debaty / wydarzenia i inicjatywy

Pomieszanie języków, przesunięcie granic mowy

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie "10 lat Portu i Biura we Wrocławiu".

strona debaty

10 lat Portu i Biura we Wrocławiu

Zacznę od rze­czy banal­nych, oczy­wi­stych i rozu­mie­ją­cych się same przez się: dzię­ki ist­nie­niu Biu­ra Lite­rac­kie­go Wro­cław zyskał obec­ność insty­tu­cji, któ­ra na mapie współ­cze­snej pol­skiej kul­tu­ry nie da się porów­nać z niczym.

No tak, sko­ro już zaczę­ło się mówić o insty­tu­cjo­nal­nym obie­gu dóbr kul­tu­ral­nych, to nale­ża­ło­by tro­chę pona­rze­kać, praw­da? Pod­dać się koniecz­ne­mu rytu­ało­wi przej­ścia, któ­rym jest uty­ski­wa­nie na per­ma­nent­ny brak finan­sów, by następ­nie uczest­ni­czyć w czar­nej mszy zrzę­dze­nia na spa­dek czy­tel­nic­twa i try­wial­ność matu­ry z języ­ka pol­skie­go, a na zakoń­cze­nie puścić się w pląs wudu, w oskar­ża­nie mniej lub bar­dziej kon­kret­nych decy­den­tów o mata­cze­nie przy spi­sach lek­tur i pro­gra­mach naucza­nia, zamy­ka­nie biblio­tek, przed­kła­da­nie sta­dio­nu nad ope­rę jako miej­sca, gdzie wyku­wa się nasza zbio­ro­wa toż­sa­mość… Otóż nie, moim zda­niem, kul­tu­ra (tak­że ta wyso­ka, czym­kol­wiek by ona nie była) nie ma się aż tak źle: wiel­kie festi­wa­le fil­mo­we i muzycz­ne cie­szą się nie­zmien­nym powo­dze­niem, do teatrów bile­ty nale­ży rezer­wo­wać z wie­lo­ty­go­dnio­wym nie­raz wyprze­dze­niem, przed nie­któ­ry­mi eks­po­zy­cja­mi muze­al­ny­mi trze­ba swo­je w kolej­ce do kasy odstać, a dane doty­czą­ce rze­ko­me­go spad­ku czy­tel­nic­twa są moim zda­niem skan­da­licz­nie zakła­my­wa­ne. Krót­ko mówiąc: z całą pew­no­ścią nie jest dobrze, ale nie sto­imy też na kra­wę­dzi kul­tu­ral­nej zagła­dy. A że wię­cej osób oglą­da seria­le kome­dio­we niż Fel­li­nie­go, czy­ta raczej wam­pi­rze roman­se niż Pro­usta, chęt­niej słu­cha gład­kie­go popu niż balan­su­ją­cych na kra­wę­dzi słu­chal­no­ści, awan­gar­do­wych eks­pe­ry­men­tów dźwię­ko­wych?… Oczy­wi­ście, że tak – ale prze­cież w histo­rii cywi­li­zo­wa­ne­go świa­ta bynaj­mniej nie jest to sytu­acją wyjąt­ko­wą, aber­ra­cyj­ną, lecz raczej nie­zmien­ną sta­łą.

I z jed­nym jest tyl­ko pro­blem. Z poezją.

Ta szcze­gól­nie wymyśl­na for­ma użyt­ko­wa­nie języ­ka loku­je się nie­odmien­nie na obrze­żach ofi­cjal­nych dys­ku­sji na temat sta­nu kul­tu­ry w Pol­sce. W jakimś sen­sie nie ma się cze­mu dzi­wić – jeśli przy­jąć, że logi­ka użyt­ko­wa­nia języ­ka rzą­dzi się pra­wem uprosz­cze­nia i komu­ni­ka­tyw­no­ści, to poezja ze swo­im przy­wią­za­niem do skom­pli­ko­wa­nia i idio­ma­tycz­no­ści jest czymś tak skraj­nie odle­głym od codzien­ne­go doświad­cze­nia, że musi – powin­na – budzić opór. Wymóg sku­pie­nia i pra­cy intelektu/wyobraźni, jaki swo­je­mu kon­su­men­to­wi narzu­ca wiersz, oka­zu­je się cza­sem – co może, choć nie­ko­niecz­nie, dzi­wić – wyż­szy niż ten, z któ­re­go powi­nien wywią­zać się widz spek­ta­klu Kry­stia­na Lupy czy słu­chacz kom­po­zy­cji Paw­ła Mykie­ty­na. Skut­kiem tego wydaw­ni­czy obieg poezji w Pol­sce od lat sytu­uje się w zapi­sach księ­gi gatun­ków zagro­żo­nych wymar­ciem – i nie zmie­nia­ją tego licz­ne kon­kur­sy czy oko­licz­no­ścio­we cele­bra­cje zwią­za­ne z nazwi­ska­mi poetów od daw­na już namasz­czo­nych na egzy­sto­wa­nie w nie­na­ru­szal­nym kano­nie: bo codzien­ność jest taka, że wydaw­nic­twa plaj­tu­ją, cza­so­pi­sma pomy­śla­ne jako mie­sięcz­ni­ki już po kil­ku nume­rach spa­da­ją do ran­gi kwar­tal­ni­ków, tomy wier­szy roz­cho­dzą się w śla­do­wych nakła­dach (naj­czę­ściej z pomi­nię­ciem księ­gar­nia­nych półek), na spo­tka­nia autor­skie z poeta­mi przy­cho­dzą garst­ki.

Tym więk­szym feno­me­nem wyda­je się dzia­łal­ność – a nawet samo ist­nie­nie – Biu­ra Lite­rac­kie­go. Od nie­mal dwóch dekad (z cze­go przez ponad poło­wę we Wro­cła­wiu) ope­ru­je ono z podzi­wu god­ną deter­mi­na­cją na pierw­szej linii fron­tu, z powo­dze­niem bro­niąc pozy­cji uzna­wa­nych przez medial­no-poli­tycz­ny kul­tu­ral­ny main­stre­am za nie­odwo­łal­nie stra­co­ne. Nie schle­bia­jąc uła­twio­nym gustom, dba­jąc o naj­wyż­szy este­tycz­ny poziom, pro­mu­je zja­wi­ska nowe, przy­po­mi­na nie­słusz­nie zapo­mnia­ne, szu­ka nie­od­kry­tych jesz­cze pól funk­cjo­no­wa­nia i pre­zen­to­wa­nia mowy wią­za­nej, pene­tru­je pogra­ni­cza poezji i pro­zy, roz­sze­rza prze­strzeń lite­rac­kich doznań na obsza­ry tłu­ma­czeń pisa­rzy obco­ję­zycz­nych, czę­sto będą­cych waż­ny­mi oso­bo­wo­ścia­mi pisar­stwa świa­to­we­go, a nad Wisłą (i Odrą) kom­plet­nie nie­zna­nych. Wio­sen­ny festi­wal lite­rac­ki Biu­ra wrósł na trwa­łe nie tyl­ko w boga­ty kul­tu­ral­ny pej­zaż Wro­cła­wia, ale też stał się obo­wiąz­ko­wym nie­mal punk­tem dorocz­ne­go kalen­da­rza wie­lu kon­su­men­tów wyma­ga­ją­cej sztu­ki – a jego pozy­cja sta­le rośnie, o czym świad­czą coraz bar­dziej elek­try­zu­ją­ce nazwi­ska zagra­nicz­nych gości festi­wa­lu (wszak Lau­rie Ander­son czy Her­ta Mül­ler to posta­ci, by tak rzec, wyso­ko­na­kła­do­we). Jest czymś zupeł­nie pozba­wio­nym pre­ce­den­su, że pro­mo­cja poezji może być przed­się­wzię­ciem zakro­jo­nym na taką ska­lę, że obco­wa­nie z wier­sza­mi może awan­so­wać na pozy­cję wyznacz­ni­ka naj­zdrow­sze­go towa­rzy­skie­go sno­bi­zmu.

Dość jed­nak bana­łów – pyta­nie zasad­ni­cze brzmi bowiem: dla­cze­go Wro­cław jest miej­scem dla dzia­łań Biu­ra szcze­gól­nie odpo­wied­nim?

Aby sobie na to odpo­wie­dzieć, trze­ba naj­pierw spró­bo­wać pod­dać reflek­sji nastę­pu­ją­cą kwe­stię: po co poezja?

Oczy­wi­ście – odpo­wiedź jest nie­moż­li­wa: celem jej udzie­le­nia nale­ża­ło­by przy­spo­so­bić trak­tat o roz­mia­rach trud­nych do wyobra­że­nia. Ale jeśli chciał­bym tu i teraz wybrać spo­śród moż­li­wych tysię­cy jakąś naj­bliż­szą mi odpo­wiedź cząst­ko­wą, to powie­dział­bym, że poezja jest po to, by mącić nasze usta­lo­ne świa­to­obra­zy i wyzna­czać nowe trak­ty w eks­plo­ro­wa­niu doświad­cze­nia. Jeśli praw­dzi­wą jest zna­na i czę­sto nad­uży­wa­na mak­sy­ma Ludwi­ka Wit­t­gen­ste­ina o tym, że gra­ni­ce języ­ka są gra­ni­ca­mi świa­ta, to poezja – jako kon­struk­tor­ka bytów nie­moż­li­wych – gra­ni­ce tego świa­ta nie­ustan­nie prze­su­wa. Z two­rzy­wa zasta­ne­go, spe­try­fi­ko­wa­ne­go, zasty­głe­go w te nie­zno­śnie banal­ne gra­ma­tycz­ne two­rzy­dła (by posłu­żyć się zna­nym ter­mi­nem Tade­usza Peipe­ra) poezja wydo­by­wa nie­ocze­ki­wa­ne pokła­dy zna­czeń. Dla jed­nych będą one pro­wa­dzić wyłącz­nie w głąb reto­rycz­nej imma­nen­cji, dla innych oka­żą się dro­go­wska­zem do alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści, jesz­cze inni będą odczy­ty­wać je jako zna­ki tego, co nad- lub pod­świa­do­me – za każ­dym wsza­koż razem będzie to coś, co ma iść pod prąd byciu uję­te­mu w nor­my prze­wi­dy­wal­no­ści i stan­dar­du. Kla­row­ność języ­ka, któ­rym komu­ni­ku­je się z nami codzien­ność (a czę­sto jest to język nie­bez­piecz­nie bli­ski temu, co Roland Bar­thes w Przy­jem­no­ści tek­stu nazwał bar­dziej niż zna­czą­co „mową ple-ple”), w poezji prze­su­wa się w gra­ni­ce szu­mu nie­oczy­wi­sto­ści i nie­ozna­czo­no­ści, któ­ry każ­dy może w spo­sób abso­lut­nie dowol­ny prze­stra­jać na wła­sną czę­sto­tli­wość.

Oczy­wi­ście, nie jest to kon­cep­cja w żaden spo­sób ory­gi­nal­na – loku­je się pew­nie gdzieś mię­dzy for­ma­li­zmem Wła­di­mi­ra Prop­pa (język poetyc­ki jako „chwyt” i „unie­zwy­kle­nie”, któ­re zmu­sza­ją czy­tel­ni­ka do aktyw­nej, kon­struk­cyj­nej per­cep­cji tego, co skry­wa się za sło­wem) a feno­me­nal­nym w swej pro­sto­cie zde­fi­nio­wa­niem insty­tu­cji lite­ra­tu­ry przez Jacqu­esa Der­ri­dę jako tego, co pozwa­la powie­dzieć wszyst­ko na wszyst­kie moż­li­we spo­so­by… Nie­mniej jed­nak tym wła­śnie jest dla mnie – tu i teraz – wiersz: nie­skoń­czo­ną moż­li­wo­ścią idą­cą pod prąd języ­ko­wej banal­no­ści świa­ta, pomie­sza­niem dys­kur­sów pro­wa­dzą­cym mowę (a więc rów­nież moż­ność doświad­cza­nia i opo­wia­da­nia o doświad­cza­niu) w rejo­ny do tej pory nie­od­kry­te.

A jak to się ma do Wro­cła­wia?

Wro­cław postrze­gam jako – per ana­lo­giam – komu­ni­kat nie­moż­li­wy. Jako jed­no z nie aż tak licz­nych miast w Pol­sce, ucie­le­śnia on etos wie­lo­kul­tu­ro­wo­ści, toż­sa­mo­ści wie­lo­ję­zycz­nej. Żywioł pol­ski, nie­miec­ki, ślą­ski, cze­ski, żydow­ski, na tym wszyst­kim palimp­se­sto­wo nad­pi­sa­ny – już po woj­nie – żywioł lwow­ski, sam w sobie wypeł­nio­ny komór­ko­wą pamię­cią o wła­snej, spe­cy­ficz­nie kre­so­wej mul­ti­kul­tu­ral­no­ści… Powsta­ło z tego mia­sto z natu­ry rze­czy bar­dziej poten­cjal­ne niż zasta­ne, moc­niej otwar­te niż zaskle­pio­ne w toż­sa­mo­ścio­wym zamknię­ciu. Jak­kol­wiek pate­tycz­nie by to nie zabrzmia­ło, dla mnie Wro­cław jest mia­stem-wier­szem: dokład­nie w takim zna­cze­niu, w jakim wier­szo­wość pró­bo­wa­łem tuż powy­żej zde­fi­nio­wać – jest figu­rą reto­rycz­ną tego, co nie­ocze­ki­wa­ne, tego, co wykra­cza poza stan­dar­do­we pró­by wypo­wie­dze­nia i zro­zu­mie­nia. Feno­men Wro­cła­wia – dokład­nie tak samo, jak feno­men poezji – nie zasa­dza się na oczy­wi­sto­ści i defi­nio­wal­no­ści; jest cią­gle i dla każ­de­go na nowo do skon­stru­owa­nia. Jeśli poezja kon­sty­tu­uje się od nowa w każ­do­ra­zo­wym odczy­ta­niu, to Wro­cław aktu­ali­zu­je się od same­go spodu w każ­do­ra­zo­wym z nim spo­tka­niu.

Krót­ko mówiąc: Biu­ro Lite­rac­kie to naj­lep­sza, naj­le­piej w tej chwi­li sły­szal­na tuba dla poezji; poezja to cią­głe mówie­nie na nowo; Wro­cław to mia­sto wciąż na nowo opo­wia­da­ne, w któ­rym sta­le na nowo mówio­na Biu­ro­wa poezja ma szan­sę odna­leźć swo­ją naj­bar­dziej natu­ral­ną przy­stań.