Po pierwsze: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki
Miłosz Kamiński
Głos Miłosza Kamińskiego w debacie "Z Fortu do Portu".
strona debaty
Z Fortu do PortuPort to mnóstwo historii, a każda z nich rozrasta się jeszcze, stając się opowieścią nie tylko o zdarzeniach, ale też o ludziach, czasach i miejscach. Nie wiem, jak wobec tego opowiedzieć Port; moja relacja jest z góry skazana na rozpłynięcie się w nic nie znaczących dygresjach o znaczeniu co najwyżej osobistym. Zresztą noszę w pamięci tylko cząstkę Portu i powątpiewam, czy w ogóle ktoś był gościem wszystkich edycji i uczestniczył w każdym portowym wydarzeniu. To chyba fizycznie niemożliwe – trzeba przecież wyjść kiedyś na papierosa, odpocząć ze znajomymi, pobyć w odprężających kuluarach. Dlatego dopiero dziesiątki prywatnych wspomnień złożą się na prawdziwy i pełny obraz dziesięciu lat festiwalu. Niech to więc będzie relacja bez znaczenia, póki nie dopełnią i nie zweryfikują jej wspomnienia innych gości legnicko-wrocławskiej imprezy.
Już dawno zatarły się w pamięci szczegóły wypraw portowych, mylą się lata i twarze, gdzieś giną fakty. Rozmawialiśmy na Porcie- ktoś łapie mnie ostatnio pod ramię. Ale kiedy to było?- pytam zakłopotany i widzę, że mój rozmówca również nie pamięta: to mógł być przecież każdy rok. I nagle olśniony wykrzykuje – To było po Dyckim, rozkochał nas wtedy.
Oczywiście, że pamiętam, jak nas Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki rozkochiwał. Była to bodaj druga czy trzecia ‑w każdym razie najważniejsza- moja podróż do Legnicy i kolejne spotkanie oko w oko z nieprzeniknionym poetą, od pewnego czasu nie tylko autorem wyjątkowych wierszy, ale też postacią z krwi i kości dzięki warsztatom poetyckim. Niesamowite zresztą były te warsztatowe wykłady Dycjusza, soczyste w anegdotę, okraszone oryginalnym słownictwem, elegancko zmierzające do przekazania wiedzy, a przy tym wyjaśniające, skąd biorą się wiersze poety, jakim człowiekiem jest autor i z czego powstała jego duchowa konstytucja. Drobne słówka mogą stać się wielkimi obsesjami, a niepozorne zdarzenia budują poetę- zdawał się twierdzić Tkaczyszyn-Dycki na warsztatach, ale dowód miał dać dopiero wieczorem, na deskach legnickiego teatru.
Nie pamiętam pory roku. Na zewnątrz było dość ciepło, dużo się paliło i niecierpliwie czekało. Wcześnie i gwałtownie zapadał zmrok, mówiło się o wierszach i równie nieistotnych drobiazgach. Powoli wypełniała się sala: najpierw parter, potem balkony, wreszcie przejścia wzdłuż foteli. Przyszło może ze trzysta osób, może nawet więcej: część nie znała poety, inni udawali orientację, ale byli też pierwsi miłośnicy jego talentu.
Publiczność zaciekawiła się od razu, szybko umilkły podśmiechujki, po chwili nawet oddechy wyciszyły się, żeby nie przeszkadzać autorowi. Ten czytał: Jesień już panie.…W lubelskich domach publicznych…- najsmutniejsze wiersze o przyjaźni, miłości, chorobie i smierci- niekiedy dośpiewując sobie z Mickiewiczowskich Dziadów ponure la-la, la-la…, trochę improwizując, trochę szukając w pamięci, wreszcie oświadczając z rozbrajającą szczerością:Zapomniałem tekstów… I nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego: na to oświadczenie teatr podniósł się z burzliwą owacją. Stało się jasne: Dycjusz nas rozkochał!
Dycjusz nas rozkochał i od tej pory mógł nawet nie pamiętać tekstów, a mimo to pozostałby ukochanym poetą wszędzie tam, gdzie się zjawi. Były w tym niesamowita akceptacja i pełne zrozumienie: nigdy potem nie widziałem czegoś podobnego. Myślę dziś, że tamto wystąpienie dodało poecie odwagi, żeby postępować z publicznością po partnersku, prosto i bezpośrednio, za co dziś jest tak lubiany. A jednak wtedy nie był siebie pewien i w tej skromności był wzruszający.
Port nauczył mnie, że wiersze tak naprawdę są małą cząstką więzi, które łączą ludzi lubiących poezję. Być może przekonał również, że wiersze są jedynie pretekstem, żeby gdzieś, kiedyś, z kimś móc poczuć się szczęśliwym.