debaty / ankiety i podsumowania

Poezja zbyt szczęśliwa

Zuzanna Witkowska

Głos Zuzanny Witkowskiej w debacie "Mieliśmy swoich poetów".

strona debaty

Mieliśmy swoich poetów

Być może sta­ję się sta­rym pry­kiem, bo kie­dy myślę o poezji lat 90. i z prze­ło­mu wie­ków, łez­ka w oku mi się krę­ci, a w odpo­wie­dzi na pyta­nie, „czy mie­li­śmy swo­ich poetów”, wyry­wa mi się lek­ko histe­rycz­ne: „och, tak!” Mia­łam dużo szczę­ścia, bo począ­tek moje­go zafa­scy­no­wa­nia tym gatun­kiem lite­ra­tu­ry przy­padł na rok 1998, więc moż­na powie­dzieć – zała­pa­łam się. Zaczę­ło się nie­win­nie: „Poca­łun­ki” Marii Jasno­rzew­skiej-Paw­li­kow­skiej i wier­sze księ­dza Twar­dow­skie­go w ilo­ściach hur­to­wych. Na ten jak­że nie­przy­go­to­wa­ny grunt padły pierw­sze wier­sze Świe­tlic­kie­go, któ­re natych­miast posta­rzy­ły mnie o kil­ka lat, co uzna­łam wte­dy za ostat­ni sto­pień wta­jem­ni­cze­nia w Życie. A potem zaku­pi­łam książ­kę Roma­na Hone­ta i Mariu­sza Czy­żow­skie­go Anto­lo­gia nowej poezji pol­skiej 1990–2000 wyda­ną w Zie­lo­nej Sowie. To był mój pry­wat­ny Par­nas Bis, któ­ry oprócz szyb­kie­go prze­cią­gnię­cia mnie po kil­ku kolej­nych (jak się oka­za­ło) stop­niach wta­jem­ni­cze­nia, rów­nie szyb­ko wygo­nił mnie spo­mię­dzy biblio­tecz­nych półek i wrzu­cił mię­dzy pół­ki księ­gar­ni w koziel­skim ryn­ku. Od tam­tej pory przy­no­si­łam w zębach do księ­gar­ni każ­de kie­szon­ko­we i każ­de zaro­bio­ne pie­nią­dze, a w zamian koziel­ski dział „poezja” stał się bodaj naj­le­piej zaopa­trzo­nym w całym woje­wódz­twie. Zwa­żyw­szy na nikłą popu­lar­ność poezji, nie musia­łam się mar­twić o to, że kon­ku­ren­cja wyczy­ści pół­ki przede mną.

Kie­dy wspo­mi­nam tam­te cza­sy, wyda­je mi się, że minę­ły lata świetl­ne, a minę­ło tyl­ko lat kil­ka­na­ście. Poezja pol­ska zmie­ni­ła swo­je obli­cze rady­kal­nie, a eufo­ria lat 90. bez­pow­rot­nie minę­ła. Nie pamię­tam, żeby w ostat­nich latach ktoś zapy­tał mnie, czy znam tego czy tam­te­go poetę i był w szo­ku po uzy­ska­niu odpo­wie­dzi nega­tyw­nej. Jed­nak wyraź­nie sobie przy­po­mi­nam osłu­pie­nie moje­go roz­mów­cy gdzieś oko­ło roku 1999, kie­dy mu powie­dzia­łam, że nie koja­rzę Sosnow­skie­go. Szyb­ko więc w zawsty­dze­niu wie­dzę uzu­peł­ni­łam.

Moż­na było nie do koń­ca tę poezję lubić czy może nawet rozu­mieć, ale trud­no jej było nie doce­nić, więc na wie­czór autor­ski lecia­ło się jak na zła­ma­nie kar­ku, całym tabu­nem. Potem sie­dzia­ło się po nocach i roz­ma­wia­ło o wier­szach, tomach i swo­ich mistrzach lub elek­try­zu­ją­cych debiu­tach, jak cho­ciaż­by o Jac­ku Deh­ne­lu. Dobrze pamię­tam pierw­szy (dla mnie) wie­czór autor­ski Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, któ­ry spę­dzi­łam w towa­rzy­stwie Pio­tra Czer­niaw­skie­go na bal­ko­nie legnic­kie­go teatru w uro­czy­stej atmos­fe­rze namasz­cze­nia. W kulu­arach pod­czas roz­mów prze­wi­ja­ły się takie nazwi­ska jak Suska, Wie­de­mann, Grze­bal­ski, Pod­gór­nik, Siw­czyk, Pió­ro, Bie­drzyc­ki, Jawor­ski, Foks.

Atmos­fe­ra tam­te­go okre­su zaczę­ła zani­kać oko­ło roku 2005. W mojej opi­nii zna­czą­co przy­czy­nił się do tego brak następ­ców mistrzów. Poja­wia­li się ucznio­wie, lecz ani język, ani treść ich twór­czo­ści nie odbi­ły się echem i nie zelek­try­zo­wa­ły śro­do­wi­ska czy­tel­ni­ków. Widać wyraź­nie prze­ję­cie pałecz­ki przez poko­le­nie, któ­re mimo tego, że wycho­wa­ło się na poetyc­kich podzia­łach i szko­łach z lat 90., podą­ży­ło zupeł­nie inną dro­gą. Nie­ste­ty, jest to dro­ga wygod­na, cza­sa­mi dro­ga w nija­kość. Sły­chać gdzie­nie­gdzie pobrzę­ki­wa­nia war­szaw­skiej szko­ły lin­gwi­stów czy miej­ski język poetów ślą­skich, lecz to tyl­ko pogło­sy i powi­do­ki. Podzia­ły się roz­my­ły, poeci roze­szli w róż­ne stro­ny, nie­któ­rzy prze­sta­li publi­ko­wać, być może pisać. Język nowe­go poko­le­nia wycho­wa­ne­go w lep­szych (być może), bo post­ko­mu­ni­stycz­nych cza­sach, jest znacz­nie lżej­szy, a podej­mo­wa­na tema­ty­ka już nie doty­ka do żywe­go. Czy ozna­cza to, że naj­now­sza poezja jest szczę­śliw­sza? Czy może po pro­stu roz­le­ni­wio­na? A może pyta­nie o jakość naj­now­szej poezji nale­ża­ło­by roz­cią­gnąć o czyn­ni­ki socjo­lo­gicz­ne? I sko­ro dobre tek­sty naj­czę­ściej mają swo­je źró­dło w cier­pie­niu, być może stąd bie­rze się nija­kość nowych tomów i poje­dyn­czych tek­stów oraz odwrót od tre­ści i sku­pie­nie na for­mie?

Ze sta­rej gwar­dii osta­ło się kil­ka nazwisk, obok któ­rych nie prze­cho­dzi się obo­jęt­nie, wszyst­ko jed­no jak bar­dzo nie­któ­rzy nie­ofi­cjal­nie pokpi­wa­ją sobie z nich, sta­ra­ją się je zde­wa­lu­ować i prze­ter­mi­no­wać ich twór­czość. Świe­tlic­ki, Sosnow­ski, Tka­czy­szyn-Dyc­ki, Pod­sia­dło – te nazwi­ska nadal pręż­nie funk­cjo­nu­ją w naj­now­szej lite­ra­tu­rze i w świa­do­mo­ści mło­dych poetów. Minę­ły co praw­da cza­sy, kie­dy z wypie­ka­mi na twa­rzy czy­ta­ło się przy piwie na głos Love Para­de z tomu Taxi czy Odci­ski z Pie­śni pro­fa­na. Ale kie­dy ostat­nio na gru­pie wymian­ko­wej na Face­bo­oku ktoś szu­kał obu tomów Wier­szy zebra­nych Pod­sia­dły, spo­tkał się z pobła­ża­ją­cym: „A kto by chciał się tego pozbyć?”