Polityczność formy, czyli usunęłam ciążę
Maja Staśko
Głos Mai Staśko w debacie „Formy zaangażowania”, towarzyszącej premierze antologii Zebrało się śliny, która ukaże się niebawem w Biurze Literackim.
strona debaty
Formy zaangażowania1.
Taki KOD: idzie człowiek na demonstrację, by zamanifestować swoją niezgodę na działanie partii rządzącej wbrew konstytucji RP. Wszystko jasne, ważny cel. KOD jest apolityczny i otwarty na bez wyjątku wszystkich: dlatego na zdjęciach z demonstracji widać Ryszarda Petru obejmującego Barbarę Nowacką czy tych z PO, uśmiechniętych, choć do uśmiechu powodu nie mają. Apolitycznie, ponad podziałami toczy się walka o podstawowe prawa każdego obywatela. Apolitycznie. W wiadomościach stacji niepublicznych w reportażach z demonstracji brylują czołowi politycy rozmaitych opcji. Apolitycznie. Petru zdobywa coraz większe poparcie. Apolitycznie. Nowacka mniej, mniej jej w wiadomościach. Apolitycznie. W sondażach Petru zwyżkuje. Apolitycznie. Apolitycznie.
Są też manifestacje przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej – po ogłoszeniu kuriozalnego projektu ustawy powstaje grupa „Dziewuchy dziewuchom” na Facebooku, w grupie kilkadziesiąt tysięcy członkiń i członków, grupa na szybko organizuje manifestację, a że struktury ma nierozwinięte, rzecz przejmuje partia Razem. Partia Razem pisze jawnie, że partia Razem, nie udaje apolityczności, zaprasza wszystkich zaangażowanych, ale nie stawia na piedestale czołowych polityków żadnych partii, media mają zdjęcia tłumów, siły kobiet, a nie uśmiechającego się Petru ani nawet Zandberga. Niedzielna manifestacja się kończy, stery przejmuje grupa „W naszej sprawie”, która dzięki działaniom partii Razem poznała formy konstruowania tego typu wydarzeń i może działać już samodzielnie. Grupa „W naszej sprawie” deklaruje apolityczność, a na początku sobotniej manifestacji prosi o schowanie wszelkich znaków przynależności do partii. Członkowie partii Razem, którzy chcą się wypowiedzieć na scenie, zostają poproszeni o ściągnięcie naszywek z logiem partii. Walka nie jest polityczna, walka jest apolityczna.
Gdzieś pomiędzy wybucha spór o wegetarian i rowerzystów – wrogów politycznych numer jeden nowej władzy. Nadciąga zbiorowe zdziwienie: warzywa i rowery jako problem polityczny? Formy praktykowania codzienności to polityka? Może jeszcze do łóżka nam wejdziecie, co? Do czego to doszło!
(Wchodzą, dochodzą).
Apolityczność to taki modernistyczny konstrukt, który jasno wydziela przestrzeń polityczną – zwykle bardzo wąską, ograniczoną do sal sejmowych i pałacu prezydenckiego – oraz niepolityczną, która obejmuje całą resztę. Mocny podział skutkuje przede wszystkim skrajną indywidualizacją zachowań i decyzji: polityka dzieje się poza jednostką, gdzieś w wielkich i przestronnych salach, gdzieś w telewizji i radiu, generalnie jednak jednostka nie ma na nią wpływu, natomiast wybory, z którymi się zderza (jeść mięso czy warzywa? jechać samochodem czy rowerem?) są jej prywatnymi wyborami i nikt nie powinien się w nie wtrącać, a na pewno nie ci szuje politycy. Ów neoliberalny mit pozwala z dużą łatwością odegnać jakiekolwiek myślenie wspólnotowe (demokracja bezpośrednia, ruchy obywatelskie, związki zawodowe) na rzecz kapitalistycznych bajek o samostanowieniu, zwłaszcza ekonomicznym. W tym układzie to, co polityczne, jest niedostępne, skorumpowane i kojarzące się raczej nieprzyjemnie (podobnie jak to, co publiczne), a to, co prywatne – dobrze znane, własne i poddane samodzielnemu wyborowi: ciepełko domowego ogniska.
Gdy zatem na manifestacjach organizatorzy postulują apolityczność, w istocie odwołują się do tak ustawionego podziału i związanych z nim uprzedzeń: skoro demonstracja jest apolityczna, to jest słuszna i nieskorumpowana.
Tymczasem partia Razem pokazuje: mit apolityczności prowadzi do koniunkturalnego napędzania popularności znanych polityków, najczęściej właśnie skorumpowanych, polityka bowiem poddaje się urynkowieniu w takim samym stopniu jak wszystko inne. Choćby z tego powodu mówienie o apolityczności zdaje się mocno nieprecyzyjne – każdy nasz wybór, wszystkie nasze praktyki codzienności podporządkowane są mechanizmom rynkowym, więc co najmniej pozaprywatnym. Co więcej, każdy nasz wybór, wszystkie nasze praktyki codzienności mają implikacje etyczne, istotnie wychodzą zatem poza to, co własne, i oddziałują na innych ludzi i inne organizmy: jedzenie warzyw nie wspiera się na cierpieniu i śmierci innej istoty (w przeciwieństwie do jedzenia mięsa), a jeżdżenie rowerem nie zanieczyszcza środowiska (w przeciwieństwie do jeżdżenia samochodem). Życie innej istoty i stan środowiska w żadnym razie nie są naszą prywatną sprawą, ich apolityczność to zatem podpucha. Podpucha służy do tego, by przemysł wędliniarski i samochodowy nadal mogły się swobodnie rozwijać. W tej sytuacji polityka wyraźnie tworzy hierarchię: życie milionów istot jest mniej wartościowe niż kapitał kilku zamożnych ludzi. To samo dotyczy rynku pracy czy polityki socjalnej.
Nic dziwnego, że polityka kojarzy się zatem z korupcją i nieczystymi zamiarami: w istocie większość naszych wyborów napędza ją właśnie w takim wymiarze, Polska wszak romantyczną kiełbasą i wiecznie remontowanymi drogami słynie. Partia Razem tłumaczy jednak: to nie esencjalna właściwość polityki, polityka nie jest ze swojej natury nastawiona na prywatne interesy tych, którzy zarządzają największym kapitałem, i nie ze swojej natury uderza w całą resztę – to wina kształtu polityki, w jakim ją obecnie znamy, a nie jej samej; także tego, że za apolitycznością stoi zawsze rynek, a za politycznością – o dziwo – też. Nasze wybory są polityczne i napędzają bardzo konkretną politykę – tłumaczy partia Razem – ale jeśli wspólnie je przedyskutujemy i zmienimy, polityka może się stać dla większości zwyczajnie przyjaźniejsza: dystrybucja kapitału nie musi implikować rażących nierówności. Polityka jest dla wszystkich, nie tylko dla uprzywilejowanych gości pokazywanych w telewizji w trakcie demonstracji KOD‑u.
Świadomość dokonywania codziennych wyborów politycznych, a zatem świadomość możliwości kolektywnego wpływania na zmianę status quo ustawiły formę zaangażowania partii Razem: bez wiodącej (czyt. medialnej, czyt. opłacalnej) twarzy, przez działania oddolne i akcje angażujące na poziomie codzienności, przede wszystkim – rynku pracy i polepszenia sytuacji pracowników oraz sprawiedliwej polityki socjalnej.
Forma zaangażowania partii Razem – niewłączanie się w koniunkturalne działania antysystemowe, organizacja alternatywnych akcji bez skompromitowanych polityków, rezygnacja z wiodącego polityka, nastawienie na działanie kolektywne i oddolne – kształtuje nową politykę: egalitarną, nastawioną na codzienność i interesy większości obywateli, a nie rządzącą kapitałem elitę, przedkładającą kapitał ponad autonomię życia. Żadna inna forma zaangażowania partii Razem nie pozwoliłaby na głoszenie tak sformułowanych haseł: byłaby kompromisowym dostosowaniem się do rynku i jego reguł, a jako taka stanowiłaby rażące odstępstwo od programu partii.
Razem pokazuje, że polityka nie jest z gruntu szkodliwa, a inne jej prowadzenie i rozumienie potrafiłoby zmienić na lepsze życie (codzienne) milionów ludzi. Razem udowadnia – przez samą formę działania – że inna polityka jest możliwa.
2.
Całkiem niedawno, przy okazji ogłoszenia werdyktu nagrody Europejski Poeta Wolności, przez media przetoczyła się (choć „przetoczyła” to zdecydowanie za duże słowo) dyskusja o charakterze poezji. Co rusz buchały gorące pytania: czy poezja może nie być wolna? Czy (europejski) poeta może nie służyć wolności? Tak sformułowane wątpliwości ustawiają poezję w bardzo jednoznaczny sposób: poezja zawsze jest wolna, niezależnie od tego, kto i po co ją pisze. Poezja to schronienie wolności.
Dlaczego tekst podzielony na wersy miałby być esencjalnie wolny – trudno powiedzieć. Dlaczego polityka regulująca życie społeczne miałaby być z gruntu szkodliwa – podobnie. I jedno, i drugie wiąże się z rynkiem: jedno przez rzekome od niego oddalenie (poezja się nie sprzedaje, więc rzekomo nie musi podporządkowywać się regułom rynku, więc – uwaga – jest apolityczna), drugie przez faktyczne z nim związanie. Mit o apolityczności poezji podlega jednak identycznym regułom jak mit o apolityczności prywatności – włącza w myślenie skrajnie indywidualne, bez kolektywnego kontekstu i świadomości konsekwencji codziennych decyzji. Codzienność nie jest apolityczna, a poezja, jako jedna z praktyk codzienności (wyborów i działań dokonywanych w codzienności), także apolityczna być nie może. Wiersz nie jest wolny, wiersz potrafi być podporządkowany rynkowi, doraźnym celom, koniunkturze, kwestiom prestiżowym w równym stopniu jak każda inna decyzja; wiersz nawołujący do nienawiści nie jest wolny, wiersz nawołujący do równości i wzajemnego szacunku także. Powtarzane w dziennikach i tygodnikach karygodnie częste opinie o leczniczych właściwościach wiersza, o jego esencjalnej słuszności i konieczności służą zwykle głównie promocji tego, kto je wypowiada. Wiersz może być zły, szkodliwy, na wierszu może wykwitnąć społeczeństwo ksenofobiczne i skrajnie mizoginistyczne, społeczeństwo podporządkowane decyzjom jednego słusznego Kościoła i jego episkopatu; inaczej po dogłębnej edukacji poetyckiej w szkole – Kochanowski, Mickiewicz, Miłosz, wszyscy ci faceci – Polska nie wyglądałaby tak, jak wygląda, a manifestacje przeciw całkowitemu zniesieniu aborcji w ogóle nie musiałyby mieć miejsca, bo aborcja zwyczajnie byłaby powszechnie dostępna. Skoro jak najęci czytamy poezję w szkole, dlaczego wciąż jest źle?
Mówienie o apolityczności poezji, podobnie jak przy KOD-zie czy demonstracjach pro-choice’owych, wyrządza potężną szkodę zarówno samej poezji, jak i jej czytelnikom. Każdy wiersz swoją formą – formą zaangażowania – implikuje pewien model funkcjonowania i współistnienia w codzienności: ów model może być otwarty i demokratyczny lub wręcz przeciwnie. Anna Kałuża w niedawnej interpretacji trzech przechwytujących języki wierszy znakomicie pokazała mechanizm rozgrywających się tam gier i napięć, które nadają wyraźne komunikaty: sprzeciwu wobec aborcji (Słomczyński), wyjścia z panującego języka mizoginistycznego (Foks) lub utrwalenia różnicy płciowej (Dymińska). Poetyckie wybory nie są apolityczne i zawsze implikują pewien rzeczywisty przekaz; dowodem fakt, że Rafał Gawin zachwalał Słomczyńskiego za „trzeźwy szowinizm”, na co forma wierszowania Słomczyńskiego jak najbardziej pozwala i nie każe podejrzewać w tym niczego niebezpiecznego.
Nie, wiersze nie są zawsze dobre, a czytanie wierszy to nie rzecz, o którą warto bezwzględnie walczyć. Przeciwko wierszom także można by organizować demonstracje – można by, bo znaczą podobnie jak każda inna przemoc symboliczna; w żadnym razie nie są od niej wolne tylko dlatego, że są wierszem. Hasła „czytajcie wiersze” lub szerzej „czytajcie książki” (i akcje w stylu „Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka”) należałoby zastąpić analizami konkretnych wierszy i konkretnych książek, które warto czytać, oraz konkretnych wierszy i konkretnych książek, których naprawdę czytać nie warto – o to ubiegali się jakiś czas temu Rafał Gawin i Paweł Kaczmarski, a całkiem niedawno Maciej Jakubowiak; podobne zamierzenie towarzyszy fanpage’owi „Beka z literatury polskiej po 1989 roku”. Batalia o czytelnictwo w Polsce rozgrywa się ze świętym przeświadczeniem, że warto czytać, właściwie cokolwiek, bo czytanie dobre jest – przy świadomości polityczności każdego tekstu tego typu założenia są zwyczajnie nieodpowiedzialne. Nie, wielu tekstów nie warto czytać, wielu tekstów nie powinno w ogóle być, podobnie jak rasistowskich czy seksistowskich haseł na murach, nawet jeśli czytelnictwo miałoby spaść jeszcze potężniej – poezja, literatura to nie wartość sama w sobie, nie stanowi bowiem przestrzeni prywatnej (więc apolitycznej) i nie funkcjonuje w próżni: istnieje w konkretnym języku, w konkretnej formie i w konkretnej społeczności.
Wiersz to forma i dlatego – właśnie dlatego! – wmawianie mu apolityczności jest absurdalne. Wiersz ma swoją materię, która mieści się w układach i schematach (np. języka) narzuconych przez system, w którym funkcjonuje. Konkretnymi działaniami (środkami językowymi, gatunkami, przechwyceniami) wiersz wpływa na ów system: utrzymuje go w normie, podbija bądź dekonstruuje. Może działać koniunkturalnie przez dostosowanie się do wymogów medium bądź niesystemowo przez przełamanie panujących reguł na rzecz lepszego ustawienia medium. Jakkolwiek działa – zawsze działa formą: fizycznym znakiem, dźwiękiem, zabiegiem, które nie poddają się zanegowaniu (jak sens) czy odrzuceniu (jak esencja); wiersz jest immanentny. Świadomość formy wiersza i jej działania umożliwia nam odczytanie jego politycznego komunikatu – inaczej wiersz może pozostać apolityczny i właściwie nieszczególnie znaczący.
3.
Dlaczego warto wiedzieć, co się dzieje w wierszu? Dlaczego w ogóle warto wiedzieć, co się dzieje w formie? Takie ciało. Kobiety. Jeszcze kilkaset lat temu wagina uchodziła za mitycznego potwora, który podstępnymi zębami w każdej chwili może ugryźć biednego, zagubionego w niej członka. Czarna dziura stała się symbolem tego, co niejawne i niebezpieczne. Wystarczy przypomnieć, jak konsekwentnie bohater Kosmosu Gombrowicza zatykał palcem wszelkie możliwe otwory, jaką dziwną siłę miały zniekształcone usta Katasi, w jaki sposób łączyły się ze śliczną Leną. Kobiety palono na stosach, jakakolwiek ich nieposłuszność stanowiła wyraz owej ciemnej, niepokojącej mocy. Nie wiadomo było, co tam się dzieje w środku, a zatem należało bezzwłocznie podjąć jak najskuteczniejsze środki: skoro nie wiadomo było, co się dzieje, mogło dziać się absolutnie wszystko – wszystko, co najgorsze. Kobieta była istotą niezrozumiałą, trochę kosmitką z innego świata, jej ekspresja, emocjonalność, wszystko to napawało strachem, a nagłe wybuchy były tłumaczone okresem, cyklem księżyca lub histerią.
Bo przecież nie skrajnie patriarchalnym systemem.
Jedno było pewne – coś przedziwnego tam się działo. Przedziwnego także dla samych kobiet, uznawały się za istoty niepełne i niezrozumiałe, bo tak też były postrzegane.
Już orgazm łechtaczkowy zapewnił kobiecie poczucie kontroli nad własnym ciałem i własną przyjemnością, pozwalając fizycznie uniezależnić się od mężczyzny i zacząć myśleć o swoim ciele jako wyłącznie swoim. Freud nazywał jednak orgazm łechtaczkowy nastoletnim, a dopiero orgazm pochwowy dorosłym. Do momentu naukowego udowodnienia istnienia punktu G orgazm pochwowy uchodził za rodzaj mitu; odkrycie ogłoszone przez Gräfenberga, wynalazcę antykoncepcyjnego pierścienia, nie było traktowane szczególnie poważnie, dopiero w 1981 roku punkt erogenny z żeńską prostatą nazwany został na jego cześć. W latach 80., gdy jednocześnie wyszło kilka specjalistycznych książek o punkcie G, a wraz z nim o kobiecej ejakulacji, wewnętrzna struktura kobiety przestała – przynajmniej naukowo – napawać lękiem. Co więcej, okazała się zaskakująco podobna do męskiej: w żeńskiej prostacie wytwarza się żeński ejakulat, którym każda kobieta może wytrysnąć pod wpływem stymulacji punktu G; ejakulat ma skład podobny do spermy, w większości składa się z fruktozy; łechtaczka z kolei to nie tylko zewnętrzny napletek i żołądź, ale i cały narząd w środku: trzon i odnoga nieuchronnie powiązane z całym narządem płciowym kobiety.
Dziś każda kobieta może obejrzeć swój punkt G za pomocą specjalnego wziernika i doprowadzić się samodzielnie do ejakulacji (niekoniecznie z towarzyszącym orgazmem) – budowa anatomiczna umożliwia wytrysk każdej kobiecie. Ciało kobiety nie uchodzi już za niebezpiecznego potwora, a jego różnica z ciałem męskim jest co najmniej minimalna: esencjalnie motywowane podporządkowanie kobiety mężczyźnie nie ma już żadnego sensu, a odkrycie prostaty u kobiet każe ponownie przemyśleć męską przyjemność analną: żeńskie orgazmy maciczne (i mieszane), wywoływane przez stymulację punktu G (z prostatą) i szyjki macicy, są najbardziej satysfakcjonujące (w przeciwieństwie do niedających pełnego zaspokojenia łechtaczkowych). Odkrycie tej zależności przez mężczyzn mogłoby doprowadzić do fali eksperymentów penetracyjno-analnych – jak po takiej fali wyglądałaby stara dobra polska homofobia? Czy Polska w ogóle by jeszcze była?
Świadomość własnego ciała pozwala lepiej z niego korzystać: możemy przeżywać orgazmy łechtaczkowe, maciczne i mieszane, możemy doprowadzać się do ejakulacji, wiemy o mięśniach macicy i mięśniach dna miednicy (mięśniach Kegla), wiemy, jak wpływają na nasz orgazm, wiemy też, jak zapobiegają nietrzymaniu moczu czy wypadaniu macicy, więc ćwiczymy je, by intensywniej doświadczać rozkoszy (i pełniej dostarczać ją partnerowi/partnerce) oraz zabezpieczać się przed urazami – ćwiczymy na przykład kulkami gejszy; rozumiemy proces zapłodnienia, znamy swoje przyzwyczajenia i tryb życia, więc stosujemy odpowiednio dobraną antykoncepcję, niekoniecznie tabletki, lecz na przykład pierścień, nie ufając stosunkowi przerywanemu, irygacji po stosunku, podgrzewaniu jąder, maczaniu penisa w alkoholu czy kalendarzykowi. Gdy wiemy, jak posłużyć się naszą formą, potrafimy nią skuteczniej działać – nie tylko w ramach codziennych przyjemności, lecz także w przestrzeni publicznej. Jesteśmy samodzielne i samoświadome, nasze ciała są autonomiczne i tylko nasze, znamy je jak nikt inny, a biskupi już nie mają prawa o nich decydować. Świadomość formy pozwala nam walczyć.
4.
Na przykład ze zwolennikami ruchu pro life, którzy wyraźnie wciąż jeszcze nie zakładają istnienia autonomicznego ciała kobiety. Gdyby bowiem zakładali istnienie autonomicznego ciała kobiety, które jako forma stanowi pewną wartość, z pewnością nie przedkładaliby ponad nie nieuformowanego, a do około 26 tygodnia najprawdopodobniej w ogóle nieodczuwającego (do tego czasu nie wykształcają się kluczowe dla odczuwania bólu połączenia wzgórzowo-korowe) płodu. Świadomość procesów zachodzących w ciele kobiety powinna pozwolić na absolutnie nieinwazyjne prawo do usuwania płodu do około 26 tygodnia – wiadomo, że im szybciej, tym lepiej, powszechnie funkcjonująca granica pierwszego trymestru (do 12 tygodnia) maksymalnie ogranicza możliwość powikłań, ale chirurgicznie aborcję można wykonać także po 24 tygodniu (w trzecim trymestrze). Mówienie o ochronie życia od połączenia się plemnika i komórki jajowej, czyli od powstania zygoty, to jakiś absurd: przed zygotą jeszcze długa droga do zagnieżdżenia się w błonie śluzowej macicy (a pigułki EllaOne działają do 72 godzin po stosunku, tyle mogą przeżyć plemniki, prosta matematyka) – medycyna dopiero po implantacji mówi o zakończeniu aktu poczęcia i rozpoczęciu ciąży, i dopiero od tego momentu tabletki są wczesnoporonne: wcześniej poronienia nie ma, bo nie ma zagnieżdżenia zygoty. Taka o, forma, foremka. Aborcja to tylko sztuczne wywołanie poronienia (abortio – łac. poronienie) bądź usunięcie zarodka lub płodu – ze świadomością ciała kobiety i zachodzących w niej procesów zdaje się zdecydowanie mniej kontrowersyjna.
Nie chcesz aborcji, to jej sobie nie rób – proste.
A, forma samej aborcji: do 9 tygodnia aborcja farmakologiczna – Mifepristone oraz Misoprostol (więcej: Women on Waves); poza tym aborcja chirurgiczna – kilkuminutowy zabieg w znieczuleniu miejscowym lub ogólnym. Są jeszcze wieszaki, gorące kąpiele, środki przeciwbólowe, przeciwkaszlowe, krople do nosa, leki przeciw wrzodom za 30 złotych, nadintensywne ćwiczenia, uderzenia w brzuch – formy skrajnie inwazyjne dla kobiet, których te muszą się chwytać, gdy prawo do decydowania o własnym ciele zostaje im odebrane, a nie mają pieniędzy na zagranicę lub podziemie aborcyjne. Najbardziej pokrzywdzone są, jak zawsze, te w biedzie.
Druga kwestia to hierarchia form, której nie dopuszcza wspomniana przez Pawła Kaczmarskiego i Martę Koronkiewicz Caroline Levine w swojej książce – hierarchia form z etycznego punktu widzenia jest absolutnie nie do uniknięcia. Autonomiczne ciało potrzebuje warunków do życia: jedzenia, mieszkania oraz zabezpieczenia na przyszłość, czyli stałej pracy i zapewnień socjalnych; bez tych warunków rodzenie dziecka jest zwyczajną nieodpowiedzialnością, która uderza nie tylko w kobietę, lecz także w dziecko – to za nią mogłaby być rzeczywista kara, nie za odpowiedzialną rezygnację z macierzyństwa.
Hierarchia bytów powinna otworzyć pole poważnej dyskusji: gdy ważą się losy dwóch bytów, należy zadecydować, usunięcie którego będzie mniej szkodliwe (etyka zwykle stosuje tutaj kryterium cierpienia, ale rynek już nie). I tak: tysiące ludzi walczących o prawo do życia nieodczuwającego i odczuwającego płodu codziennie zjada ciała zabitych (ale wcześniej odczuwających) istot – z etycznego punktu widzenia rysuje się tutaj co najmniej niekonsekwencja. Formalnie, usunięcie płodu do około 26 tygodnia to jak zjedzenie warzywa: płód – wedle naszej obecnej wiedzy (wedle naszej świadomości formy) nie czuje bólu, warzywo – wedle naszej obecnej wiedzy (wedle naszej świadomości formy) – także. Co więcej, usunięcie płodu do około 26 tygodnia jest bardziej sensowne (autonomia ciała matki) niż ścinanie kwiatów (dekoracyjny ozdobnik, podporządkowanie kategorii piękna): wielkie place z ciętymi kwiatami są znacznie mniej etyczne niż usunięcie ciąży. Usunięcie płodu od około 26 tygodnia to jak zjedzenie mięsa: płód prawdopodobnie czuje, zwierzę – wedle naszej świadomości formy, sami jesteśmy bowiem (narodzonymi już) zwierzętami, odczuwamy to na własnej skórze – także. Rzeźnie za miastem są znacznie mniej etyczne niż usunięcie ciąży. Gdyby ludzie jedli mięso tak często, jak kobiety usuwają ciążę, przemysł mięsny dawno by splajtował, a fabryki zwierząt przestałyby istnieć. Żylibyśmy w świadomym formy świecie, nie doskonałym ani całkowicie nieinwazyjnym (takiego nie ma), ale na pewno w lepszym – i to byłaby prawdziwa walka o życie: pro life. I tak może też działać polityka: walczyć o niedoreprezentowaną większość, jakkolwiek nierealnie to teraz nie brzmi.
Przedkładanie formy ludzkiej ponad formę zwierzęcą to czysty szowinizm gatunkowy – z formalnego punktu widzenia nie ma absolutnie żadnych przesłanek, żeby jedno odczuwające ciało, zdatne do zjedzenia, było lepsze od innego odczuwającego ciała, równie zdatnego do jedzenia. Gdybyśmy jeszcze rzeczywiście nie mogli przeżyć bez mięsa innych zwierząt, hierarchia form weszłaby w grę – ale jesteśmy wszystkożerni, jak świnie, a bez mięsa świetnie się żyje, serio. Słowo marksistki.
No i z niezjedzonego zwierzęcia nie wyrośnie przyszły prezydent, dyktator, biznesmen, Polak, mięsożerca czy przedsiębiorca – człowiek naprawdę robi dużo niefajnych rzeczy innym istotom i środowisku, także przez neoliberalny mit apolityczności.
5.
Dlatego gdy gdzieś na początku swojego tekstu Paweł Kaczmarski pisze: „Nasze podejście do lektury skupionej na formie wygląda nieco podobnie do tego, jak wielu mięsożerców (włącznie z – przyznaję – niżej podpisanym) traktuje wegetarianizm: wart docenienia, moralnie słuszny wysiłek, ba, akt heroizmu, do którego jednak (jako «większość populacji») dokładać się w najbliższym czasie nie będziemy”, to tym samym unieważnia wszystko, co dzieje się dalej. Dalej dzieje się słusznie, tu się zgadzamy: forma jest polityczna, jasne. Jeśli jednak świadomość formy nie niesie za sobą działań, jej polityczność jest co najmniej nieczynna i nie wychodzi poza przestrzeń kartki (kartka też średnio etyczna, zabija drzewa). Jedzenie mięsa wynika albo z nieświadomości formy, albo z nierozumienia jej w sposób polityczny (kolektywny, etyczny): tymczasem i świadomość formy, i jej polityczność Kaczmarski przecież postuluje; pozostaje więc tylko polityczny interes. To jak apolityczna demonstracja KOD‑u, czysto koniunkturalna, zorganizowana dla zdobycia władzy symbolicznej konkretnych osób szopka.
I może nie powinien Kaczmarski narzekać, że „dla krytyki ostatnich 25 lat tak ważny jest problem referencjalności języka – tego, w jaki sposób literatura ma się do tego, co «pozaliterackie», tekst – do tego, co «pozatekstowe», «język» – do tego, co «pozajęzykowe»”, skoro sam zdaje się dowodem na to, że rozejście jest, a referencjalność w praktykach codzienności rzeczywiście zawodzi.
Chyba że ujmuje formę poetycką apolitycznie, wtedy zwracam honor, ale wybieram Razem, swoje ciało, aborcję, warzywa i rower.
O AUTORZE
Maja Staśko
Krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Współpracuje m.in. z „Ha!artem”, „Wakatem”, „Przerzutnią” i „EleWatorem”. Zajmuje się najnowszą poezją.