debaty / wydarzenia i inicjatywy

Port Wrocław – opowieść dawnego uczestnika

Michał Piętniewicz

Głos Michała Piętniewicza w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

Pamię­tam, to była wcze­sna wio­sna. Skoń­czy­łem pro­wa­dzić zaję­cia na PWSZ w Tar­no­wie, kie­dy zadzwo­nił do mnie Maciej Melec­ki, żebym zare­zer­wo­wał miej­sca w pocią­gu. Naza­jutrz mie­li­śmy wyru­szać na Port Wro­cław. Byłem wte­dy w takim sta­nie, że nie zale­ża­ło mi, ale jed­nak cie­szy­łem się mimo wszyst­ko, że poja­dę. Wsia­dłem do pocią­gu w Kra­ko­wie i sam usia­dłem w prze­dzia­le. Czy­ta­łem wte­dy ksią­żecz­kę Kępiń­skie­go o zabu­rze­niach sek­su­al­nych. Byłem sam i roz­my­śla­łem o Annie. Była boha­ter­ką moje­go nowo powsta­ją­ce­go tomi­ku. Oddział otwar­ty był o cał­kiem innych spra­wach, ja już byłem gdzie indziej.

Wro­cław przy­wi­tał nas pro­mien­nie. Hotel był prze­pięk­ny, dopraw­dy ele­ganc­ki i na pozio­mie. Nie­dłu­go wyru­szy­li­śmy przy­wi­tać pierw­szy dzień Festi­wa­lu. Sie­dzie­li­śmy przy sto­li­ku, pili­śmy piwo. Byłem tro­chę odłą­czo­ny, jak­by nie­tu­tej­szy. Myśla­łem wte­dy o swo­im nowo powsta­ją­cym tomi­ku i o jego boha­ter­ce. Ten tomik do dzi­siaj śni mi się po nocach. Podob­nie jak jego boha­ter­ka: Anna. To była dłu­ga noc, peł­na roz­mów, dymu papie­ro­so­we­go, alko­ho­lu, przy­jaź­ni, ado­ra­cji, miło­ści, sza­leń­stwa. To była tak­że noc peł­na poezji i wzru­szeń, co jakiś czas szli­śmy oglą­dać wystę­py poetów. Posze­dłem spać póź­no, a raczej wcze­śnie rano. Jutro mia­łem wystę­po­wać na Por­cie. Czu­łem pew­ną eks­cy­ta­cję, kie­dy się obu­dzi­łem, ale bez prze­sa­dy.

Dopie­ro gdy przy­je­cha­li­śmy do Impar­tu, poczu­łem tre­mę. Wraz z Agniesz­ką Mira­hi­ną, Prze­mkiem Wit­kow­skim i Kubą Woj­cie­chow­skim sta­li­śmy w kulu­arach i zasta­na­wia­li­śmy się gorącz­ko­wo jak to będzie, każ­dy z nas chciał wypaść jak naj­le­piej. Agniesz­ka, Prze­mek i Kuba pre­zen­to­wa­li swo­je wier­sze sto­jąc przy mikro­fo­nie, ja wybra­łem krze­sło, a mikro­fon opla­tał mi gło­wę. Mar­ta Pod­gór­nik, nasza ducho­wa opie­kun­ka, powie­dzia­ła mi po wystę­pie, że po raz pierw­szy ani razu nie zająk­ną­łem się przy czy­ta­niu. Było mi bar­dzo przy­jem­nie, czu­łem pew­ne speł­nie­nie. Na jakiś czas zapo­mnia­łem nawet o swo­im nowo powsta­ją­cym tomi­ku i o jego boha­ter­ce. Udzie­li­łem wywia­du, potem usia­dłem przy sto­li­ku i poczu­łem jakieś wypeł­nie­nie: nie wiem, czy moż­na nazwać je zwy­cię­stwem albo bło­go­sta­nem, w każ­dym razie było to dość przy­jem­ne.

Po wyj­ściu z Impar­tu pocho­dzi­li­śmy jesz­cze po pięk­nym Wro­cła­wiu, wsie­dli­śmy do pocią­gu i odje­cha­li­śmy: festi­wal będzie trwał, ale już w inny spo­sób, każ­dy z nas wra­cał do swej codzien­no­ści. Świę­to minę­ło. Kar­na­wał ustał. Ale poezja wła­śnie była goto­wa, aby ponow­nie powstać. Prze­cież cho­dzi o to, żeby tej codzien­no­ści nie zmar­no­wać. Przy­je­cha­łem do Kra­ko­wa póź­ną nocą (albo wcze­snym ran­kiem – już nie pamię­tam). Pamię­tam tyl­ko, że naza­jutrz umó­wi­łem się z Dome­lem i Porucz­ni­kiem na piwo, aby świę­cić opo­wieść. Tak: to moż­na nazwać swe­go rodza­ju zwy­cię­stwem, ale było to zwy­cię­stwo mało efek­tow­ne, mało spek­ta­ku­lar­ne, ciche i spo­koj­ne.

Port Wro­cław to wspa­nia­ła impre­za poetyc­ka. To jest taki teatr dziw­ny, gdzie sens tkwi przede wszyst­kim w spo­tka­niu inne­go czło­wie­ka, poety. Celo­wo napi­sa­łem: naj­pierw spo­ty­kam czło­wie­ka, póź­niej poetę. Myślę, że cho­dzi przede wszyst­kim o jakieś poczu­cie wspól­nej spra­wy, o któ­rą wszy­scy tam, każ­dy na swój spo­sób, sta­ra­li­śmy się. To jest takie wspól­no­to­we, fami­liar­ne doświad­cze­nie poetyc­kiej rodzi­ny, odpo­wied­nie hie­rar­chie też ist­nia­ły. Było widać kim jest ten waż­ny, a kim ten mniej waż­ny (bar­dziej sza­ry, mniej­szy). Było widać dooko­ła kogo sku­pia się uwa­ga, było widać kto jest duszą poszcze­gól­nych sto­li­ków. Ale pomi­mo tych oczy­wi­stych, imma­nent­nie wpi­sa­nych hie­rar­chii (każ­da bran­ża rzą­dzi się podob­ny­mi pra­wa­mi), czu­ło się pew­ną soli­dar­ność tych, któ­rzy tam byli. Wie­dzie­li­śmy, że łączy nas wspól­na spra­wa, któ­rej na imię poezja. I to wła­śnie o nią wal­czy­li­śmy pijąc piwo, kłó­cąc się, pła­cząc i prze­py­cha­jąc się przy sto­li­kach. O nią wal­czy­li­śmy, kie­dy peł­ni spię­cia (sta­rzy wyja­da­cze pew­nie byli wylu­zo­wa­ni) pre­zen­to­wa­li­śmy swo­je wier­sze na sce­nie.

Będę dobrze wspo­mi­nał ten mój, wyżej opi­sa­ny Port Wro­cław. Było dla mnie zaszczy­tem, że mogłem brać w nim udział.

A mój tomik? No cóż, wciąż śni mi się po nocach. Tak jak i jego boha­ter­ka.

O AUTORZE

Michał Piętniewicz

Urodzony 13 stycznia 1984 roku. Poeta. Absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Uczestnik projektu „Połów 2008”. Wyróżniony m.in. w konkursie im. Gombrowicza „Przeciw poetom”. Mieszka w Krakowie.