debaty / ankiety i podsumowania

Jaka Pol(s)ka: podsumowanie

Przemysław Rojek

Podsumowanie debaty "Jaka Pol(s)ka".

strona debaty

Jaka Pol(s)ka

Wraz z zapro­sze­niem do deba­ty, do jej uczest­ni­czek wysła­ne zosta­ło krót­kie zaga­je­nie dys­ku­sji – kil­ka reflek­sji, któ­rych zada­niem było nie­co usta­wić roz­mo­wę. Jed­na z nich brzmia­ła nastę­pu­ją­co: „nie jest naszą ambi­cją ini­cjo­wa­nie deba­ty o cha­rak­te­rze nad­mier­nie sze­ro­kim, świa­to­po­glą­do­wym czy prag­ma­tycz­nym; cho­dzić będzie o kwe­stie z pogra­ni­cza spo­łecz­no-poli­tycz­nej pra­xis i zagad­nień meta­li­te­rac­kich”.

Oka­za­ło się, że musi być ina­czej. Że opty­ka spo­łecz­na (a nawet sen­su lar­go poli­tycz­na) domi­nu­je w ogrom­nej więk­szo­ści wypo­wie­dzi. Czy w związ­ku z tym naczel­ne pyta­nie tego pod­su­mo­wa­nia powin­no brzmieć: dla­cze­go się nie uda­ło? Nie, brzmi ono zupeł­nie ina­czej: dla­cze­go wyszło zna­ko­mi­cie, choć dokład­nie nie tak, jak było zapla­no­wa­ne.

Kil­ka cyta­tów.

Ani­ta Jarzy­na w reflek­sji sku­pio­nej wokół jak­że dwu­znacz­nej (zwłasz­cza z per­spek­ty­wy kobie­ty) meta­fo­ry­ce cią­że­nia skła­da takie oto cre­do: „Wie­rzę w wypo­wia­da­nie posłu­szeń­stwa wszel­kim siłom obcią­ża­ją­cym, siłom naci­sku na kobie­tę, jej wyobraź­nię, jej twór­czość”. Mał­go­rza­ta Kolan­kow­ska w swej pory­wa­ją­cej gro­te­sko­wej saty­rze, będą­cej waria­cją na temat śre­dnio­wiecz­no-bar­ko­wej maka­bre­ski iko­nicz­nej obra­zu­ją­cej eta­py życia kobie­ty, dekla­ru­je z auto­iro­nicz­ną gory­czą: „unie­za­leż­ni­ły­śmy się, uza­leż­nia­jąc się jesz­cze bar­dziej od naszej nie­za­leż­no­ści”. Anna Mar­chew­ka, kon­te­stu­jąc zasad­ność pyta­nia zada­ne­go w samym tytu­le deba­ty, stwier­dza lapi­dar­nie: „jeste­śmy róż­ne i jeste­śmy róż­ni. Nie jeste­śmy rów­ne, nie jeste­śmy rów­ni”. Pro­po­nu­ją­ca kil­ka jak naj­bar­dziej kon­kret­nych obra­zów lite­rac­kie­go zawi­kła­nia pol­sko­ści i kobie­co­ści Joan­na Muel­ler rów­nież nie wie­rzy w moż­li­wość dotar­cia do hory­zon­tu jakiej­kol­wiek uogól­nia­ją­cej syn­te­zy, „bo jeśli Pol­ska rze­czy­wi­ście jest kobie­tą, to jej por­tret – por­tret wie­lo­krot­ny! – roz­mi­ja się z mach­nię­tym jed­ną kre­ską wize­run­kiem, jaki chcą jej narzu­cić domo­ro­śli ado­ra­to­rzy”. Justy­na Bar­giel­ska swój krót­ki głos, prze­cho­dzą­cy do sądu ogól­ne­go od obser­wa­cji bole­śnie kon­kret­nej, koń­czy pod­nie­sio­nym tonem, poru­sza­ją­cym sylo­gi­zmem:  „wiem, że wal­ka w kisie­lu jest w pew­nym sen­sie powo­ła­niem kobie­ty: dopó­ki kobie­ty wal­czą w kisie­lu, jest szan­sa, że męż­czyź­ni (w tym mój syn) nie będą musie­li wal­czyć w bło­cie i wła­snej krwi”. Dystans wobec odpo­wie­dzi jed­no­znacz­nych i tym samym łago­dzą­cych kan­ty pro­ble­mu zna­leźć moż­na też w wypo­wie­dzi Joan­ny Roszak: „lubię nie­któ­re pol­skie pisar­ki i nie­któ­rych pol­skich pisa­rzy, nie­któ­re dziel­ni­ce moje­go mia­sta, lubię kil­ka innych miejsc, pra­cę, książ­ki, przy­ja­ciół­ki i przy­ja­ciół, wspól­ne poko­je.” Rów­nież doko­na­ny przez Ingę Iwa­siów reko­ne­san­so­wy prze­gląd kil­ku kobie­cych pro­po­zy­cji lite­rac­kich koń­czy się obcią­żo­nym scep­ty­cy­zmem pyta­niem: „co będzie, jeśli z dys­kur­su gen­de­ro­we­go zosta­nie tyl­ko prze­ko­na­nie męż­czyzn, że kobie­ty są bar­dziej dostęp­ne i nie potrze­bu­ją lojal­no­ści?” Tak­że Bar­ba­ra Sta­wic­ka-Pirec­ka swój hip­no­tycz­ny podróż­ny esej o lite­rac­kiej wędrów­ce do Ara­bii zaczy­na od gestu wąpie­nia: „Czu­ję, jak moc­no temat mnie prze­ra­sta. W nie­pew­no­ści usi­łu­ję zbli­żyć się do nie­go, i z sza­cun­kiem, jaki nale­ży się twar­dej ska­le. Intu­icja lub po pro­stu instynk­tow­na pró­ba unik­nię­cia zde­rze­nia czo­ło­we­go kie­ru­je mnie w stro­nę hory­zon­tów odle­głych, tym samym jak­by łago­dzą­cych tak kon­kret­ne pyta­nie.”

Skąd się to wzię­ło? Dla­cze­go to, co mia­ło być uzu­peł­nie­niem reflek­sji meta­li­te­rac­kiej, wyszło w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku na pierw­szy plan?

Po pierw­sze dla­te­go, że wszyst­kie nade­sła­ne przez dys­ku­tant­ki wypo­wie­dzi oży­wiał – choć oczy­wi­ście w róż­nym stop­niu – duch gnie­wu, tego same­go gnie­wu, któ­ry przez byty męsko­po­dob­ne  zwa­ne przez Kin­gę Dunin miś­ka­mi (gdzie męskość – na pra­wach synek­do­chy – redu­ko­wa­na jest do pra­gnie­nio­we­go naj­czę­ściej ele­phan­tia­sis dru­go­rzęd­nych cech płcio­wych) bywa nazy­wa­ny roz­ma­icie: „fochem” (wer­sja świad­czą­ca o rela­tyw­nie wyso­kim pozio­mie miś­ko­wej kul­tu­ry oso­bi­stej), „ty-to-chy­ba-zno­wu-masz-okres” (wer­sja na uży­tek dys­ku­sji uwa­ża­nej przez miś­ka za mery­to­rycz­ną), „jej-to-chy­ba-daw­no-nikt-porząd­nie-nie-zerżnął” (wer­sja na uży­tek taj­nych posie­dzeń miś­ko­wych klu­bów dżen­tel­me­na). A tu cho­dzi o inny gniew, choć­by ten tak dobrze zna­ny przez każ­de­go, kto otarł się o jaki­kol­wiek sport wal­ki: kie­dy poczu­cie upo­ko­rze­nia przez lep­sze­go (a zwłasz­cza lep­sze­go i aro­ganc­kie­go) prze­ciw­ni­ka prze­kra­cza masę kry­tycz­nę i spra­wia – jak mawia w takich sytu­acjach lite­ra­tu­ra – że oczy prze­sła­nia czer­wo­na mgła, że prze­sta­je się czuć  cio­sy, że liczy się tyl­ko obse­syj­na chęć zdo­mi­no­wa­nia tego złe­go choć­by na moment. Albo o ten, któ­ry poja­wia się w tek­ście pio­sen­ki Fre­edom wień­czą­cej pierw­szy album Rage Aga­inst the Machi­ne, w wyszep­ty­wa­nej przez Zacka z pasją, na kra­wę­dzi sły­szal­no­ści inkan­ta­cji: „anger is a gift”, gniew jest darem… Gniew na spo­łecz­ną rze­czy­wi­stość: na jej nie­spra­wie­dli­wość, opre­syw­ność, na pozo­ro­wa­ną demo­kra­tycz­ność dys­kur­sów płcio­wych, na nie­rów­ną dys­try­bu­cję ról, obo­wiąz­ków i przy­wi­le­jów – to wła­śnie spra­wia, że gło­sy kobiet mówią­cych o kobie­tach i ich lite­ra­tu­rze nie chcą dać się zamknąć w posta­wio­nej na szczy­cie szkla­nej góry wie­ży z kości sło­nio­wej, w locus asy­lum her­me­tycz­nej, imma­nent­nej i samo­zw­rot­nej dys­ku­sji aka­de­mic­kiej. Spo­so­by mówie­nia o lite­ra­tu­rze ufun­do­wa­ne na zało­że­niu, że czy­tać to sepa­ro­wać się od tego, co nie­li­te­rac­kie (a takie myśle­nie jest wszak uzna­wa­ne za fun­da­ment nowo­cze­snej reflek­sji teo­re­tycz­no­li­te­rac­kiej) nie wcho­dzą tu w grę: sil­niej­szy niż teo­re­tycz­na pasja impuls gnie­wu każe patrzeć zawsze poza, zawsze w przód, jest kate­go­rycz­nym impe­ra­ty­wem pisania/czytania jako dia­gno­zo­wa­nia, oskar­ża­nia, sądze­nia (rów­nież w zna­cze­niu logicz­nym: sąd to typ zda­nia orze­ka­ją­ce­go o rze­czy­wi­sto­ści) i wyro­ko­wa­nia, anga­żo­wa­nia się, dąże­nia do zmia­ny. Z tego punk­tu widze­nia gło­sy dys­ku­tan­tek czy­tać nale­ży jako mani­fest przy­wra­ca­nia lite­ra­tu­rze tej zapo­zna­nej dziś god­no­ści cze­goś, co rezy­gnu­je z nazbyt wygod­nej, boskiej pozy­cji splen­did iso­la­tion na jakimś tyleż wznio­słym, co życio­wo nie­waż­kim meta­po­zio­mie. I nie pozwa­lał­bym tu sobie na żad­ne pobłaż­li­we uśmie­chy miś­ko­wych wykształ­ciu­chów, któ­rzy wie­trzyć będą w takim rewo­lu­cyj­nym postu­la­cie dąże­nie do roz­mie­nia­nia sztu­ki na pro­pa­gan­dę lub publi­cy­sty­kę: lite­ra­tu­ra kobie­ca w uję­ciu uczest­ni­czek deba­ty wyra­sta, owszem, z gnie­wu i sprze­ci­wu – ale roz­ple­nia się w kształ­ty, któ­rych osta­tecz­ne­go roz­mia­ru i sen­su dociec nie­po­dob­na.

Powód dru­gi bło­go­sła­wio­ne­go fia­ska naszej deba­ty moż­na było prze­wi­dzieć od począt­ku: sama idea miś­ko­wej dys­ku­sji zmo­no­po­li­zo­wa­nej przez jeden temat, abs­tra­hu­ją­cej od poza­li­te­rac­kie­go kon­tek­stu jest czymś tak bar­dzo fal­lo­go­cen­trycz­nym i patriar­chal­nym, że nie nie mia­ła szans oprzeć się temu, co kobie­ce. I nie, nie jest to kokie­te­ria, śred­nio uda­ny żart albo repa­ra­cyj­no-resen­ty­men­tal­na kon­cep­tu­ali­za­cja poraż­ki pew­ne­go przed­się­wzię­cia: jak naj­bar­dziej poważ­nie uwa­żam, że wymknię­cie się tej dys­ku­sji spod kon­tro­li, koniecz­ność wypusz­cze­nia jej – jako nad­mier­nie roz­grza­nej – z rąk (a nie nale­ży zapo­mi­nać, że łaciń­skie sło­wo „eman­cy­pa­cja” ozna­cza lite­ral­nie to wła­śnie: wypusz­cze­nie cze­goś z dło­ni) jest czymś, co jak naj­moc­niej świad­czy o tym, że deba­ta o kobie­tach prze­mó­wi­ła gło­sem kobie­ty: zawsze dzi­kim, zawsze opo­zy­cyj­nym, zawsze swo­im.

I gdy­bym był miś­kiem, to pew­nie przy­znał­bym się tu do redak­tor­skie­go nie­speł­nie­nia – oczy­wi­ście zrzu­ca­jąc przy oka­zji winę na te inne. Ale sta­ram się nie być – i dla­te­go moją puen­tą i tego roz­wa­ża­nia, i całej dys­ku­sji będzie odsu­nię­cie kla­wia­tu­ry, ubra­nie far­tu­cha i zaj­rze­nie do pie­kar­ni­ka, bo coś mi się widzi, że chleb, któ­ry wsta­wi­łem już dobrą chwi­lę temu, wła­śnie zaczy­na się przy­pa­lać.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.