Port of Call
Kajetan Herdyński
Głos Kajetana Herdyńskiego w debacie "Opowieści Portowe: Legnica".
strona debaty
Opowieści Portowe: LegnicaNa początku był chyba „Dziennik Portowy nr 6”. Ale mogę się mylić. Wcześniej były wiersze. I myśl, żeby zostać poetą. Że jest się poetą, tylko trzeba to uzewnętrznić. Tu też mogłem się mylić. Ciągle mam ten numer „Dziennika”, więc przeglądam go sobie teraz, szukając jeszcze bardziej dosłownych wskazówek, że tak się to właśnie zaczęło. Ale nie znajduję. Jest za to zapowiedź i plan Portu Legnica z 2002 roku na ostatniej stronie, i to był mój pierwszy Port. Jakoś wcześniej były warsztaty. Chyba poprzedniej zimy, ale i tu też mogę się mylić. Trudno jest mi oddzielić jedno od drugiego, bo warsztaty zawsze kojarzyły mi się z festiwalem, wspomnienia z obu stapiają w jedną historię.
Szukam w tym „Dzienniku” zgłoszenia na warsztaty, ale znajduję tylko wypełniony do połowy, nigdy nie wysłany formularz z zamówieniem do portowej księgarni. Z moim studenckim, lubelskim adresem. A obok reklama: „www.biuroliterackie.pl już 120 tysięcy wywołań w każdym miesiącu!!!”. Porównianie tej informacji z danymi z dzisiaj pozostawiam administratorom portalu, ale podejrzewam, że różnica jest znacząca. A internet był wtedy dla mnie czymś stosunkowo nowym. Nie miałem jeszcze nawet własnego komputera. Ani własnej skrzynki mejlowej. Zgłoszenie wraz z kilkoma własnymi tekstami wysyłałem z konta mojej dziewczyny i na tę skrzynkę dostałem zaproszenie na warsztaty. Chyba zainteresowanie było jednak dość małe, skoro zostałem zaproszony. Ale ja poczułem, że nareszcie jestem na dobrej drodze. To miała być moja inicjacja. I tak chyba było.
Oczywiście należy pamiętać, że miałem wówczas dwadzieścia jeden lat i właśnie przyjechałem na studia z zadupia na wschodzie, gdzie niewiele się działo. Jedynym stykiem z literaturą poza szkołą była biblioteka, w której po raz pierwszy czytałem Pieśni Profana. Nie miałem żadnych znajomych poetów, pisarzy, a wśród znajomych takich, którzy potrafili rozmawiać o pisaniu i książkach tak, jak się rozmawia o naprawie roweru albo o zakupach. Nie mogłem się ustrzec przed patosem i teraz, wspominając, sorry, ale też go pewnie nie uniknę.
A muszę powspominać, żeby pomyśleć o znaczeniu i sensie tego, co się wówczas wydarzyło, prześledzić, przebiec choć w myślach tę drogę, ponieważ ślady na niej już się prawie kompletnie pozacierały i nie ma nawet pewności, że jest to ta sama droga. I też dlatego, że Port jest dla mnie elementem historii jak najbardziej osobistej. Nie potrafię i nie chcę myśleć o nim w kategoriach jakiegoś zjawiska na mapie kulturalnej i tak dalej. Taka perspektywa mnie w ogóle nie interesuje.
A zatem znajomi poklepali po plecach, a ja spakowałem plecak i pojechałem do Legnicy.
O wspomnieniach z warsztatów i festiwalu pisałem już tutaj kiedyś, w tekście Odrębnie zostaną omówione oceany. Przywiozłem do domu kilka podpisanych książek, trochę fajnych historii, adresów i numerów telefonów. Nawiązałem sporo bardzo cennych znajomości. Co najmniej kilka przetrwało do dziś. Potem Agnieszka dosłała mały albumik zawierający kilkanaście zdjęć. Jak pozujemy z poetami. Jak przymierzam za małą kurtkę Bartka, jak pijemy Książa z puszek na ławce w parku i tak dalej.
Na jednym zdjęciu trzymamy się za rękę z Łukaszem, już nie pamiętam jego nazwiska, to był ostatni raz, kiedy się widzieliśmy. Łukasz, jak żyjesz?
Nie lubię dużych scen i ogromnych sal. Nie lubię tłumów. Nie byłem nigdy na żadnym wielkim festiwalu muzycznym, na filmowe jeździłem właściwie tylko po to, żeby się spotkać z ludźmi. Podoba mi się specyfika małych wydarzeń literackich, bo przypominają raczej fajną, naprędce zorganizowaną imprezę, na którą nie trafia nikt przypadkowy i nie trzeba się kłócić, której płyty teraz posłuchamy. Czy będą to Beatlesi, punk rock czy vaporwave.
A może jednak tu też się mylę. Może wcale tak nie jest. Może tak było kiedyś, a może tylko tak mi się zdawało, bo chciałem w to wierzyć. Ale owszem, jestem przekonany, że w Legnicy spotkała się naprawdę fajna, przeurocza banda i że czuliśmy się ze sobą bardzo dobrze. I chyba dość blisko, w jakiś sposób spokrewnieni.
Pisanie jest zajęciem bardzo intymnym i przez to samotnym. „Czy jest to ranczo w Montanie czy suterena z tysiącem płyt z filmami i szybkim internetem, to nigdy nie zawodzi. Jesteśmy tam, i jesteśmy sami. I jesteśmy samotni. A kiedy już jesteśmy wystarczająco żałośni, niszczymy to swoje ukochane gniazdko i zmuszamy się do wyjścia na na świat”, jak pisał Chuck Palahniuk w Non Fiction. Jedziemy na warsztaty albo na festiwale. Czytać, słuchać, rozmawiać.
Właśnie dlatego myślę, że dobrze jest robić festiwal na zadupiu (sorry Legnico, Zamość to też zadupie). Nie wiem, czy dobrze jest przyjeżdżać z jednego zadupia na kolejne, ale od niedawna byłem już studentem, a Lublin, jeśli nawet posiada cechy zadupia, to tylko te najlepsze (poza tym, że szansa dostania w nos była tam podobno znacznie większa niż gdzie indziej), chociaż literacko wówczas jeszcze niewiele się tam działo.
W każdym razie byliśmy poniekąd obcy w tym mieście. Dlatego trzymaliśmy się razem. Trochę jak turyści, trochę jak urlopowicze z wycieczki. Było nas raczej mało, ledwie garstka, a to wytwarzało specyficzną atmosferę, bardziej osobistą, w której mogliśmy się już od początku w jakiś sposób rozpoznać, znaleźć wspólny mianownik. Mnie to odpowiadało. W masie, jak wiadomo, wszystko się rozpływa. A dobrze jest móc swobodnie porozmawiać z poetą tuż po warsztatach albo po jego występie w jakiejś zadupiarskiej pizzeri na pięć stolików, która gdyby nie my, pewnie dawno byłaby już zamknięta. Dobrze jest wiedzieć, że kiedy oderwiesz się od reszty, bo zagapiłeś się na ładną dziewczynę, która właśnie przechodzi przez Rynek i nagle stoisz sam na placu, wystarczy odczekać chwilę i rozejrzeć się dookoła, żeby się znowu odnaleźć. Żeby dojrzeć znajome twarze. Albo wejść do pierwszej lepszej kawiarni czy baru, żeby móc kontynuować rozmowę w tym samym towarzystwie.
Byłem też we Wrocławiu. Kilka razy, kilka lat później. Duże sale, duże sceny, gale, nagrody, jacyś goście i muzycy z zagranicy. Wchodząc do Impartu, a potem do tego teatru w okolicach dworca, którego nazwy już nie pamiętam, wchodziło się z tłumu w tłum. Ludzie wpadali i wypadali. I już nie wracało się razem do tego samego internatu, żeby kontynuować imprezę do białego rana. To oczywiste i nie ma w tym nic złego. Ale wolałem starą formułę. Tę, która skupiała raczej, zamiast rozpraszać.
Wspomnienia rzadko ożywają. Ostatnio Konrad wrzucił zdjęcie z czasów, kiedy był „szczurkiem”, czyli mniej więcej z okresu, w którym się poznaliśmy, czyli podczas Połowu, zdaje się, 2007. Tomek napisał, że przypomina mu się Kołobrzeg, albo jakoś tak. Potem Kamil napisał to, co pamięta, i ktoś jeszcze, i Julka, że to bardzo miłe wspomnienia. I prawie każdy z uczestników dodał swoje trzy grosze. I wtedy polubiłem. I potem ktoś jeszcze. Co z tego, że wspomnienia nieraz trochę kłamią, skoro właśnie ożywają. W takich momentach. Zmieniają swój tryb. Z nocnego na dzienny.
Więc myśląc o Porcie i jego początkach, myślę przede wszystkim o ludziach, których poznałem, głównie podczas warsztatów, ale też podczas samego festiwalu; których cenię i którzy są mi bliscy.
Myślę też o wierszach, których część ciągle odzywa się w głowie, zupełnie nieproszonych, w niespodziewanych momentach; część przechodzi albo przeszła już dawno do mowy codziennej i trudno jest teraz nawet znaleźć ich źródło. Bez nich Późny karnawał zapewne nie byłby taki, jaki jest.
I myślę o inspiracji. O tym, że wówczas przekonałem się, że nie jestem sam. Albo, że nie tylko ja jestem sam i że dzielę ten mój specyficzny rodzaj samotności z innymi. Że cała ta zabawa ma jakiś sens, chociaż ciągle nie rozgryzłem jaki.
Piszę o tym dookoła, ale inaczej nie potrafię. Pisząc o tym, uciekam od pisania o tym, jak się ucieka przed pisaniem pracy magisterskiej na przykład. Do kuchni, do nieprzeczytanych i zaległych artykułów i listów, do okna, żeby sprawdzić, jaka jest teraz pogoda, do papierosów i telefonu, który przecież nawet nie dzwoni. Coś mi w tym cały czas przeszkadza. Wychodzi na to, że sam sobie chcę w tym przeszkadzać. Że szukam wymówki, żeby o tym nie myśleć i nie wspominać, i nie próbować tego zamykać w zdaniach, akapitach i tak dalej. Boję się spłycenia tego, sprowadzenia do opisu i kilku wniosków.
Ale być może to jest właśnie tak proste. To była fajna impreza. I dla mnie, a podejrzewam, że nie tylko, początek pewnej przygody. Że fajnie jest pisać i czytać, i słuchać, i potem o tym gadać. A potem wracać z kacem do domu i po jakimś czasie znowu pisać i czytać, i słuchać, i na powrót o tym gadać. Proste. Ale mogę się mylić.
O AUTORZE
Kajetan Herdyński
Ur. w 1980 r. w Zamościu. Absolwent filozofii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim; laureat kilku konkursów literackich (m.in. trzykrotny finalista i zdobywca nagrody publiczności w konkursie im. Jacka Bierezina oraz finalista „Połowu” w 2006 roku); wiersze publikował w czasopismach literackich i antologiach w Polsce i Wielkiej Brytanii (debiut w „Kresach” w 2003 roku); autor książki poetyckiej Późny karnawał (Instytut Mikołowski, Mikołów 2012) za którą otrzymał III nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Literackim Złoty Środek Poezji w 2013 roku; mieszka i pracuje w Krakowie.