Poetycka książka trzydziestolecia: nominacja nr 5
Rafał Gawin
Głos Rafała Gawina w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.
strona debaty
Poetycka książka trzydziestolecia: wprowadzenieTrzydziestolecie bezwojenne pod znakiem zawieszenia broni w niebezpiecznej przystani
„Nowa polska poezja”, czyli ta wydawana po 1989 roku, o ile na potrzeby niniejszego głosu rozproszonego można ukuć taki ogólnik pojęciowy, rodziła się bezboleśnie, niejako w dychotomii sprzeczności: jednocześnie w kontrze do tego, co było wcześniej (poezją), i pod wpływem różnych, głównie amerykańskich, a w mniejszym stopniu, brytyjskich i niemieckich fascynacji, mimo wszystko, gdy to, co było, w sumie dalej jest, tylko – zdawała się wątpić, rzadko zadając pytania – po co się tym zajmować? Stosunek obojętny do stanu zastanego wynikał i wynika z ignorowania oraz ignorancji, w obu przypadkach w wydaniu świadomym i nieświadomym.
Kogo poważnego obchodzą te wszystkie kliki lokalnych oddziałów związków twórczych, te przechowalnie Toposowskie tudzież stajnie kolegów różnych Januszy, ci poeci religijni, którzy skrzydła husarskie zamienili na skrzydła Tupolewa, by wieszczyć nowe posmoleńskie otwarcie liryczne, by czytać wiersze w pałacach prezydenckich, by szturmować i zaorać nowy kanon lektur szkolnych. Nie będę się wyżywał, generując im klikalność i popularność, a może nawet wpływając na wzrost liczby czytelników tudzież inną rozpoznawalność (oczywiście uwzględniając warunki panujące w niedowartościowanej ani marketingowo, ani snobistycznie niszy). Najlepszą odtrutką na poetyckie trutnie jest obojętność na ich brzęczenie.
Ale do meritum. Czy sam rok 1989 był znaczącą dla polskiej poezji cezurą? Nie sensu stricto, na moje oko w roku owym nie ukazała się żadna książka poetycka, która mogłaby stanowić jakiś punkt odniesienia, choćby i wobec przeszłości. Potrzeba było kilku lat, by coś drgnęło i drgało dalej.
Przy tworzeniu rozedrganej dziesiątki najistotniejszych książek poetyckich lat 1989–2018 przyjąłem kryteria najprostsze z możliwych. Wybrałem książki w moim przekonaniu bezwzględnie ważne i wpływowe (i to niezależnie od mojego gustu poetyckiego czy też tropów, ścieżek i dróg, którym w poezji – jako komentator i felietonista – jestem najmniej niewierny), bez których polska poezja kisiłaby się we własnym sosie, na pozycjach charakterystycznych dla poprzedniego systemu: w różnych mutacjach modernizmu, Nowej Fali i Nowej Prywatności tudzież na kolanach, w obliczu klasycznienia i tetryczenia gwiazd poezji z okolic stanu wojennego, z podrasowanym politycznie, a degenerującym się artystycznie Janem Polkowskim na czele.
Dlatego też postawiłem na debiuty danych autorów (i autorki), ewentualnie na książki w jakiś sposób – poetycko lub pozapoetycko – przełomowe, niekoniecznie w ich dorobku, może w jego postrzeganiu lub docenieniu.
Dlatego też z premedytacją omijam ostatnie książki mistrzów słusznie minionego, niedoszłego komunizmu, w tym gorliwych antysystemowców, nowofalowców i noblistów, którzy z różnym skutkiem odnajdowali się bez cenzury. Pomijam również istotnych dla mnie Tadeusza Różewicza i Tymoteusza Karpowicza, ale oni główne role w literaturze zagrali przecież w tamtych czasach, co mówię także w świetle (i cieniu) różnorodnych ocen ich schyłkowego dorobku, przypadającego na lata po 1989 roku.
Nie roztrząsam też bardzo świeżych i potencjalnie przyszłościowych trendów (wolę podkreślić, że tak zwana nowa poezja zaangażowana to już nurt zastany, a nawet całkiem nieźle, choć często na kolanach, opisany czy wręcz zgłębiony). Pozwoliłem sobie na jeden wyjątek, ambitnie i buńczucznie wskazując na apokalipsę, której after party dla polskiej poezji, moim skromnym wobec tego projektu zdaniem, jeszcze przed nami.
Wreszcie: nie uwzględniam parytetu, bo nie mam do tego prawa – w mijającym trzydziestoleciu najistotniejsze były książki napisane przez mężczyzn tudzież chłopców, w przeważającej większości heteroseksualnych. Zapowiedziany przez Darka Foksa i wyartykułowany na konkretnych przykładach w Boskim przyrodzeniu. Historii penisa Toma Hickmana zmierzch heteroseksualnej frazy dopiero następował, stopniowo i niezauważalnie, przynajmniej w interesującym nas kontekście.
Kolejność, zgodnie z zaleceniami ankiety, nie jest przypadkowa.
1. Marcin Świetlicki, Zimne kraje (1992)
Na początku były Zimne kraje, a Zimne kraje były u Boga, i Bogiem były Zimne kraje. One były na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Nich nic się nie stało, co się stało.
No właśnie. Nie będę oryginalny, tylko do bólu i przyjemności uczciwy. To nie tylko w jakimś sensie symboliczny początek oharyzmu w Polsce czy innych banalizmów i barbarzyństwa stosowanego. To nie tylko popularność, cześć i chwała poza półświatkiem poetyckim (oczywiście uczciwie biorąc pod uwagę nośność innych, muzycznych nośników literatury – blask Świetlików). To nie tylko kultowe frazy i precyzyjnie zadawane – w kontekstach politycznych i apolitycznych – razy. To prawdopodobnie książka, która i w epoce postnuklearnej, postpatriarchalnej, postgenderowej i postfeministycznej będzie uznawana za początek czegoś nowego w poezji, a może i całej literaturze polskiej.
2. Andrzej Sosnowski, Życie na Korei (1992)
Odpowiednik Zimnych krajów dla akademików, tłumaczy i fetyszystów języka, który nie zna granic. Po Życiu na Korei nic już nie było takie samo. Mimo Zbigniewa Bieńkowskiego, mimo Witolda Wirpszy, mimo Tymoteusza Karpowicza.
A tak poważnie – jeżeli Zimne kraje to kamień węgielny, Życie na Korei było kamieniem milowym. Symbolicznym początkiem ashberyzmu w Polsce. Te wszystkie dekonstrukcje podmiotu i języka, hermeneutyki i hagiografie, hippiki i hipochondrie. Zmyłki, zwody, kiwki i precyzyjne strzały w pustkę. Cytaty, kryptocytaty, ready-made’y, zawsze cudze fragmenty, pożyczone na wieczne nieoddanie. Wiersz, który wyszedł z domu i nigdy nie wraca, bo jak ma wracać, skoro zawsze jest u siebie, czyli – obcy, inny?
PS: Oczywiście pamiętam tutaj również o Tadeuszu Piórze, ale z perspektywy czasu i krytyki literackiej to Andrzej Sosnowski samotnie stał się patronem, ojcem założycielem i postacią kultową „nowej poezji językowej” w Polsce.
3. Roman Honet, Alicja (1996)
Nurt ośmielonej wyobraźni zrobił w polskiej poezji oszałamiającą karierę. A wszystko zaczęło się od zjawiskowej Alicji. Tego buzującego obrazowania, tego intensywnego snu na rodzącej się na oczach czytelnika jawie, tego języka, odzyskującego dla poezji wcześniej bardzo ckliwie kompromitowane w wierszach określenia typu „serce”, również na poziomie symbolicznym, tego budowania nastroju, emocji i przeczuć – znaku niepokoju, przekazywanego jednocześnie czule i wybuchowo.
Honet przeszedł na drugą stronę lustra oraz pokazał traumy i psychozy od podszewki, przenicowane przez senne koszmary. I w tym zwierciadle przeglądali się inni. Justyna Bargielska, Ryszard Będkowski, Juliusz Gabryel, Urszula Honek, Łukasz Jarosz, Marcin Jurzysta, Izabela Kawczyńska, Bartosz Konstrat, Urszula Kulbacka, Piotr Kuśmirek, Grzegorz Kwiatkowski, Małgorzata Lebda, Joanna Lech, Michał Murowaniecki, Przemysław Owczarek, Kacper Płusa, Tomasz Pułka, Bartosz Sadulski, Paweł Sarna, Ilona Witkowska i Przemysław Witkowski – to tylko subiektywnie wybiórcza lista autorów, którzy w jakiś sposób skorzystali z dobrodziejstw nurtu, nierzadko czyniąc go głównym punktem odniesienia dla swoich poetyk albo przynajmniej ważnym etapem poszukiwań.
PS: Radosław Kobierski też był istotny, niektórzy krytycy równie wysoko stawiają Bartłomieja Majzla, ale to przede wszystkim za Honetem podążyli naśladowcy i do tej pory, choć jakby z mniejszą śmiałością, potykają się o jego ślady.
4. Szczepan Kopyt, [yass] / możesz czuć się bezpiecznie (2006)
Czwartym najważniejszym nurtem trzydziestolecia, określonym najpóźniej i najmniej spójnie, ale rozwijającym się chyba najbardziej dynamicznie, jest tak zwana nowa poezja zaangażowana. Zaangażowana, co tutaj najważniejsze, w sprawy społeczne, wykluczenie i nierówności, kontestująca panujące systemy polityczne i gospodarcze, opowiadająca się za komunizmem, jeśli nie sensu stricto, to na pewno przez miłość. Tak w skrócie można opowiedzieć dwie pierwsze książki Kopyta, wydane razem rok po debiutanckim, bierezinowskim [yassie]. Opowiedzieć, bo to pierwszy tak silnie stematyzowany nurt w polskiej poezji od czasów Nowej Fali. Opowiedzieć, bo wiersze tu przede wszystkim mówią, ich forma podporządkowana jest rytmowi i tembrowi głosu podmiotu-autora i doniosłości jego krucjaty. Nie ma przypadku, że autor sale sale sale, nie tylko wzorem Świetlickiego, wykonuje swoje teksty z podkładem muzycznym (duet Kopyt/Kowalski).
Lista wpływów lub powinowactw jest szeroka i wciąż się rozszerza. Od (większości) autorów zgrupowanych w antologii Zebrało się śliny, poprzez tych w tej książce pominiętych: Kamila Brewińskiego, Marcina Czerkasowa, Marcina Ostrychacza czy Przemysława Witkowskiego, po najmłodszych, jeszcze przed debiutem, których nazwiska krytyka będzie odmieniać przez przypadki w ciągu kilku lat. Celowo mówię również o powinowactwach, ponieważ nie każdy zaangażowany lewicowo w wierszach autor musiał podjąć decyzję o pisaniu w taki sposób pod wpływem lektury manifestów Kopyta. Inna sprawa to coraz częstsza chęć/wola/konieczność wśród poetów i poetek kojarzonych z innymi poetykami, ba, z innych pokoleń poetyckich, by praktykować w wierszach polityczne zaangażowanie – ostatnio to choćby Zofia Bałdyga, Piotr Gajda czy Joanna Roszak.
Konrad Góra również jest tutaj bardzo istotny i wpływowy, ale debiutował książkowo później. Zresztą to Kopyt – jak wieś gminna niesie – w jakiś sposób literacko i ideologicznie wychował krytyków towarzyszących, którzy ten nurt zdefiniowali (co również można powiedzieć o niektórych autorach, zaliczanych w jego poczet).
5. Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Piosenka o zależnościach i uzależnieniach (2008)
Praktycznie każda z książek Dyckiego, jednego z najczęściej i najsłuszniej nagradzanych poetów tego trzydziestolecia, ze szczególnym uwzględnieniem mimo wszystko chyba najmniej spodziewanej nagrody Nike, mogłaby się znaleźć w niniejszym zestawieniu. Wybrałem tę najbardziej nagrodzoną. Nie mogę jej nazwać opus magnum ani książką przełomową w dorobku poety – nawet mimo pewnych elementów novum w ostatnich dwóch zbiorach (Kochance… i Nie dam…), Dycki pozostaje chyba jedynym autorem, który wciąż pisząc ten sam wiersz (tudzież kolejne strofy tego samego poematu, kolejne mantry i barokowe piosenki, heja hej!), cały czas cieszy, odświeża, zaskakuje i boli, bo robi to bardzo dobrze, dynamicznie i z ogromnym wyczuciem. Zresztą taka banalna formułka mogłaby reklamować kolejne książki Dyckiego, gdyby tylko jakieś wydawnictwo odważyło się zainwestować w podobną kampanię. Zresztą co do roli, rangi i doniosłości Dycia w historii literatury polskiej, jak rzadko zgodni są krytycy, recenzenci i sami poeci; chyba nie ma drugiego tak „kompromisowego” autora, nawet wśród noblistów i poetów okupujących wyższe lokaty w niniejszym zestawieniu.
6. Krzysztof Jaworski, Hiperrealizm świętokrzyski (1999)
Jaworski, łączony z pokoleniem „BruLionu”, jednak chadzał własnymi ścieżkami. Zasługuje na bardziej osobne traktowanie i podsumowania, których wciąż się nie doczekał. Hiperrealizm świętokrzyski, książka w wielu kręgach kultowa, jest dla jego twórczości chyba najbardziej reprezentacyjna: oharyzm i inne banalizmy wyzyskiwane są tutaj nadzwyczaj postmodernistycznie, ironia i humor trzymają się mocno oraz stanowią główne siły napędowe tych wierszy, napisanych ze sporym luzem, erudycyjnym i egzystencjalnym.
Nie mam powodów, by ukrywać, że Jaworski to zwykle mój faworyt w dyskusjach rankingowych na temat najlepszych polskich poetów ostatnich lat (z kluczowym dla mnie wierszem jego autorstwa pod tytułem „Karl Jaspers”). Tu jednak musiałem i chciałem obiektywizować, stąd taka propozycja pozycji wyjściowej.
7. Grzegorz Wróblewski, Ciamkowatość życia (1992, 2002)
Kontrkultura, underground i punk. Minimalizm i obiektywizm. Zupełnie inne spojrzenie na materię wiersza, nienarzucające się i stroniące od pochopnych ocen. Niejeden z heteronimów Pessoi miał rację: rzeczywistość jest – i to samo w sobie wystarcza. Czasem w kilku wersach, migawce z lektury i piwa, spożywanego w kopenhaskim parku. W takim właśnie kosmosie. Po co drążyć i odcinać kupony od tradycji mądrościowych, ba, moralizatorskich polskiego wiersza? Po co się chwalić i szukać ambon w opuszczonych kościołach?
I mogę tak sobie pisać, i znajdę kilkanaście osób, które podzielą moje rozpoznania. Dla reszty Wróblewski będzie nieodłącznie związany z „BruLionem”, bo w tamtejszej serii debiutował i tak najłatwiej go przemycić do historii literatury dla wtajemniczonych zwolenników tendencji.
A jego aktywność w innych krajach i na innych kontynentach, nie tylko z racji miejsca zamieszkania? To jeden z nielicznych autorów tak często i gęsto obecny w przekładach, również w formie pełnych książek, który nie przynosi wstydu, na tle tego całego wygodnego, lekkiego, łatwego, przyjemnego w przekładzie klasycyzmu i jego pochodnych.
W ilu jeszcze workach i szufladkach przeleży tudzież przezimuje, zanim będzie za późno, by docenić go za życia? Ile razy jedna z najważniejszych krytyczek literackich na świecie, Marjorie Perloff, może się mylić, namaszczając kogoś? Czy w ogóle polska poezja zasłużyła na Grzegorza Wróblewskiego? To nie pornograficzny patos tylko zwykła przyzwoitość recenzencka i badawcza.
8. Marta Podgórnik, Próby negocjacji (1996)
Jeżeli polska poezja ma na imię Marta (jak swego czasu napisał Adam Wiedemann i powtarzał Artur Burszta – i mieli rację), jakie drugie imię nosi? Justyna? Joanna? Barbara? Klara? Małgorzata? Michał?
Nie nosi.
Podgórnik jest jedna i niepowtarzalna. Najsilniejszy i najważniejszy kobiecy głos w tym trzydziestoleciu. Zresztą najczęściej i najgęściej doceniany. Już od debiutu, pod pięknie mylącym tytułem, pewny (a nawet jeśli nie – to niepewny z bezczelną premedytacją), nienegocjowalny, zanurzony przede wszystkim w erotykach o konkretnej sile przekazu, na tyle konkretnej, że aż nazywany męskim przez krytyków-komfornistów. Plus ten łamany rytm i dowolne podejście do rymu, który najbardziej ostentacyjnie występuje w okolicach silnych i bezwzględnych dla czytelników niepozbawionych złudzeń lirycznego wiersza puent. Taka gorzka wirtuozeria.
9. Tomasz Pułka, Rewers (2006)
Książka, która wciąż nabiera istotności z perspektywy czasu. Według środowiskowej legendy powstała w kilka dni, dlatego jakby niedopracowana, a jednocześnie kusząca tą swoistą konstrukcją w procesie. Paweł Karczmarski i Marta Koronkiewicz widzą w Pułce patrona tak zwanej nowej poezji zaangażowanej, z racji podjęcia przez autora tematów bardziej społecznych i politycznych, zwłaszcza począwszy od wydanego jeszcze za jego życia Zespołu szkół. Dla mnie istotniejszy jest jednak aspekt formalny jego wierszy: ich chłopięca frywolność, rytmiczność, giętki język, jakby żuty podczas pisania (z uwzględnieniem balonów), uwiarygodniany przez zdrobnienia, wszystkie te guziki i pętelki, atrybuty wiecznego dzieciństwa w cieniu (a może jednak – niepedagogicznie – blasku) eksperymentów z substancjami, które rozszerzają percepcję i zwężają problemy tego świata. Afirmacja wewnętrznego świata gier (językowych) i zabaw (słownych).
Za autorem z Prądnika podążyli inni, ale potrzebny był czas, by zadziałał efekt Pułki, przede wszystkim w postaci niedawnych debiutów Radosława Jurczaka i Dawida Mateusza (2016). A już widać następnych w kolejce, choćby Piotra Jemiołę, Kaspra Pfeifera czy Jana Rojewskiego. Zresztą Pułkę czytali praktycznie wszyscy młodzi zaangażowani, zresztą niejednemu i niejednej z nich udało się z obiektem inspiracji wypalić co najmniej jednego gibbona.
To podobna półka, jak i dynamika wpływu i wzrostu jako istotny punkt odniesienia dla roczników dziewięćdziesiątych i młodszych, co w przypadku Szczepana Kopyta. Taki pas startowy donikąd, czyli wszędzie tam, gdzie da się uciec w wiersz i zakonserwować w nim inicjacje poza normą, gębą i pupą.
10. Piotr Przybyła, Apokalipsa. After party (2015)
Nie ma życia bez ryzyka. Nie ma ryzyka bez literatury. Tak, zestawienie zamyka przybysz z przyszłości, prawdziwy poetycki kosmita. Prawdopodobnie autor najlepszej książki poetyckiej wydanej w bibliotece laureatów konkursu im. Jacka Bierezina (i piszę te słowa z pełnym przekonaniem), który pojawia się i znika, defragmentuje i miksuje wszystkie awangardy (nie przesadzam, krytycy już to wychwycili i dalej się ślinią), by z ich strzępów budować nieśpiewalne piosenki i niechadzalne marsze. Tak, to melodia i rytm, które jeszcze zabrzmią, psychodeliczna mantra awangardowego rapu, który przez kolejne powtórzenia, przestawienia, podstawienia i przeinaczenia sam się unieważnia i odświeża zarazem. To tak nośne poetyckie paliwo, że aż się prosi, by przy jego wykorzystaniu napędzać kolejne wiersze, niekoniecznie w podobnym stopniu zaangażowane w improwizacje.
I niech to będzie plan lotu na kolejne trzydzieści lat polskiej poezji, co najmniej równie udane i nieoczywiste.
***
Bardzo blisko czołowej dziesiątki znaleźli się (w porządku alfabetycznym): Justyna Bargielska, Miłosz Biedrzycki, Darek Foks, Mariusz Grzebalski, Joanna Mueller (nie tylko w imieniu neolingwistów warszawskich), Robert Rybicki i wspomniani już Konrad Góra i Radosław Kobierski.
O AUTORZE
Rafał Gawin
Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.