Mieliśmy swoich poetów: podsumowanie
Przemysław Rojek
Podsumowanie debaty "Mieliśmy swoich poetów".
strona debaty
Mieliśmy swoich poetówMogło oczywiście zrobić się niebezpiecznie, nieznośnie kombatancko (zwłaszcza że znaczna część wypowiadających się przyjmowała wobec tamtych wydarzeń optykę, którą Marcin Jurzysta celnie nazwał w swej wypowiedzi „perspektywą wyznawcy”: kogoś, kto w tamtych czasach lub tuż po nich szukał w poezji estetycznych, egzystencjalnych, pokoleniowych bądź formacyjnych identyfikacji). No więc mogło być tak, jak w tym cytacie z Pawia królowej Doroty Masłowskiej, który teraz przytoczę w całości, bo go perwersyjnie lubię za jego bezwzględną obrazoburczość. Passus tyczy się – przypominam tym, którzy powieść znają z nieprzesadną dokładnością – niejakiego Szymona Rybaczko, wyjątkowo irytującego przeżuwacza czasów swej buńczucznej młodości. „Bo jak śmierdzi w samochodzie to nie lubi, i w ogóle, w sklepie Carrefour zestaw pogrzebaczów wreszcie do kominku kupił w stylu XIV Ludwik, no wygląda super, bo pogrzebać to tylko w zębach w dziurze sobie może nim raczej, bo kominek ma elektryczny bardziej taki, ale z podświetlaną szczapą, także nocą wygląda fajnie, a zwłaszcza jeśli ktoś wpadnie z kumpli dawnych, posiedzieć sobie w ręce z pogrzebaczem, popatrzeć jak się pali, do minionych wrócić zdarzeń, punkowskie czasy, w Jarocinie z brzozowej wody poł na pół z utlenioną drinasy, w zsypie glanów zmiana na „Polsport” adidasy, przy Izabeli Trojanowskiej płyty okładce onanizm, koleżanek z klasy perhydrolem włosy farbowane”.
Tak, tego udało się na szczęście uniknąć, nikt nie rozrzewnił się cokolwiek autoerotycznie wspominając ekscytację na wieść o tym, że wreszcie ukażą się dwa tomy zebranych poezji Jacka Podsiadły, nikt, siedząc przy elektrycznym kominku, nie ocierał grzbietem trzymającej pogrzebacz dłoni łez na wspomnienie tego, jak to lewa koperta magnetofonu marki Thomsonic albo Sonix (jakoś tak się chyba nazywały tamte kultowe podróby markowej technologii) wciągnęła mu bezpowrotnie pierwszą kasetę Świetlików. Ale też – z drugiej strony – nikt nie wyciągnął jakichś szczególnie nowych wniosków, nie dokonał wielkiej syntezy wszystkiego; historia literatury ostatniego ćwierćwiecza (a zwłaszcza tamtego jednak ważnego przełomu z samego początku lat dziewięćdziesiątych) po tej naszej dyskusji pozostanie pewnie bez zmian.
Czy była to zatem dyskusja bezowocna? Bynajmniej: ton wypowiedzi całej dziesiątki dyskutantów (patrzących na omawiane poetyckie zamieszanie z bardzo różnych perspektyw, także metrykalnych) wydaje mi się ważnym i reprezentatywnym dokumentem stanu świadomości dzisiejszego czytelnika i wielbiciela nowej poezji. Można zaryzykować sąd, wyrażony ongiś w jednym wierszu Stanisława Grochowiaka (choć gnoma ta, co także znamienne, większości znana jest w zapośredniczeniu Marcina Świetlickiego) – że oto bunt się ustatecznił. A właściwie nie tyle nawet bunt, co emocje towarzyszące tamtej inicjacji w poezję i poetów. Naszych poetów.
Zmiana gramatycznej perspektywy tego tekstu z zewnętrznej na współuczestniczącą w poprzednim zdaniu jest w pełni zamierzona – bo przecież pod ogólnym wydźwiękiem większości nadesłanych do debaty wypowiedzi mógłbym się bez wahania podpisać.
Tamten czas obserwowałem z kilkuletnim opóźnieniem – mniejszym niż Kamil Nolbert czy Zuzanna Witkowska, ale przecież nie było mi też dane tak pełne współuczestniczenie jak Karolowi Maliszewskiemu, Piotrowi Śliwińskiemu czy Wojciechowi Bonowiczowi. Czyli – druga połowa lat dziewięćdziesiątych, początek studiów na polonistyce, przeprowadzka z cokolwiek jednak prownicjonalnego Nowego Sącza do tętniącego kulturą (choć też przecież uroczo zapyziałego) Krakowa… Moi poeci – ci sami, co u (prawie) wszystkich: Świetlicki, Podsiadło, Sosnowski, Tkaczyszyn-Dycki, Majeran, Podgórnik, Fiedorczuk, Honet, Majzel, Różycki, Pióro, Lipszyc, Brzózka i wielu, wielu innych. Ale też przyjaciele i znajomi ze studiów: Jerzy Franczak, Kuba Niklasiński, Mateusz Wabik (Jurek poszedł potem w prozę, literaturoznawstwo i stał się tak jakby postacią medialną; Kuba i Mateusz ucichli po pierwszych-drugich książkach, a przecież i Zieloną górę, i Przestrzeń lokalną do dziś uważam za tomiki ważne dla tamtego czasu) i – patrz punkt wyżej – wielu innych. Potem… cóż, trochę tak, jak z brawurą i swadą wspomina Wioletta Grzegorzewska: o wierszach dyskutowało się do późnej nocy w zadymionych, brudnych barach i pośpiesznie, między zajęciami, w mlecznym barze, z gębą zapchaną pierogami; łaziło się na mniejsze i większe poetyckie wieczory i gromadne spędy, marnowało się chude stypendialne pieniądze na książki, niszczyło się sobie zdrowie (bo tak jakoś wydawało się bardziej poetycko) wódą i papierosami, zaczęło się jeździć do Legnicy, zakładało się czasopisma o programie artystycznym tak bezkompromisowym i nowatorskim, że padały jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru, publikowało się, krytykowało i było się krytykowanym. A jeszcze trochę potem – też dokładnie tak jak u większości wypowiadających się: minęły czasy ekscytowania się nową poezją jako wyrazem jakiegokolwiek wspólnictwa, zanikała potrzeba identyfikowania się z poetami i ich twórczością jako z czymś zbiorowym, w jakikolwiek sposób w swej masie dookreślającym. Z czasem nawet okazywało się – o hańbo! – że niektóre utwory Kochanowskiego podobają się bardziej niż te Grzebalskiego i że straszliwą, ironiczną rację miał Biedrzycki, kiedy stwierdzał w swym słynnym wierszu, że to właśnie Mickiewicz (a nie Śliwka) pierwszy w Polsce pisał jak O’Hara (o tym z kolei – acz z niejako odwrotnej czasowej perspektywy – pisze w swym głosie Kamil Nolbert). A nade wszystko postępował proces specyficznej czytelniczej alchemii, destylacji: coraz mniej naszą była tamta poezja, coraz bardziej nasi stawali się konkretni poeci; z wieloma młodzieńczymi fascynacjami czas rozprawił się bez nijakich sentymentów, ale to, co zostało, zostanie pewnie na zawsze. I mimo tego, że niemożliwy do przeoczenia stawał się tak sugestywnie opisany przez Piotra Śliwińskiego proceder coraz większej społecznej marginalizacji poezji jako takiej, w niczym nam to już nie przeszkadzało, kiedy przerwy od myślenia o tym, gdzie wziąć kredyt albo jak najlepiej podejść swojego szefa w rozmowie o podwyżce, wypełnialiśmy lekturą wierszy Sendeckiego czy Foksa – pospieszną, ale przecież i tak znaliśmy już ten czy tamten kawałek niemal na pamięć.
Ale przecież nade wszystko pozostała świadomość, że uczestniczyło się w czymś jakoś tam ważnym… I niech symbolicznym poświadczeniem tej wagi będzie piękna scena, którą w zakończeniu swego tekstu przytacza Zuzanna Witkowska: „Minęły co prawda czasy, kiedy z wypiekami na twarzy czytało się przy piwie na głos Love Parade z tomu Taxi czy Odciski z Pieśni profana. Ale kiedy ostatnio na grupie wymiankowej na Facebooku ktoś szukał obu tomów Wierszy zebranych Podsiadły, spotkał się z pobłażającym: «A kto by chciał się tego pozbyć?»”
O AUTORZE
Przemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.