Poetycka książka trzydziestolecia: rekomendacja nr 6
Joanna Mueller
Głos Joanny Mueller w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.
strona debaty
Poetycka książka trzydziestolecia: wprowadzenieSiedem wspaniałych
Nie cierpię rankingów, ankiet, nominowań, nie lubię obstawiać swoich typów w konkurencji o gusta, obce mi jest postrzeganie literatury jako agonu albo wybiegu dla najpiękniejszych. Dawno już nie param się krytyką literacką, bo zwątpiłam w jej sens, przynajmniej – w sens własnego głosu krytycznego, który miałby oddzielać książki mocne od słabych, a piękne od niepięknych (zwątpiłam w ogóle w sens oddzielających osądów, bo podziałów mamy tyle w życiu społecznym, że moim marzeniem jest, aby w świecie literackim było ich mniej). Nie chciałam brać udziału w tym „book-macherzeniu”, w obstawianiu, które książki są „naj”, a które mniej „naj” – w te klocki dobrzy są chłopcy i, jak widać z poprzednich głosów w tej debacie, faktycznie wychodzi im to świetnie.
Osobiście postrzegam literaturę jako sieć wzajemnych relacji, wspólnotę artystyczną kreowaną przez splatające się języki prywatne, które dzięki wchodzeniu ze sobą w dialog, w więź lub spór, przestają być jednostkowe i „samosiowe”, a stają się wspólnotowe: społeczne, polityczne, performatywnie zmieniające – nie w pojedynkę, lecz w grupie – realną postać świata. Gdy widzi się literaturę w taki właśnie sposób, trudno zdobyć się na trud nominowania pojedynczych książek, bo przypomina to wyrywanie pojedynczych tkanek z żywego organizmu, z okrzykami: „To mózg jest najważniejszy!”, „A nie, bo serce!”, „Phi, wiadomo, że żołądek!”, „Śledziona, the best jest śledziona!”.
Mimo tych wszystkich niechęci i obiekcji, postanowiłam jednak wziąć udział w debacie, do czego, nie ukrywam, skłoniła mnie dotychczasowa nieobecność w niej głosów kobiet: i to zarówno wśród osób nominujących, jak i – w mniejszym na szczęście stopniu – nominowanych. To, co dla mnie prywatnie było najważniejsze w literaturze trzech ostatnich dekad, to narastający, wybijający się na niepodległość, rozszczepiający się na różne tony, fale i rejestry głos polskich poetek. Opowieść o tym wielogłosie to temat na niejedną książkę (i na szczęście takie powstają!), a nie na krótką i z zasady krzywdzącą debatę. Najchętniej odesłałabym czytelników po prostu do dwóch antologii gromadzących najważniejsze poetyckie głosy kobiet ostatniego trzydziestolecia – do Solistek. Antologii poezji kobiet (1989–2009) oraz Warkoczami. Antologii nowej poezji (obie zostały wydane przez Staromiejski Dom Kultury w Warszawie) – ale głupio mi to robić, bo w obu przypadkach jestem ich współredaktorką (pierwszej – wraz z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską, drugiej – wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak), a nie chcę tu uprawiać prywaty. Choć – z drugiej strony – czy nominowanie swoich ukochanych książek z ostatnich trzydziestu lat nie jest również prywatą? A i owszem, zatem – uprawiajmy.
1. Krystyna Miłobędzka, Imiesłowy (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000)
Tym tomem poetyckim Miłobędzka – którą znałam już z dawniejszych, „macierzyńskich” książek (Pokrewne i Dom, pokarmy, oba z lat siedemdziesiątych) – otworzyła przede mną pytania, na które do dzisiaj we własnym poezjowaniu szukam odpowiedzi. W jaki sposób „[z]apisać bieg myśli bieg słów w biegnącym świecie. Którym biegnę, który mnie biegnie”? Jaki jest „[o]dstęp od myślę do mówię. Czym przebiec ten odstęp”? Jak „raz wreszcie powiedzieć coś pięknie i bez reszty”? Imiesłowami Miłobędzka weszła na nowo – i inaczej niż w latach siedemdziesiątych – do historii literatury współczesnej, a w następnych dekadach, dzięki kolejnym książkom, stała się mistrzynią dla całego grona młodszych poetek i poetów (nie tylko tych przyznających się do dziedzictwa lingwizmu i awangardy). Jak mało komu, udało się jej (i na pewno jeszcze uda) napisać „coś pięknie i bez reszty”: nie raz, a wiele, wiele razy.
1. Maria Cyranowicz, psychodelicje (Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2006) i ex aequo denpresja (Fundacja Mammal, Warszawa 2009)
O ile Miłobędzka była dla mnie zawsze mistrzynią niedosiężną, niemalże z innej galaktyki (choć miałam szczęście Panią Krystynę poznać i wymienić kilka słów oraz pocztówek), o tyle Maria Cyranowicz od początku była mistrzynią „na wyciągnięcie ręki”: to ona prowadziła jedne z pierwszych warsztatów literackich, w których brałam udział przed debiutem, ona uczyła mnie na studiach literatury współczesnej, ona w praktyce pokazywała, na czym polega warsztat krytyczki, ona pokazała mi pierwsze pisma feministyczne, ona niejednokrotnie dowiodła, że poezja ma się dobrze z performansem, a awangarda wciąż jest harda. Piszę o tym, bo działalność Cyranowicz jako krytyczki, wykładowczyni, redaktorki, nauczycielki, animatorki kultury (słynne spotkania literackie w Aurorze!), feministki wreszcie jest dla mnie nierozerwalnie związana z jej poezją. Ta zaś najpełniejszy wyraz znalazła w konceptualnym zbiorze wierszy wybranych psychodelicje, gdzie dawne utwory, m.in. z tomików neutralizacje czy i magii nacja, zostały „przepisane” na nowo dzięki zestawieniu w zaskakujących kontekstach. Z kolei denpresja (ostatnia jak dotąd książka Cyranowicz) to jedno z najbardziej poruszających dzieł poświęconych nie tylko doświadczeniu depresji, lecz także opresjom społecznym, jakim codziennie poddawana jest jednostka, zwłaszcza gdy urodziła się kobietą. Swoją poezją – wciąż nie dość docenioną, wciąż nie dość czytaną – Cyranowicz wytrwale głosi: „przeciwstawiam się/ rozumieniu mnie jako czegoś monolitycznego”. To hasło (otwierające zresztą antologię Warkoczami) mogłaby sobie zapisać na pulpicie laptopa każda zaczynająca przygodę z poezją autorka, która pragnie wydobywać na światło swój głos wbrew społecznym „den presjom”. Książki Marii Cyranowicz dowodzą (jak mało które w ostatnim trzydziestoleciu), że plotki o śmierci awangardy są mocno przesadzone, co więcej – że ona się dopiero na poważnie zaczyna.
1. Justyna Bargielska, Dwa fiaty (WBPiCAK, Poznań 2009)
Nikt w Polsce przed Bargielską nie pisał w ten sposób – chwacko, dziarsko, zawadiacko – o życiu matek i śmierci dzieci. Nikt tak bezpretensjonalnie nie łączył wzniosłości lamentu z kiczem popkultury. Nikt nie ośmielił się pojechać po bandzie języka w stopniu równym co ta dziewczyna! Odwaga drwienia z tabu – i to takiego drwienia, które dławi w gardle autentyzmem doznania – to jest coś, co udaje się mało któremu poecie i mało której poetce. A na pewno nie udało się nikomu poza Bargielską w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
1. Marta Podgórnik, Paradiso (Biuro Literackie, Legnica 2000)
Nie wiem, czy któraś poetka po 1989 roku zrobiła dla siły poetyckiego głosu kobiet (a co za tym idzie – dla ich emancypacji) równie dużo, co Marta Podgórnik, mimo że sama autorka od feminizmu i wspólnotowych inicjatyw kobiecych (takich jak choćby udział w „babskich” antologiach) ostro się odcina. Wdarcie się Marty w męskocentryczny krajobraz poetycki na początku XXI wieku, z jej bezkompromisowymi, ciętymi ripostami, z wierszami, w których piosenkowa melodyczność rymowała się z ochrypłym, wściekłym wrzaskiem – to było wtargnięcie, którego nikt później nie powtórzył. Choć debiut Podgórnik z 1996 roku nazywał się dość niewinnie i koncyliacyjnie – Próby negocjacji – a moja ukochana jej książka jeszcze grzeczniej, bo aż rajsko – Paradiso – to przecież wiadomo, ile w tych tytułach jest gorzkiej ironii i zaprzeczenia. Autorka świadomie zdawała się usypiać czytelników „żenująco klasycystycznym” rytmem, żeby znienacka rąbnąć im prawdę na odlew, w splot pacierzowy albo między oczy. Urodzona „wrajterka-fajterka”!
1. Bianka Rolando, Biała książka (Księgarnia Świętego Wojciecha, Poznań 2009)
Określenie „wrajterki-fajterki” zapożyczam od Bianki Rolando, która sama najlepiej zasługuje na to miano. W nominowanej przeze mnie książce autorka poważyła się na zderzenie z Boską komedią Dantego, co wydaje się zamysłem szalonym i zamachem na wszystko, ale po co w ogóle zajmować się literaturą, jeśli nie stać nas na tak radykalne zamysły i zamachy? Poetycka „anarchomistyczka”, jak nazwałam Rolando w Powlekać rosnące, wyszła z tej dantejskiej potyczki zwycięsko, a wraz z nią cała gromada duchów i zjaw, które powracają w kolejnych książkach poznańskiej poetki i artystki. Jeśli w poezji ostatnich trzech dekad istnieje w ogóle jakiś nurt metafizyczny, do tego mówiący o „zaświatach” językiem współczesnego świata (z silnym zaangażowaniem w doczesność, z odpowiedzialną troską o tych, którzy zostali z tej doczesności wykluczeni), to Bianka Rolando jest jego najbardziej wyrazistą – o ile nie jedyną – przedstawicielką. Za ten „solidny pater-noster od matki anarchii” – niskie chapeau bas dla Bianki!
1. Julia Fiedorczuk, Psalmy (Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2017)
O ile niektóre z wymienionych poetek opisałam jako te, które wręcz „wyrąbują” sobie (i nie tylko sobie) skrawek przestrzeni w męskocentrycznym świecie literatury ostatnich trzech dekad, o tyle Julię Fiedorczuk widzę jako osobę, która działa w ciszy, w niemal buddyjskim skupieniu, w ekokrytycznej trosce o świat, tym bowiem – co wynika także z jej tekstów eseistycznych i naukowych – jest dla autorki poezja. Trudno mi wskazać najważniejszy tomik poetycki Fiedorczuk, ponieważ jej pisanie jest mi bliskie już od debiutanckiego Listopada nad Narwią (Legnica 2000), więc postanowiłam przychylić się tu do decyzji jury Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, które w 2018 roku wyróżniło jako książkę roku Psalmy. Głos matki, w którym lęk o córkę nakłada się na obawy o losy świata, rozpisany na serię psalmów – pochwalnych i lamentacyjnych, posthumanistycznych i ekokrytycznych – brzmi mocno, autentycznie i osobno na tle chóru głosów „zaangażowanych, bo to teraz modne”. Poza tym Fiedorczuk to jedyna poetka, której wersy rozbrzmiewają mi w głowie pod wodą, kiedy pływam – a to moja prywatna miara „fraz nad frazami”.
1. Barbara Klicka, Nice (WBPiCAK, Poznań 2015)
I tu znowu nie okażę się oryginalna, bo chociaż nie przywiązuję większej wagi do nagród literackich, to akurat jeśli chodzi o Klicką, muszę zgodzić się z werdyktem Silesiusa i Nagrody Gdyni, które przyznały Nice tytuł książki roku 2015. Zdawałoby się, że nie da się już – po wiekach poetyzowania – opowiedzieć na nowo doświadczeń choroby i zawiedzionej miłości, a tymczasem Basi się to udało. Język tak osobny, tak prywatny, tak bardzo „nicujący”, że nawet nie umiem określić, na czym jego inność polega. Od tego są krytycy i krytyczki, historyczki i historycy literatury – mam nadzieję, że autorka będzie miała do nich szczęście. Choć z drugiej strony – czy takiej poezji potrzebne jest w ogóle krytyczne „przenicowywanie”?
***
Pozwoliłam sobie wymienić siedem (dwie ex aequo) książek poetyckich – nie trzy, nie dziesięć – wiedziona starą biblijną zasadą, że siedem to właściwie pełnia. Oczywiście żadna to pełnia, bo każda z tych oznaczonych jedynką książek łączy się z siedmioma kolejnymi, a każda z tych kolejnych wiedzie za sobą następnych siedemdziesiąt siedem. A wszystkie one są ze sobą splecione organicznie jak tkanki, mienią się barwami jak najdroższe tkaniny, są mocne jak sieci na połowy znaczeń. Mam nadzieję, że swoim głosem niczego nie imputuję (nie amputuję), nie zubażam ani nie rozpruwam. I kończę, robiąc miejsce innym głosom.
O AUTORZE
Joanna Mueller
Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.