właśnie była. Dostałam od „młodzieży” Sanatorium z dedykacjami. Paweł musiał rano wracać. Wiózł ze sobą mnóstwo książek. Jako pierwsze przeczytał Psy pociągowe.
Byli też na tamtym Porcie wyczekiwani przeze mnie autorzy iberoamerykańscy, na których czytania się spóźniłam, ale zbiór Umocz wargi w kamieniu do dziś jest dla mnie jednym ze źródeł.
Port 2012 relacjonowałam Pawłowi. Interesowało go moje spojrzenie. To zaś było skierowane przede wszystkim w kierunku Krystyny Miłobędzkiej. Wtedy również kilkakrotnie, w różnych okolicznościach, natknęłam się na przemiłą starszą Panią. Niezatarte wrażenie zrobiło na mnie spotkanie przy kuluarowym stoliku tych dwóch Kobiet, które się przecież nie znały. Coś je łączyło. Coś pięknego.
Port 2013. W Imparcie. Ucieszyłam się z lokalizacji festiwalu w tym miejscu, bo miałam zamiar w razie odczucia duszności (czasem mi się to zdarzało) uciec się do pani Basi (dawno temu praktykowałam u niej). Moje nadzieje okazały się płonne, ale orzeźwienie przynosiło mi obserwowanie zabaw literackich Karola Maliszewskiego z młodzieżą licealną. Sympatyczne to było i ożywcze. Zresztą Maliszewskiego udało mi się wzruszyć, pokazując pewną pamiątkę sprzed lat. To, co działo się na dużej scenie, w tej chwili nieco się rozmywa, ale autorzy i autorki Odsieczy zrobiły na mnie wrażenie. To chyba wtedy Filip Zawada prezentował Świetne sowy z własnym podkładem muzycznym. Ucieszył mnie tym. Od strony muzycznej radość sprawił mi także niejaki Igor BoxX, choć jego wstępy bywały dla czytających mylące. To i lepiej. Było jakoś mniej oficjalnie. Przypominam sobie jeszcze dwie rzeczy: Linię Zmiany Daty i koncert. Idea LZN ucieszyła mnie o tyle, że widziałam w niej sposób na „rozbicie bani”, czyli oficjalnej atmosfery. Pamiętam, że prowadzący Konrad Góra i Robert Rybicki kazali nam trochę na siebie czekać. Kiedy już Góra się pojawił, wypaliłam do przybyłej ze mną koleżanki: gdzie jest Rybicki? Na co podchodzi do mnie krótkowłosy mężczyzna i podając rękę przedstawia się: „Robert jestem”. Ja go pamiętałam z dłuższymi włosami.
Z LZN tyle mam satysfakcji, że nikt mnie nie wygwizdał (tylko jeden z prowadzących wykazywał oznaki zniecierpliwienia). Kolejny dzień Portu kończył się koncertem. Zatem zwijałam żagle, bo akurat moja kieszeń stwierdziła, że to nie ten czas. Po drodze jednak ktoś mi zaproponował, żebym została. Za chwilę zaś jedna z uznanych autorek zgodziła się odstąpić mi swoją wejściówkę. Dziękuję – powiem to dziś jeszcze raz, bo okazało się wtedy, że duch w narodzie nie ginie. Wsparcie otrzymałam też od głównej mojej warsztatowej mentorki. Tym sposobem skakałyśmy przed sceną na koncercie Grabaża ze Strachami i nie mogłyśmy wyjść ze zdumienia, że młodzież siedzi w rzędach jak na akademii. Później się okazało, ze Grabaż najwyraźniej pamięta jeszcze trochę – czym jest rockowy koncert i kazał otworzyć bramy.
O Porcie 2014 już pisałam. Dodam tylko, że Paweł wspierał mnie w przygotowaniach do Połowu. Przede wszystkim, jako świetny recytator, który na polsko-ukraińskim konkursie recytatorskim w Lublinie nie tylko zajął drugie miejsce, ale przede wszystkim zdołał rozśmieszyć Bohdana Zadurę. Udało się też „Rakiecie” (to jego ksywa w jego rodzimym środowisku recytatorskim) wygrać jakiś konkurs recytując fragment prozy Karola Maliszewskiego. Nie chciałam trząść się stojąc na scenie (czymkolwiek ona miała być) i mówić łamiącym się głosem. Rady „Rakiety” pomogły mi zaplanować przygotowania. Zachęcony moim i Martyny udziałem w Połowie 2013 zamierzał przygotować zestaw na Połów tegoroczny. Tym samym miał się pojawić we Wrocławiu na Dwudziestoleciu Festiwalu. Odszedł. W czerwcu 2014 roku.
Dziękuję Panu Bohdanowi Zadurze za (pełną zrozumienia i współodczuwania smutku) chwilę rozmowy w Biurze Literackim podczas promocji jego nowej książki Kropka na i. Dziękuję też Państwu Bursztom oraz Pani Annie Krzywani za sprawdzenie, czy jego zestaw zdążył może jednak dotrzeć.