debaty / wydarzenia i inicjatywy

PORT z wisienką

Agnieszka Wawrzyńska

Głos Agnieszki Wawrzyńskiej w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

Mój POR­To­wy pamięt­nik jest nie­co skom­pu­te­ry­zo­wa­ny – w kil­ku­dzie­się­ciu kata­lo­gach zwią­za­nych w jakiś spo­sób z Biu­rem Lite­rac­kim kry­ją się te wszyst­kie czą­stecz­ki budu­ją­ce atom, wiel­ką przy­go­dę, jaką co roku był dla mnie festi­wal. Nie chcę zaczy­nać jak w rekla­mie pew­nych cukier­ków… ”nigdy nie zapo­mnę tego smaku…lekki, śmie­tan­ko­wy”, choć PORT był i jest prze­cież spo­tka­niem śmie­tan­ki – lite­rac­kiej rzecz jasna. Odgrze­bu­jąc wspo­mnie­nia myślę że ostat­ni z legnic­kich festi­wa­li, ten z kwiet­nia 2003, uwa­żam za bitą śmie­tan­kę – w dodat­ku z wisien­ką. Może z powo­du pre­lu­dium, jakim oka­za­ły się aż dwa spo­tka­nia warsz­ta­to­wi­czów…

Na pierw­sze- w Dzier­żo­nio­wie- musia­łam dojść na pie­cho­tę, na szczę­ście tyl­ko z jakiejś wio­ski pod Wał­brzy­chem. Po pro­stu uciekł mi auto­bus. Ostat­ni w tym dniu. Wbie­ga­jąc do sali chcia­łam się przed­sta­wić, ale nie wie­dzia­łam jak: jeśli stan­dar­do­wo- pomy­ślą że mało ory­gi­nal­na; jeśli ory­gi­nal­nie- pomy­ślą że spa­dła z księ­ży­ca.… na szczę­ście Artur Bursz­ta wyrę­czył nas wszyst­kich zada­niem two­rze­nia poezji abs­trak­cyj­nej na zasa­dzie: czło­wiek – potra­wa. Jedy­ny przy­kład jaki przy­cho­dzi mi do gło­wy to Dycio- kry­żał­ki (choć- przy­zna­jąc się bez bicia- nie wiem jak to powin­no być napi­sa­ne!) W każ­dym razie – było smacz­nie. Z powo­du zaba­wy, z powo­du czę­ści ofi­cjal­nej warsz­ta­tów, w któ­rej nasi „wykła­dow­cy” (Bursz­ta, Sosnow­ski i Tka­czy­szyn-Dyc­ki) pró­bo­wa­li nam wybić z gło­wy pisa­nie ale i z powo­du czę­ści nie­ofi­cjal­nej, gdzie pędzi­li­śmy do pobli­skiej „Żab­ki” (jedy­ne­go mono­po­lo­we­go w Dzier­żo­nio­wie) otwar­tej tyl­ko do 23:00 by zaopa­trzyć się w dłu­to poetyc­kie i kon­ty­nu­ować cało­noc­ne dys­pu­ty w hote­lo­wym poko­ju dziew­czyn z War­sza­wy. W pla­nie warsz­ta­tów god­ną zauwa­że­nia była sek­cja pt. „Jak pisać o życiu by nie wzbu­dzać w czy­tel­ni­ku mdło­ści”- po niej kil­ku z nas uro­czy­ście podar­ło lite­rac­ki doro­bek swo­je­go życia w sty­lu „Ja go kocham a on mnie nie – chy­ba sobie strze­lę w łeb” i posta­no­wi­ło zacząć od nowa. W nie­któ­rych przy­pad­kach to nawet zaowo­co­wa­ło.

Póź­niej był PORT 2002 (bita śmie­tan­ka, ale jed­nak bez wisien­ki), a zaraz po nim – kolej­ne listo­pa­do­we warsz­ta­ty „dla spóź­nial­skich” (pro­gram miał być podob­ny do tego z Dzier­żo­nio­wa a zało­że­nie takie, by w kwiet­niu, przy oka­zji wio­sen­ne­go Festi­wa­lu spo­tkać obie gru­py i wszyst­kim- za jed­nym zama­chem- wybić z gło­wy pisa­nie). Z racji tego że mia­łam zaszczyt uczest­ni­czyć rów­nież i w tej „powtór­ce z roz­ryw­ki”, a pro­gram jako tako mia­łam już prze­ro­bio­ny, posta­no­wi­łam zająć się czę­ścią nie­ofi­cjal­ną. Wte­dy- jak grom z jasne­go nie­ba- poja­wi­ło się pyta­nie: gdzie po godzi­nie 23:00 mogę zabrać 20-oso­bo­wą gru­pę ludzi z całej Pol­ski by poka­zać im moje rodzin­ne mia­sto z jak naj­lep­szej stro­ny a jed­no­cze­śnie spra­wić by czu­li się zaopa­trze­ni w to, co potrzeb­ne do szczę­ścia, czy­li piwo i cie­pły kąt. Pyta­nie – niby pozor­nie bła­he- oka­za­ło się praw­dzi­wym wyzwa­niem. Wraz z Seba­stia­nem, któ­re­mu to mia­sto rów­nież nie było obce, ze wszyst­kich (trzech) loka­li wybra­li­śmy ten któ­ry był otwar­ty- tajem­ni­czo brzmią­cą Piz­ze­rię, czyn­ną do ostat­nie­go gościa. Jej pra­cow­ni­cy byli zapew­ne nie­co zasko­cze­ni że „ostat­nich gości” jest kiku­dzie­się­ciu i w dodat­ku robią co im się podo­ba, łącz­nie z prze­me­blo­wa­niem, ale kie­dy prze­kal­ku­lo­wa­li pew­ne spra­wy (szcze­gól­nie piwo), nie mie­li nic prze­ciw­ko. Oczy­wi­ście nasi „poeci- wykła­dow­cy” byli tam razem z nami. Jeden z kole­gów powie­dział nawet: „Kur­cze, czu­ję się wyjąt­ko­wo. Posze­dłem na piwo ze sław­nym Andrze­jem Sosnow­skim”. Były to kolej­ne uda­ne warsz­ta­ty – szcze­gól­nie bene­fis Dycia, z któ­re­go dowie­dzie­li­śmy „dla­cze­go mówi się ukra­iń­czuk i pola­czuk” oraz „jaka jest róż­ni­ca pomię­dzy języ­kiem che­chłac­kim a ukra­iń­skim i pol­skim”. Tego się nie znaj­dzie w PWN-ie!

Przy­szła wio­sna. Kwie­cień 2003. PORT Legni­ca któ­re­mu towa­rzy­szy­ły „warsz­ta­ty mie­sza­ne” (tro­chę z Dzier­żo­no­wa, tro­chę z listo­pa­da). Wykła­dow­ców było wię­cej – przy­by­li rów­nież na festi­wal. Mar­cin Świe­tlic­ki budo­wał poezję z kloc­ków, Andrzej Sosnow­ski pod­su­wał pomy­sły na „to coś” co powo­du­je że wiersz jest jedy­ny i nie­po­wta­rzal­ny, Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki roz­śmie­szał nas do łez inte­re­su­ją­cy­mi (w pew­nym sen­sie) tytu­ła­mi tomi­ków, któ­ry­mi nie­ko­niecz­nie powin­ni­śmy się suge­ro­wać a na koniec musie­li­śmy się spo­wia­dać z naszej rado­snej twór­czo­ści. Były wyro­ki. Nie­któ­rym przy­pa­dło pie­kło, innym czy­ściec, jesz­cze innym ta lep­sza rze­czy­wi­stość. Ale każ­dy miał szan­sę popra­wy. Każ­dy mógł przy­cup­nąć pod sce­ną Teatru Modrze­jew­skiej by po(d)słuchać pro­fe­sjo­na­li­stów. A było kogo słu­chać. Praw­dzi­wa „bita” śmie­tan­ka. Poeci spo­za gór, rzek i mórz – Armi­ta­ge i Maxwell. Do tego jaz­da w „taxi” Andrze­ja Sosnow­skie­go, magicz­ny wie­czór „Tri­bu­te to D.J.Enright” czy­li pamięć po zmar­łym któ­ry stwo­rzył „Raj w obraz­kach” (w tłu­ma­cze­niu Pio­tra Som­me­ra) i – moja „wisien­ka” w całej impre­zie- Koły­san­ki Dycia z „Przy­czyn­ku do nauki o nie­ist­nie­niu” prze­ry­wa­ne mru­czan­ką „lala lala lala” (na melo­dię tra­dy­cyj­nej pie­śni ludo­wej). Genial­ne. Już sły­sząc ten tomik w listo­pa­dzie pod nazwą „Czas na poca­łun­ki” wie­dzia­łam ze „to jest to”. Pre­cy­zja, per­fek­cja, „Dyc­ki” styl w któ­rym prze­my­śla­na jest każ­da lite­ra. Zde­cy­do­wa­na „wisien­ka”. I nawet fakt, że kil­ka godzin póź­niej kolej­ny raz nastą­pi­ła część „nie­ofi­cjal­na” warsz­ta­tów i sie­dzie­li­śmy u mnie w domu dys­ku­tu­jąc i zagry­za­jąc dys­ku­sję maka­ro­nem z „Bie­dron­ki” i sosem spa­ghet­ti z prosz­ku, nawet to nie pozwo­li­ło mi zapo­mnieć „Przy­czyn­ku (…)”. Mimo że Dycio­we­go musi­ca­lu nie da się powtó­rzyć – książ­kę mam na pół­ce. Wra­cam. Wspo­mi­nam.

Teraz… prze­by­wam na tym­cza­so­wej dobro­wol­nej emi­gra­cji. Prze­cha­dzam się głów­ną uli­cą Dubli­na i widzę poetów. Dwóch. Jeden w dużym czar­nym wor­ku na śmie­ci trzy­ma swo­je tomi­ki „poezji”. Pró­bu­je wci­snąć je prze­chod­niom za cenę abso­lut­nie nie-pro­por­cjo­nal­ną do tre­ści zeszy­ci­ku. Dru­gi roz­ło­żył swo­je książ­ki na kocu i zaopa­trzył się w kart­kę z napi­sem „kupuj­cie zanim umrę”. Myślę o rewo­lu­cji. Pięk­nej, choć nie do koń­ca real­nej. My przy­śle­my Irland­czy­kom Biu­ro Lite­rac­kie (na jakiś czas), a oni przy­ślą nam swój rząd. Zmia­ny są w życiu potrzeb­ne. Tym­cza­sem… jest 4:36. Zaraz będę się musia­ła obu­dzić. Czas do pra­cy.