debaty / ankiety i podsumowania

Poetycka książka trzydziestolecia: nominacja nr 5

Rafał Gawin

Głos Rafała Gawina w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.

strona debaty

Poetycka książka trzydziestolecia: wprowadzenie

Trzy­dzie­sto­le­cie bez­wo­jen­ne pod zna­kiem zawie­sze­nia bro­ni w nie­bez­piecz­nej przy­sta­ni

„Nowa pol­ska poezja”, czy­li ta wyda­wa­na po 1989 roku, o ile na potrze­by niniej­sze­go gło­su roz­pro­szo­ne­go moż­na ukuć taki ogól­nik poję­cio­wy, rodzi­ła się bez­bo­le­śnie, nie­ja­ko w dycho­to­mii sprzecz­no­ści: jed­no­cze­śnie w kontrze do tego, co było wcze­śniej (poezją), i pod wpły­wem róż­nych, głów­nie ame­ry­kań­skich, a w mniej­szym stop­niu, bry­tyj­skich i nie­miec­kich fascy­na­cji, mimo wszyst­ko, gdy to, co było, w sumie dalej jest, tyl­ko – zda­wa­ła się wąt­pić, rzad­ko zada­jąc pyta­nia – po co się tym zaj­mo­wać? Sto­su­nek obo­jęt­ny do sta­nu zasta­ne­go wyni­kał i wyni­ka z igno­ro­wa­nia oraz igno­ran­cji, w obu przy­pad­kach w wyda­niu świa­do­mym i nie­świa­do­mym.

Kogo poważ­ne­go obcho­dzą te wszyst­kie kli­ki lokal­nych oddzia­łów związ­ków twór­czych, te prze­cho­wal­nie Topo­sow­skie tudzież staj­nie kole­gów róż­nych Janu­szy, ci poeci reli­gij­ni, któ­rzy skrzy­dła husar­skie zamie­ni­li na skrzy­dła Tupo­le­wa, by wiesz­czyć nowe posmo­leń­skie otwar­cie lirycz­ne, by czy­tać wier­sze w pała­cach pre­zy­denc­kich, by sztur­mo­wać i zaorać nowy kanon lek­tur szkol­nych. Nie będę się wyży­wał, gene­ru­jąc im kli­kal­ność i popu­lar­ność, a może nawet wpły­wa­jąc na wzrost licz­by czy­tel­ni­ków tudzież inną roz­po­zna­wal­ność (oczy­wi­ście uwzględ­nia­jąc warun­ki panu­ją­ce w nie­do­war­to­ścio­wa­nej ani mar­ke­tin­go­wo, ani sno­bi­stycz­nie niszy). Naj­lep­szą odtrut­ką na poetyc­kie trut­nie jest obo­jęt­ność na ich brzę­cze­nie.

Ale do meri­tum. Czy sam rok 1989 był zna­czą­cą dla pol­skiej poezji cezu­rą? Nie sen­su stric­to, na moje oko w roku owym nie uka­za­ła się żad­na książ­ka poetyc­ka, któ­ra mogła­by sta­no­wić jakiś punkt odnie­sie­nia, choć­by i wobec prze­szło­ści. Potrze­ba było kil­ku lat, by coś drgnę­ło i drga­ło dalej.

Przy two­rze­niu roze­dr­ga­nej dzie­siąt­ki naj­istot­niej­szych ksią­żek poetyc­kich lat 1989–2018 przy­ją­łem kry­te­ria naj­prost­sze z moż­li­wych. Wybra­łem książ­ki w moim prze­ko­na­niu bez­względ­nie waż­ne i wpły­wo­we (i to nie­za­leż­nie od moje­go gustu poetyc­kie­go czy też tro­pów, ście­żek i dróg, któ­rym w poezji – jako komen­ta­tor i felie­to­ni­sta – jestem naj­mniej nie­wier­ny), bez któ­rych pol­ska poezja kisi­ła­by się we wła­snym sosie, na pozy­cjach cha­rak­te­ry­stycz­nych dla poprzed­nie­go sys­te­mu: w róż­nych muta­cjach moder­ni­zmu, Nowej Fali i Nowej Pry­wat­no­ści tudzież na kola­nach, w obli­czu kla­sycz­nie­nia i tetry­cze­nia gwiazd poezji z oko­lic sta­nu wojen­ne­go, z pod­ra­so­wa­nym poli­tycz­nie, a dege­ne­ru­ją­cym się arty­stycz­nie Janem Polkow­skim na cze­le.

Dla­te­go też posta­wi­łem na debiu­ty danych auto­rów (i autor­ki), ewen­tu­al­nie na książ­ki w jakiś spo­sób – poetyc­ko lub poza­po­etyc­ko – prze­ło­mo­we, nie­ko­niecz­nie w ich dorob­ku, może w jego postrze­ga­niu lub doce­nie­niu.

Dla­te­go też z pre­me­dy­ta­cją omi­jam ostat­nie książ­ki mistrzów słusz­nie minio­ne­go, nie­do­szłe­go komu­ni­zmu, w tym gor­li­wych anty­sys­te­mow­ców, nowo­fa­low­ców i nobli­stów, któ­rzy z róż­nym skut­kiem odnaj­do­wa­li się bez cen­zu­ry. Pomi­jam rów­nież istot­nych dla mnie Tade­usza Róże­wi­cza i Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, ale oni głów­ne role w lite­ra­tu­rze zagra­li prze­cież w tam­tych cza­sach, co mówię tak­że w świe­tle (i cie­niu) róż­no­rod­nych ocen ich schył­ko­we­go dorob­ku, przy­pa­da­ją­ce­go na lata po 1989 roku.

Nie roz­trzą­sam też bar­dzo świe­żych i poten­cjal­nie przy­szło­ścio­wych tren­dów (wolę pod­kre­ślić, że tak zwa­na nowa poezja zaan­ga­żo­wa­na to już nurt zasta­ny, a nawet cał­kiem nie­źle, choć czę­sto na kola­nach, opi­sa­ny czy wręcz zgłę­bio­ny). Pozwo­li­łem sobie na jeden wyją­tek, ambit­nie i buń­czucz­nie wska­zu­jąc na apo­ka­lip­sę, któ­rej after par­ty dla pol­skiej poezji, moim skrom­nym wobec tego pro­jek­tu zda­niem, jesz­cze przed nami.

Wresz­cie: nie uwzględ­niam pary­te­tu, bo nie mam do tego pra­wa – w mija­ją­cym trzy­dzie­sto­le­ciu naj­istot­niej­sze były książ­ki napi­sa­ne przez męż­czyzn tudzież chłop­ców, w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści hete­ro­sek­su­al­nych. Zapo­wie­dzia­ny przez Dar­ka Fok­sa i wyar­ty­ku­ło­wa­ny na kon­kret­nych przy­kła­dach w Boskim przy­ro­dze­niu. Histo­rii peni­sa Toma Hick­ma­na zmierzch hete­ro­sek­su­al­nej fra­zy dopie­ro nastę­po­wał, stop­nio­wo i nie­zau­wa­żal­nie, przy­naj­mniej w inte­re­su­ją­cym nas kon­tek­ście.

Kolej­ność, zgod­nie z zale­ce­nia­mi ankie­ty, nie jest przy­pad­ko­wa.

1. Mar­cin Świe­tlic­ki, Zim­ne kra­je (1992)

Na począt­ku były Zim­ne kra­je, a Zim­ne kra­je były u Boga, i Bogiem były Zim­ne kra­je. One były na począt­ku u Boga. Wszyst­ko przez Nie się sta­ło, a bez Nich nic się nie sta­ło, co się sta­ło.

No wła­śnie. Nie będę ory­gi­nal­ny, tyl­ko do bólu i przy­jem­no­ści uczci­wy. To nie tyl­ko w jakimś sen­sie sym­bo­licz­ny począ­tek oha­ry­zmu w Pol­sce czy innych bana­li­zmów i bar­ba­rzyń­stwa sto­so­wa­ne­go. To nie tyl­ko popu­lar­ność, cześć i chwa­ła poza pół­świat­kiem poetyc­kim (oczy­wi­ście uczci­wie bio­rąc pod uwa­gę nośność innych, muzycz­nych nośni­ków lite­ra­tu­ry – blask Świe­tli­ków). To nie tyl­ko kul­to­we fra­zy i pre­cy­zyj­nie zada­wa­ne – w kon­tek­stach poli­tycz­nych i apo­li­tycz­nych – razy. To praw­do­po­dob­nie książ­ka, któ­ra i w epo­ce post­nu­kle­ar­nej, post­pa­triar­chal­nej, post­gen­de­ro­wej i post­fe­mi­ni­stycz­nej będzie uzna­wa­na za począ­tek cze­goś nowe­go w poezji, a może i całej lite­ra­tu­rze pol­skiej.

2. Andrzej Sosnow­ski, Życie na Korei (1992)

Odpo­wied­nik Zim­nych kra­jów dla aka­de­mi­ków, tłu­ma­czy i fety­szy­stów języ­ka, któ­ry nie zna gra­nic. Po Życiu na Korei nic już nie było takie samo. Mimo Zbi­gnie­wa Bień­kow­skie­go, mimo Witol­da Wirp­szy, mimo Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza.

A tak poważ­nie – jeże­li Zim­ne kra­je to kamień węgiel­ny, Życie na Korei było kamie­niem milo­wym. Sym­bo­licz­nym począt­kiem ash­be­ry­zmu w Pol­sce. Te wszyst­kie dekon­struk­cje pod­mio­tu i języ­ka, her­me­neu­ty­ki i hagio­gra­fie, hip­pi­ki i hipo­chon­drie. Zmył­ki, zwo­dy, kiw­ki i pre­cy­zyj­ne strza­ły w pust­kę. Cyta­ty, kryp­to­cy­ta­ty, ready-made’y, zawsze cudze frag­men­ty, poży­czo­ne na wiecz­ne nie­od­da­nie. Wiersz, któ­ry wyszedł z domu i nigdy nie wra­ca, bo jak ma wra­cać, sko­ro zawsze jest u sie­bie, czy­li – obcy, inny?

PS: Oczy­wi­ście pamię­tam tutaj rów­nież o Tade­uszu Pió­rze, ale z per­spek­ty­wy cza­su i kry­ty­ki lite­rac­kiej to Andrzej Sosnow­ski samot­nie stał się patro­nem, ojcem zało­ży­cie­lem i posta­cią kul­to­wą „nowej poezji języ­ko­wej” w Pol­sce.

3. Roman Honet, Ali­cja (1996)

Nurt ośmie­lo­nej wyobraź­ni zro­bił w pol­skiej poezji osza­ła­mia­ją­cą karie­rę. A wszyst­ko zaczę­ło się od zja­wi­sko­wej Ali­cji. Tego buzu­ją­ce­go obra­zo­wa­nia, tego inten­syw­ne­go snu na rodzą­cej się na oczach czy­tel­ni­ka jawie, tego języ­ka, odzy­sku­ją­ce­go dla poezji wcze­śniej bar­dzo ckli­wie kom­pro­mi­to­wa­ne w wier­szach okre­śle­nia typu „ser­ce”, rów­nież na pozio­mie sym­bo­licz­nym, tego budo­wa­nia nastro­ju, emo­cji i prze­czuć – zna­ku nie­po­ko­ju, prze­ka­zy­wa­ne­go jed­no­cze­śnie czu­le i wybu­cho­wo.

Honet prze­szedł na dru­gą stro­nę lustra oraz poka­zał trau­my i psy­cho­zy od pod­szew­ki, prze­ni­co­wa­ne przez sen­ne kosz­ma­ry. I w tym zwier­cia­dle prze­glą­da­li się inni. Justy­na Bar­giel­ska, Ryszard Będ­kow­ski, Juliusz Gabry­el, Urszu­la Honek, Łukasz Jarosz, Mar­cin Jurzy­sta, Iza­be­la Kaw­czyń­ska, Bar­tosz Kon­strat, Urszu­la Kul­bac­ka, Piotr Kuśmi­rek, Grze­gorz Kwiat­kow­ski, Mał­go­rza­ta Leb­da, Joan­na Lech, Michał Muro­wa­niec­ki, Prze­my­sław Owcza­rek, Kac­per Płu­sa, Tomasz Puł­ka, Bar­tosz Sadul­ski, Paweł Sar­na, Ilo­na Wit­kow­ska i Prze­my­sław Wit­kow­ski – to tyl­ko subiek­tyw­nie wybiór­cza lista auto­rów, któ­rzy w jakiś spo­sób sko­rzy­sta­li z dobro­dziejstw nur­tu, nie­rzad­ko czy­niąc go głów­nym punk­tem odnie­sie­nia dla swo­ich poetyk albo przy­naj­mniej waż­nym eta­pem poszu­ki­wań.

PS: Rado­sław Kobier­ski też był istot­ny, nie­któ­rzy kry­ty­cy rów­nie wyso­ko sta­wia­ją Bar­tło­mie­ja Maj­zla, ale to przede wszyst­kim za Hone­tem podą­ży­li naśla­dow­cy i do tej pory, choć jak­by z mniej­szą śmia­ło­ścią, poty­ka­ją się o jego śla­dy.

4. Szcze­pan Kopyt, [yass] / możesz czuć się bez­piecz­nie (2006)

Czwar­tym naj­waż­niej­szym nur­tem trzy­dzie­sto­le­cia, okre­ślo­nym naj­póź­niej i naj­mniej spój­nie, ale roz­wi­ja­ją­cym się chy­ba naj­bar­dziej dyna­micz­nie, jest tak zwa­na nowa poezja zaan­ga­żo­wa­na. Zaan­ga­żo­wa­na, co tutaj naj­waż­niej­sze, w spra­wy spo­łecz­ne, wyklu­cze­nie i nie­rów­no­ści, kon­te­stu­ją­ca panu­ją­ce sys­te­my poli­tycz­ne i gospo­dar­cze, opo­wia­da­ją­ca się za komu­ni­zmem, jeśli nie sen­su stric­to, to na pew­no przez miłość. Tak w skró­cie moż­na opo­wie­dzieć dwie pierw­sze książ­ki Kopy­ta, wyda­ne razem rok po debiu­tanc­kim, bie­re­zi­now­skim [yas­sie]. Opo­wie­dzieć, bo to pierw­szy tak sil­nie ste­ma­ty­zo­wa­ny nurt w pol­skiej poezji od cza­sów Nowej Fali. Opo­wie­dzieć, bo wier­sze tu przede wszyst­kim mówią, ich for­ma pod­po­rząd­ko­wa­na jest ryt­mo­wi i tem­bro­wi gło­su pod­mio­tu-auto­ra i donio­sło­ści jego kru­cja­ty. Nie ma przy­pad­ku, że autor sale sale sale, nie tyl­ko wzo­rem Świe­tlic­kie­go, wyko­nu­je swo­je tek­sty z pod­kła­dem muzycz­nym (duet Kopyt/Kowalski).

Lista wpły­wów lub powi­no­wactw jest sze­ro­ka i wciąż się roz­sze­rza. Od (więk­szo­ści) auto­rów zgru­po­wa­nych w anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny, poprzez tych w tej książ­ce pomi­nię­tych: Kami­la Bre­wiń­skie­go, Mar­ci­na Czer­ka­so­wa, Mar­ci­na Ostry­cha­cza czy Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go, po naj­młod­szych, jesz­cze przed debiu­tem, któ­rych nazwi­ska kry­ty­ka będzie odmie­niać przez przy­pad­ki w cią­gu kil­ku lat. Celo­wo mówię rów­nież o powi­no­wac­twach, ponie­waż nie każ­dy zaan­ga­żo­wa­ny lewi­co­wo w wier­szach autor musiał pod­jąć decy­zję o pisa­niu w taki spo­sób pod wpły­wem lek­tu­ry mani­fe­stów Kopy­ta. Inna spra­wa to coraz częst­sza chęć/wola/konieczność wśród poetów i poetek koja­rzo­nych z inny­mi poety­ka­mi, ba, z innych poko­leń poetyc­kich, by prak­ty­ko­wać w wier­szach poli­tycz­ne zaan­ga­żo­wa­nie – ostat­nio to choć­by Zofia Bał­dy­ga, Piotr Gaj­da czy Joan­na Roszak.

Kon­rad Góra rów­nież jest tutaj bar­dzo istot­ny i wpły­wo­wy, ale debiu­to­wał książ­ko­wo póź­niej. Zresz­tą to Kopyt – jak wieś gmin­na nie­sie – w jakiś spo­sób lite­rac­ko i ide­olo­gicz­nie wycho­wał kry­ty­ków towa­rzy­szą­cych, któ­rzy ten nurt zde­fi­nio­wa­li (co rów­nież moż­na powie­dzieć o nie­któ­rych auto­rach, zali­cza­nych w jego poczet).

5. Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, Pio­sen­ka o zależ­no­ściach i uza­leż­nie­niach (2008)

Prak­tycz­nie każ­da z ksią­żek Dyc­kie­go, jed­ne­go z naj­czę­ściej i naj­słusz­niej nagra­dza­nych poetów tego trzy­dzie­sto­le­cia, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem mimo wszyst­ko chy­ba naj­mniej spo­dzie­wa­nej nagro­dy Nike, mogła­by się zna­leźć w niniej­szym zesta­wie­niu. Wybra­łem tę naj­bar­dziej nagro­dzo­ną. Nie mogę jej nazwać opus magnum ani książ­ką prze­ło­mo­wą w dorob­ku poety – nawet mimo pew­nych ele­men­tów novum w ostat­nich dwóch zbio­rach (Kochan­ce… i Nie dam…), Dyc­ki pozo­sta­je chy­ba jedy­nym auto­rem, któ­ry wciąż pisząc ten sam wiersz (tudzież kolej­ne stro­fy tego same­go poema­tu, kolej­ne man­try i baro­ko­we pio­sen­ki, heja hej!), cały czas cie­szy, odświe­ża, zaska­ku­je i boli, bo robi to bar­dzo dobrze, dyna­micz­nie i z ogrom­nym wyczu­ciem. Zresz­tą taka banal­na for­muł­ka mogła­by rekla­mo­wać kolej­ne książ­ki Dyc­kie­go, gdy­by tyl­ko jakieś wydaw­nic­two odwa­ży­ło się zain­we­sto­wać w podob­ną kam­pa­nię. Zresz­tą co do roli, ran­gi i donio­sło­ści Dycia w histo­rii lite­ra­tu­ry pol­skiej, jak rzad­ko zgod­ni są kry­ty­cy, recen­zen­ci i sami poeci; chy­ba nie ma dru­gie­go tak „kom­pro­mi­so­we­go” auto­ra, nawet wśród nobli­stów i poetów oku­pu­ją­cych wyż­sze loka­ty w niniej­szym zesta­wie­niu.

6. Krzysz­tof Jawor­ski, Hiper­re­alizm świę­to­krzy­ski (1999)

Jawor­ski, łączo­ny z poko­le­niem „Bru­Lio­nu”, jed­nak cha­dzał wła­sny­mi ścież­ka­mi. Zasłu­gu­je na bar­dziej osob­ne trak­to­wa­nie i pod­su­mo­wa­nia, któ­rych wciąż się nie docze­kał. Hiper­re­alizm świę­to­krzy­ski, książ­ka w wie­lu krę­gach kul­to­wa, jest dla jego twór­czo­ści chy­ba naj­bar­dziej repre­zen­ta­cyj­na: oha­ryzm i inne bana­li­zmy wyzy­ski­wa­ne są tutaj nad­zwy­czaj post­mo­der­ni­stycz­nie, iro­nia i humor trzy­ma­ją się moc­no oraz sta­no­wią głów­ne siły napę­do­we tych wier­szy, napi­sa­nych ze spo­rym luzem, eru­dy­cyj­nym i egzy­sten­cjal­nym.

Nie mam powo­dów, by ukry­wać, że Jawor­ski to zwy­kle mój fawo­ryt w dys­ku­sjach ran­kin­go­wych na temat naj­lep­szych pol­skich poetów ostat­nich lat (z klu­czo­wym dla mnie wier­szem jego autor­stwa pod tytu­łem „Karl Jaspers”). Tu jed­nak musia­łem i chcia­łem obiek­ty­wi­zo­wać, stąd taka pro­po­zy­cja pozy­cji wyj­ścio­wej.

7. Grze­gorz Wró­blew­ski, Ciam­ko­wa­tość życia (1992, 2002)

Kontr­kul­tu­ra, under­gro­und i punk. Mini­ma­lizm i obiek­ty­wizm. Zupeł­nie inne spoj­rze­nie na mate­rię wier­sza, nie­na­rzu­ca­ją­ce się i stro­nią­ce od pochop­nych ocen. Nie­je­den z hete­ro­ni­mów Pes­soi miał rację: rze­czy­wi­stość jest – i to samo w sobie wystar­cza. Cza­sem w kil­ku wer­sach, migaw­ce z lek­tu­ry i piwa, spo­ży­wa­ne­go w kopen­ha­skim par­ku. W takim wła­śnie kosmo­sie. Po co drą­żyć i odci­nać kupo­ny od tra­dy­cji mądro­ścio­wych, ba, mora­li­za­tor­skich pol­skie­go wier­sza? Po co się chwa­lić i szu­kać ambon w opusz­czo­nych kościo­łach?

I mogę tak sobie pisać, i znaj­dę kil­ka­na­ście osób, któ­re podzie­lą moje roz­po­zna­nia. Dla resz­ty Wró­blew­ski będzie nie­od­łącz­nie zwią­za­ny z „Bru­Lio­nem”, bo w tam­tej­szej serii debiu­to­wał i tak naj­ła­twiej go prze­my­cić do histo­rii lite­ra­tu­ry dla wta­jem­ni­czo­nych zwo­len­ni­ków ten­den­cji.

A jego aktyw­ność w innych kra­jach i na innych kon­ty­nen­tach, nie tyl­ko z racji miej­sca zamiesz­ka­nia? To jeden z nie­licz­nych auto­rów tak czę­sto i gęsto obec­ny w prze­kła­dach, rów­nież w for­mie peł­nych ksią­żek, któ­ry nie przy­no­si wsty­du, na tle tego całe­go wygod­ne­go, lek­kie­go, łatwe­go, przy­jem­ne­go w prze­kła­dzie kla­sy­cy­zmu i jego pochod­nych.

W ilu jesz­cze wor­kach i szu­flad­kach prze­le­ży tudzież prze­zi­mu­je, zanim będzie za póź­no, by doce­nić go za życia? Ile razy jed­na z naj­waż­niej­szych kry­ty­czek lite­rac­kich na świe­cie, Mar­jo­rie Per­loff, może się mylić, namasz­cza­jąc kogoś? Czy w ogó­le pol­ska poezja zasłu­ży­ła na Grze­go­rza Wró­blew­skie­go? To nie por­no­gra­ficz­ny patos tyl­ko zwy­kła przy­zwo­itość recen­zenc­ka i badaw­cza.

8. Mar­ta Pod­gór­nik, Pró­by nego­cja­cji (1996)

Jeże­li pol­ska poezja ma na imię Mar­ta (jak swe­go cza­su napi­sał Adam Wie­de­mann i powta­rzał Artur Bursz­ta – i mie­li rację), jakie dru­gie imię nosi? Justy­na? Joan­na? Bar­ba­ra? Kla­ra? Mał­go­rza­ta? Michał?

Nie nosi.

Pod­gór­nik jest jed­na i nie­po­wta­rzal­na. Naj­sil­niej­szy i naj­waż­niej­szy kobie­cy głos w tym trzy­dzie­sto­le­ciu. Zresz­tą naj­czę­ściej i naj­gę­ściej doce­nia­ny. Już od debiu­tu, pod pięk­nie mylą­cym tytu­łem, pew­ny (a nawet jeśli nie – to nie­pew­ny z bez­czel­ną pre­me­dy­ta­cją), nie­ne­go­cjo­wal­ny, zanu­rzo­ny przede wszyst­kim w ero­ty­kach o kon­kret­nej sile prze­ka­zu, na tyle kon­kret­nej, że aż nazy­wa­ny męskim przez kry­ty­ków-kom­for­ni­stów. Plus ten łama­ny rytm i dowol­ne podej­ście do rymu, któ­ry naj­bar­dziej osten­ta­cyj­nie wystę­pu­je w oko­li­cach sil­nych i bez­względ­nych dla czy­tel­ni­ków nie­po­zba­wio­nych złu­dzeń lirycz­ne­go wier­sza puent. Taka gorz­ka wir­tu­oze­ria.

9. Tomasz Puł­ka, Rewers (2006)

Książ­ka, któ­ra wciąż nabie­ra istot­no­ści z per­spek­ty­wy cza­su. Według śro­do­wi­sko­wej legen­dy powsta­ła w kil­ka dni, dla­te­go jak­by nie­do­pra­co­wa­na, a jed­no­cze­śnie kuszą­ca tą swo­istą kon­struk­cją w pro­ce­sie. Paweł Karcz­mar­ski i Mar­ta Koron­kie­wicz widzą w Puł­ce patro­na tak zwa­nej nowej poezji zaan­ga­żo­wa­nej, z racji pod­ję­cia przez auto­ra tema­tów bar­dziej spo­łecz­nych i poli­tycz­nych, zwłasz­cza począw­szy od wyda­ne­go jesz­cze za jego życia Zespo­łu szkół. Dla mnie istot­niej­szy jest jed­nak aspekt for­mal­ny jego wier­szy: ich chło­pię­ca fry­wol­ność, ryt­micz­ność, gięt­ki język, jak­by żuty pod­czas pisa­nia (z uwzględ­nie­niem balo­nów), uwia­ry­god­nia­ny przez zdrob­nie­nia, wszyst­kie te guzi­ki i pętel­ki, atry­bu­ty wiecz­ne­go dzie­ciń­stwa w cie­niu (a może jed­nak – nie­pe­da­go­gicz­nie – bla­sku) eks­pe­ry­men­tów z sub­stan­cja­mi, któ­re roz­sze­rza­ją per­cep­cję i zwę­ża­ją pro­ble­my tego świa­ta. Afir­ma­cja wewnętrz­ne­go świa­ta gier (języ­ko­wych) i zabaw (słow­nych).

Za auto­rem z Prąd­ni­ka podą­ży­li inni, ale potrzeb­ny był czas, by zadzia­łał efekt Puł­ki, przede wszyst­kim w posta­ci nie­daw­nych debiu­tów Rado­sła­wa Jur­cza­ka i Dawi­da Mate­usza (2016). A już widać następ­nych w kolej­ce, choć­by Pio­tra Jemio­łę, Kaspra Pfe­ife­ra czy Jana Rojew­skie­go. Zresz­tą Puł­kę czy­ta­li prak­tycz­nie wszy­scy mło­dzi zaan­ga­żo­wa­ni, zresz­tą nie­jed­ne­mu i nie­jed­nej z nich uda­ło się z obiek­tem inspi­ra­cji wypa­lić co naj­mniej jed­ne­go gib­bo­na.

To podob­na pół­ka, jak i dyna­mi­ka wpły­wu i wzro­stu jako istot­ny punkt odnie­sie­nia dla rocz­ni­ków dzie­więć­dzie­sią­tych i młod­szych, co w przy­pad­ku Szcze­pa­na Kopy­ta. Taki pas star­to­wy doni­kąd, czy­li wszę­dzie tam, gdzie da się uciec w wiersz i zakon­ser­wo­wać w nim ini­cja­cje poza nor­mą, gębą i pupą.

10. Piotr Przy­by­ła, Apo­ka­lip­sa. After par­ty (2015)

Nie ma życia bez ryzy­ka. Nie ma ryzy­ka bez lite­ra­tu­ry. Tak, zesta­wie­nie zamy­ka przy­bysz z przy­szło­ści, praw­dzi­wy poetyc­ki kosmi­ta. Praw­do­po­dob­nie autor naj­lep­szej książ­ki poetyc­kiej wyda­nej w biblio­te­ce lau­re­atów kon­kur­su im. Jac­ka Bie­re­zi­na (i piszę te sło­wa z peł­nym prze­ko­na­niem), któ­ry poja­wia się i zni­ka, defrag­men­tu­je i mik­su­je wszyst­kie awan­gar­dy (nie prze­sa­dzam, kry­ty­cy już to wychwy­ci­li i dalej się śli­nią), by z ich strzę­pów budo­wać nie­śpie­wal­ne pio­sen­ki i nie­cha­dzal­ne mar­sze. Tak, to melo­dia i rytm, któ­re jesz­cze zabrzmią, psy­cho­de­licz­na man­tra awan­gar­do­we­go rapu, któ­ry przez kolej­ne powtó­rze­nia, prze­sta­wie­nia, pod­sta­wie­nia i prze­ina­cze­nia sam się unie­waż­nia i odświe­ża zara­zem. To tak nośne poetyc­kie pali­wo, że aż się pro­si, by przy jego wyko­rzy­sta­niu napę­dzać kolej­ne wier­sze, nie­ko­niecz­nie w podob­nym stop­niu zaan­ga­żo­wa­ne w impro­wi­za­cje.

I niech to będzie plan lotu na kolej­ne trzy­dzie­ści lat pol­skiej poezji, co naj­mniej rów­nie uda­ne i nie­oczy­wi­ste.

***

Bar­dzo bli­sko czo­ło­wej dzie­siąt­ki zna­leź­li się (w porząd­ku alfa­be­tycz­nym): Justy­na Bar­giel­ska, Miłosz Bie­drzyc­ki, Darek Foks, Mariusz Grze­bal­ski, Joan­na Muel­ler (nie tyl­ko w imie­niu neo­lin­gwi­stów war­szaw­skich), Robert Rybic­ki i wspo­mnia­ni już Kon­rad Góra i Rado­sław Kobier­ski.

O AUTORZE

Rafał Gawin

Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Inne głosy w debacie