debaty / ankiety i podsumowania

Podsumowanie roku (albo memuary)

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie "Biurowe książki 2010 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2010 roku

Mija­ją­cy rok w Biu­rze Lite­rac­kim to 28 publi­ka­cji w sze­ściu wydaw­ni­czych seriach, wśród któ­rych nie zabra­kło naj­waż­niej­szych, współ­cze­snych poetyc­kich gło­sów, ale tak­że tek­stów uzna­nych auto­rów, któ­rzy już na dobre zapi­sa­li się w histo­rii lite­ra­tu­ry pol­skiej i świa­to­wej.

Biu­ro Lite­rac­kie, wstęp do deba­ty

I

Zaczy­nam od tego zda­nia (jako mot­ta), któ­rym wydaw­nic­two otwie­ra stycz­nio­wą deba­tę, bo trud­no mi uwie­rzyć, że minął wła­śnie rok; rok, w któ­rym zmie­ści­ły się naj­dziw­niej­sze i naj­bar­dziej odle­głe od sie­bie pro­po­zy­cje; rok aż dwu­dzie­stu ośmiu ksią­żek. Wycho­dzi na to, że co dwa tygo­dnie Biu­ro raczy­ło nas nową publi­ka­cją, a każ­da z nich była w jakiś spo­sób istot­na – albo wpi­su­jąc się w uzna­ną już serię, albo pozwa­la­jąc roz­wi­nąć współ­cze­sne języ­ki poetyc­kie i kry­tycz­ne, albo też dając inte­re­su­ją­ce pod­su­mo­wa­nia, spoj­rze­nia z bli­ska i z dale­ka na naszych naj­waż­niej­szych poetów. Zara­zem jed­nak nic w tym dziw­ne­go – minął po pro­stu kolej­ny rok uda­nej dzia­łal­no­ści wydaw­ni­czej, a nad pew­ny­mi zja­wi­ska­mi powin­ni­śmy przejść już do porząd­ku dzien­ne­go, jak choć­by nad tym, że nasza naj­now­sza poezja ma się cał­kiem dobrze.

Prze­glą­dam listę tych dwu­dzie­stu ośmiu ksią­żek i nie wiem, od któ­rej zacząć. Przez grzecz­ność nie wspo­mi­na się o rze­czach słab­szych lub takich, któ­re cał­ko­wi­cie roz­mi­ja­ją się z gusta­mi recen­zen­ta, choć samo prze­mil­cze­nie jest już dekla­ra­cją. Nie będę pisał pole­micz­ne­go mani­fe­stu, tak jak nie będę two­rzył pochwal­nej opo­wie­ści na cześć wydaw­nic­twa. O zna­cze­niu Biu­ra Lite­rac­kie­go wie chy­ba każ­dy czy­tel­nik poezji w Pol­sce i zna­cze­nia tego nie trze­ba już potwier­dzać żad­ny­mi pod­su­mo­wa­nia­mi.

Cze­mu więc może słu­żyć taka deba­ta na koniec roku? Naj­le­piej było­by postrze­gać ją w kate­go­rii roz­li­cze­nia z naszym rodzi­mym ryn­kiem, a więc posta­rać się ogar­nąć całość dorob­ku poetyc­kie­go sezo­nu 2010, ze zwró­ce­niem szcze­gól­nej uwa­gi na naj­lep­sze tomi­ki, prze­kła­dy i książ­ki kry­tycz­ne. Takie deba­ty powin­ny stać się sta­łym punk­tem w każ­dym wła­ści­wie wydaw­nic­twie, a ich zesta­wie­nie dało­by szcząt­ko­wy obraz zmian, tak w opi­nii kry­ty­ków, jak i czy­tel­ni­ków. Na razie temu zada­niu mógł­by jed­nak podo­łać chy­ba tyl­ko Karol Mali­szew­ski, jako osa­mot­nio­ny bastion kry­ty­ki towa­rzy­szą­cej.

Z dru­giej więc stro­ny, sko­ro już brak takich pod­su­mo­wań, brak roz­li­czeń i histo­rii roz­wi­ja­ją­cych się języ­ków (bo nikt chy­ba nie wąt­pi, że idzie tu nie o nazwi­ska i sze­ro­ko­ści poetyc­kie, ale wła­śnie o język, cały czas odświe­ża­ny i wypro­wa­dza­ny na nowe tory), moż­na też przy­jąć inną per­spek­ty­wę. Niech takie pod­su­mo­wa­nie będzie for­mą spra­woz­da­nia z wła­snych lek­tur, z zachwy­tów, olśnień i czy­tel­ni­czych pora­żek. Nie chciał­bym opo­wia­dać się cał­ko­wi­cie po stro­nie kry­ty­ki per­so­na­li­stycz­nej, ale taka for­ma: dzien­nicz­ka, w któ­rym nakła­da­ją się doświad­cze­nia czy­tel­ni­cze i chłod­ne oko kry­ty­ka, wyda­je mi się teraz naj­od­po­wied­niej­sza.

Pró­bu­ję więc przy­po­mnieć sobie, czy któ­rejś z ksią­żek Biu­ra w tym roku nie czy­ta­łem lub nie prze­czy­ta­łem w cało­ści. Z więk­szo­ści pisa­łem już recen­zje, wszyst­kie wła­ści­wie komen­to­wa­łem w pry­wat­nych roz­mo­wach i notat­kach. Natu­ral­nym gestem było­by ode­sła­nie do napi­sa­nych już tek­stów, posta­ram się jed­nak na chwi­lę zapo­mnieć o nich i spoj­rzeć na te książ­ki nie­ja­ko od nowa, na świe­żo – świa­do­my, że nie­któ­re zatar­ły się odro­bi­nę w pamię­ci i będzie trze­ba na powrót się­gnąć na pół­kę.

II

Na począ­tek może to, co wciąż mi towa­rzy­szy i co jest mi naj­bliż­sze; to, co wie­lo­krot­nie wska­zy­wa­łem już, jako wła­ści­wy krok w tego­rocz­nych publi­ka­cjach. Po pierw­sze więc poems Andrze­ja Sosnow­skie­go, tomik bar­dzo dobry, porów­ny­wal­ny z jego naj­lep­szy­mi publi­ka­cja­mi, zry­wa­ją­cy gra­ni­cę mię­dzy poje­dyn­czym wier­szem, cyklem, poema­tem i dra­ma­tem; mię­dzy gło­sem, języ­kiem i cia­łem, któ­re wymien­nie usta­na­wia­ją swo­je pano­wa­nie w świe­cie eks­ta­tycz­nej apo­ka­lip­sy. Wyda­je się, że czas poems (czy też po-ems) dopie­ro nadej­dzie, bo cho­ciaż idio­lekt Sosnow­skie­go zna­ją już wszy­scy, tomik ten pro­po­nu­je kil­ka zapo­zna­nych ście­żek z począt­ku jego twór­czo­ści i war­to by nimi dopie­ro podą­żyć. „topiel­czyk pło­nął na dys­kret­nym ogniu / kame­ral­ne kre­mo na pla­ży tyl­ko ja i ty / ‘nuci­li­śmy hap­py tho­se for whom the fold’ / ‘of’ szczę­śli­wi dla któ­rych fałd ów ‘hap­py’ / mając na myśli fał­dy ognia fał­dy wody / czy inne eks­klu­zyw­ne ofer­ty spe­cjal­ne”. Tyle o splo­cie życia i śmier­ci, Deleu­ze­’iań­skiej fałd­ki i poema­tu Schel­leya oraz cyta­tu jako echa z cyta­tem-inskryp­cją. Sosnow­ski nad­pi­su­je wier­szem.

Z bli­skich mi ksią­żek, rów­nież na „p”: Pre­pa­ra­ty, a więc debiut Prze­mka Wit­kow­skie­go. Tam, gdzie Maciek Topol­ski widzi wyczer­pa­nie języ­ka, nudę i kli­sze, ja dostrze­gam umie­jęt­ność spoj­rze­nia wstecz, uspo­ko­je­nia fra­zy, żeby pod nią pozwo­lić wzbie­rać pod­skór­nym napię­ciom. Pro­po­zy­cja być może nie dla wszyst­kich, ale poka­zu­ją­ca dosko­na­le, że naj­now­sza pol­ska poezja nie musi być ani zamę­tem języ­ków i cha­osem zna­czeń, ani eks­pe­ry­men­tem gra­ficz­no-języ­ko­wym (swo­ją dro­gą: cie­ka­wa i pro­wo­ka­cyj­na sza­ta gra­ficz­na), a drob­ne gesty potra­fią wpły­wać na obra­zo­wość w sta­tycz­nym, nie­co Wirp­szow­skim sza­leń­stwie. I przede wszyst­kim, jest to jeden z doj­rzal­szych debiu­tów ostat­nich lat. „powiesz marks, sły­szysz kurz, więc oto plan: naród papie­ru, / a ja mam zapał­ki – pro­stą gra­ma­ty­kę w ustach i eko­no­mię / miej­skich prze­pa­ści, ostrzę się i koń­czy się czas na tar­czy”.

Z tomi­ków zaska­ku­ją­cych, któ­rych nie do koń­ca spo­dzie­wa­łem się po auto­rach, pozwo­lę sobie jesz­cze przy­po­mnieć wyda­ne cał­kiem nie­daw­no Noc­ne życie Boh­da­na Zadu­ry. Zda­je się, że otrzy­ma­li­śmy nie­zwy­kle waż­ną książ­kę w całym dorob­ku Zadu­ry, w któ­rej czuć dwa zupeł­nie prze­ciw­staw­ne nur­ty. Z jed­nej stro­ny mamy zna­ny już kry­ty­cyzm: spoj­rze­nie na język i świat, któ­re pozna­li­śmy z innych doko­nań (choć­by felie­to­nów i szki­ców). Z dru­giej jest fascy­nu­ją­ce – być może naj­bar­dziej – moco­wa­nie się z nie­wy­po­wia­da­nym sło­wem na „Ś”, któ­re ze wszyst­kich stron ota­cza pod­miot. W zerwa­niu line­ar­no­ści cza­su oraz umie­jęt­nej grze płasz­czy­zna­mi, tak geo­gra­ficz­ny­mi jak i lite­rac­ki­mi, Zadu­ra odstra­sza i wywo­łu­je. W efek­cie całe Noc­ne życie jawi się jako jeden wiel­ki poemat, rytu­ał dzia­dów, obrzą­dek trans­la­to­ra, i jest to chy­ba naj­bar­dziej escha­to­lo­gicz­ny tomik Zadu­ry. Humor, iro­nia, brak pato­su i język, któ­ry się wymy­ka, zaczy­na­jąc prze­cho­dzić na dru­gą stro­nę, jak­by wbrew woli auto­ra. ‘Misia w Korei / Misia na Bał­ka­nach / Misia na wzgó­rzach Golan / Misia w Cza­dzie’ („Jak Misia wędro­wa­ła”). Śmierć jest funk­cją pamię­ci, pamięć „wystę­pu­je” w cza­sie – takie dwie reflek­sje nacho­dzą po kil­ku­krot­nym prze­czy­ta­niu Noc­ne­go życia. I wła­śnie te wystę­py pamię­ci wyda­ją mi się dziś szcze­gól­nie inte­re­su­ją­ce, gdy kolej­ny raz się­gam po ten tomik.

Do serii prze­kła­dów, któ­ry­mi ura­czy­ło nas Biu­ro przez ostat­nie lata, tym razem dołą­czo­no tyl­ko wybór wier­szy Seamu­sa Heaneya Kole­jo­we dzie­ci, opra­co­wa­ny przez Pio­tra Som­me­ra. Mię­dzy tłu­ma­czem a poetą dro­gi się jed­nak nie­co roze­szły, co zazna­czał w posło­wiu sam Som­mer. Czy widać to w tomi­ku? Widać przede wszyst­kim w dobo­rze wier­szy, któ­re zosta­ły prze­tłu­ma­czo­ne. Poza tym, jest to nadal bar­dzo rze­tel­na pra­ca jed­ne­go z naj­lep­szych tłu­ma­czy poezji angiel­skiej i war­to na nią spoj­rzeć, zwłasz­cza w kon­tek­ście pozo­sta­łych wydań Heaneya. Tom bro­ni się przede wszyst­kim wier­no­ścią języ­ko­wi, któ­ra u Som­me­ra była zawsze naj­waż­niej­szym kry­te­rium (w prze­ci­wień­stwie do obra­zo­wo-seman­tycz­nych prze­kła­dów Barań­cza­ka).

Wśród anto­lo­gii i wier­szy zebra­nych – moim bar­dzo pry­wat­nym zda­niem – na uwa­gę zasłu­gu­ją przede wszyst­kim Poeci na nowy wiek i Kro­ni­ka zakłó­ceń Mariu­sza Grze­bal­skie­go. W wypad­ku tej pierw­szej książ­ki, mamy wresz­cie do czy­nie­nia z pew­nym wydaw­ni­czym gestem: zama­chem na suwe­ren­ność, nie­za­leż­ność i cha­otycz­ność poetów; zama­chem na zdro­wy roz­są­dek, któ­ry w kon­ser­wa­tyw­nie nasta­wio­nej Pol­sce mówi: nie moż­na robić anto­lo­gii z tak krót­kie­go okre­su, albo też: wybór jest arbi­tral­ny, nie­któ­rzy poeci są fawo­ry­zo­wa­ni, budu­je­my fał­szy­wy obraz naszej poezji. Owszem – wszyst­ko to praw­da, i w tym wła­śnie zawie­ra się siła anto­lo­gii (a pamię­taj­my, że podob­ne­go zama­chu doko­nał kil­ka lat temu duet Kopyt-Gier­szew­ski anto­lo­gią Słyn­ni i świet­ni). Choć ma ona cechy kano­ni­zu­ją­ce (zwłasz­cza w momen­cie, kie­dy maso­wo zaku­pu­ją ją biblio­te­ki szkol­ne), jest to nadal wybór, doko­na­ny w dro­dze dłu­gich selek­cji, za któ­rym stoi Roman Honet – i chciał­bym powie­dzieć, że raczej jako były redak­tor „Stu­dium”, niż poeta. Z jego wybo­ra­mi moż­na się więc nie zga­dzać, moż­na kwe­stio­no­wać obec­ność i nie­obec­ność nie­któ­rych nazwisk, ale sama idea anto­lo­gii wyda­je się oczy­wi­sta i tra­fio­na – jako dzia­ła­nie zapeł­nia­ją­ce dziu­rę na naszym ryn­ku wydaw­ni­czym i jako dzia­ła­nie wzbu­dza­ją­ce fer­ment w śro­do­wi­sku poetów i kry­ty­ków.

Odno­śnie Mariu­sza Grze­bal­skie­go mogę powie­dzieć tyl­ko: przy­dat­ne. Kto zdo­był i prze­czy­tał wszyst­kie tomi­ki w czas, ten może pod­wa­żać sens tej publi­ka­cji (jak rów­nież całej serii Doży­nek). Nie mogę się jed­nak oprzeć wra­że­niu, że dopie­ro teraz, zebra­ne w jed­nej książ­ce, wier­sze te ema­nu­ją swo­im cha­rak­te­ry­stycz­nym uro­kiem i pozwa­la­ją dostrzec war­tość twór­czo­ści Grze­bal­skie­go na tle innych współ­cze­snych poetyk. ‘Patrzy­li­śmy w rybie wnę­trze błę­ki­tu, nie wie­rząc, / że gli­na w dole szy­ku­je już soki na przy­ję­cie tego, / co zosta­ło po nim. Trze­ba było jesz­cze gum­ką / do spi­na­nia walu­ty przy­mo­co­wać do resz­ty gło­wy / jego zbun­to­wa­ną szczę­kę. Potem zie­mia ruszy­ła, / dół zapeł­niał się, zapeł­niał, do skut­ku.’

Jako cie­ka­wą ini­cja­ty­wę chciał­bym przy­po­mnieć tak­że wyda­ne pod koniec roku roz­mo­wy z Sosnow­skim i Som­me­rem. Więk­szość z nich moż­na było śle­dzić przy uważ­nej lek­tu­rze cza­so­pism przez ostat­nie dzie­sięć lat, ale zebra­ne pre­zen­tu­ją się znacz­nie wyraź­niej. Jest to zale­d­wie uzu­peł­nie­nie – być może zbęd­ne – obra­zu obu poetów, ale jako kon­ty­nu­acja serii oraz cie­ka­wost­ka z życia lite­rac­kie­go, zasłu­gu­je na uwa­gę. Trze­ba pozo­sta­wać ostroż­nym, kie­dy pisarz mówi o wła­snej twór­czo­ści (o czym zapo­mnia­no nie­jed­no­krot­nie w wypad­ku Sosnow­skie­go, cze­ka­jąc, aż sam otwo­rzy swo­je wier­sze, wpro­wa­dza­jąc czy­tel­ni­ka na ścież­ki mitycz­ne­go sen­su), ale nie spo­sób pomi­nąć fak­tu, że obie roz­mo­wy są skarb­ni­cą moty­wów i prze­my­śleń.

III

Te kil­ka ksią­żek na pew­no będzie towa­rzy­szyć mi przez następ­ne lata (może poza anto­lo­gią poetów, bo mam nadzie­ję na chwi­lę odpo­czyn­ku od dys­ku­sji o kano­nach na nowe wie­ki). Czy któ­raś z nich ma szan­sę powtó­rzyć zeszło­rocz­ne suk­ce­sy w posta­ci nagród lite­rac­kich? Nie mam poję­cia i nie chciał­bym z tego miej­sca pro­ro­ko­wać w imie­niu wsze­la­kich jury. Nagro­dy nie wyda­ją mi się teraz naj­waż­niej­sze, zwłasz­cza że nie zawsze poma­ga­ją poezji. Mam jedy­nie nadzie­ję, że wspo­mnia­ne tu trzy tomi­ki (bo resz­ta wymy­ka się kon­kur­so­wym kate­go­riom) zosta­ną uważ­niej prze­my­śla­ne przez czy­tel­ni­ków i recen­zen­tów.