debaty / ankiety i podsumowania

Portowe opowieści: Legnica – finał

Przemysław Rojek

Podsumowanie debaty "Opowieści Portowe: Legnica".

strona debaty

Opowieści Portowe: Legnica

Rok 1996, dwa dol­no­ślą­skie mia­sta – Legni­ca i Jawor; jako swo­ista kon­ty­nu­acja w nowej for­mu­le Nie­miec­ko-Pol­skich Spo­tkań Mło­dych Pisa­rzy, orga­ni­zo­wa­nych w Stro­niu Ślą­skim już w pierw­szej poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych, odby­wa się festi­wal Euro­pej­skie Spo­tka­nia Mło­dych Pisa­rzy. Rok 1997 – dru­ga edy­cja impre­zy, już pod nazwą Fort Legni­ca. Rok 2000 – wbrew oba­wom (a cza­sem pew­nie też zło­śli­wym nadzie­jom) scep­ty­ków, legnic­ki festi­wal świę­tu­je swo­je pię­cio­le­cie; wte­dy też zmie­nia nazwę z wojow­ni­cze­go For­tu na gościn­ny Port. Rok 2003 – ósma edy­cja Por­tu Lite­rac­kie­go; jak się nie­ba­wem oka­że – ostat­nia orga­ni­zo­wa­na w Legni­cy.

Osiem edy­cji, tro­chę mniej niż poło­wa z wszyst­kich dwu­dzie­stu… Pierw­sza odsło­na deba­ty gro­ma­dzą­cej por­to­we opo­wie­ści się­gać mia­ła wła­śnie do Legni­cy, w lata 1996–2003 – w czas dziw­ny, trud­ny, ale też na swój spo­sób hero­icz­ny, a już na pew­no zało­ży­ciel­ski. Sytu­acja nowej pol­skiej lite­ra­tu­ry tam­te­go okre­su docze­ka­ła się już wie­lu kom­pe­tent­nych opra­co­wań, zna­la­zła swe miej­sca w aka­de­mic­kich syn­te­zach: pod­da­ny pre­sji mło­de­go nad­wi­ślań­skie­go kapi­ta­li­zmu rynek wydaw­ni­czy, efe­me­rycz­ne i per­ma­nent­nie balan­su­ją­ce na kra­wę­dzi ban­kruc­twa cza­so­pi­sma, zni­kli­we nakła­dy, prak­tycz­nie żad­na pro­mo­cja, dys­try­bu­cja ogra­ni­czo­na do kil­ku lokal­nych księ­garń, docho­dy z pisa­nia pozwa­la­ją­ce poecie co naj­wy­żej na prze­jazd z jed­ne­go spo­tka­nia z czy­tel­ni­ka­mi na inne (dru­gą kla­są)… Legnic­ka enkla­wa pozwa­la­ła mło­dej lite­ra­tu­rze na swe­go rodza­ju licze­nie sza­bel, na to, by poecie choć­by na te dwa-trzy dni przy­wró­co­na zosta­ła należ­na mu spo­łecz­na god­ność – dla­te­go na festi­wal Biu­ra Lite­rac­kie­go od same­go począt­ku cią­gnę­li nie­mal wszy­scy naj­waż­niej­si pra­wo­daw­cy (i pra­wo­daw­czy­nie) auten­tycz­nie nowych poetyc­kich gło­sów. A w ślad za nimi – rzecz bez pre­ce­den­su – publicz­ność z całej Pol­ski, dla któ­rej ta zdzi­cza­ła lite­ra­tu­ra oka­zy­wa­ła się nie­wy­mu­szo­nym przez żad­ną insty­tu­cję, waż­nym tro­pem toż­sa­mo­ścio­wej, poko­le­nio­wej i świa­to­po­glą­do­wej iden­ty­fi­ka­cji.

Osiem – tyle gło­sów uda­ło się zgro­ma­dzić w pod­su­mo­wy­wa­nej wła­śnie deba­cie; dokład­nie tyle samo, co legnic­kich edy­cji Fortu/Portu… Przy­pa­dek? Oczy­wi­ście – pod warun­kiem, że ktoś wie­rzy w przy­pad­ki. Tak czy ina­czej, przy­pa­dek czy nie – w tych róż­nych prze­cież gło­sach zwra­ca uwa­gę zadzi­wia­ją­ca spój­ność: dwa powra­ca­ją­ce we wszyst­kich tych tek­stach bra­ki i jeden ich bar­dzo moc­ny wspól­ny wątek.

Brak pierw­szy to uni­ka­nie wycią­ga­nia nazbyt dale­ko idą­cych wnio­sków, awer­sja do poznaw­czo zdy­stan­so­wa­ne­go syn­te­ty­zo­wa­nia, nie­chęć do nazna­czo­ne­go aka­de­mic­ko­ścią uogól­nia­nia. Być może jest to – z pew­ne­go punk­tu widze­nia – owej deba­ty nie­do­sta­tek: wszak dwu­dzie­sto­le­cie Por­tu skła­nia­ło­by do pod­su­mo­wań bar­dziej wią­żą­cych, mogło­by stać się punk­tem wyj­ścia reflek­sji, na ile ta zro­dzo­na w poło­wie ostat­niej deka­dy ubie­głe­go stu­le­cia impre­za prze­ora­ła pol­ską lite­ra­tu­rę, wyty­czy­ła nowe jej hie­rar­chie (i w ogó­le usta­li­ła dla gry w hie­rar­chi­zo­wa­nie nowe regu­ły), na ile wpły­wo­wy­mi oka­za­ły się Biu­ro­we pomy­sły na reda­go­wa­nie, wyda­wa­nie, pro­mo­wa­nie, dys­try­bu­owa­nie ksią­żek poetyc­kich; ile nowych nazwisk i zja­wisk w pol­skiej poezji dzię­ki legnic­kie­mu festi­wa­lo­wi zaist­nia­ło w szer­szej czy­tel­ni­czej świa­do­mo­ści. Nasi dys­ku­tan­ci zde­cy­do­wa­li jed­nak ina­czej, umknę­li poku­sie wyda­wa­nia nad­mier­nie może wią­żą­cych sądów, wysta­wia­nia osta­tecz­nych ocen.

Brak dru­gi to wyraź­na nie­chęć do kom­ba­tanc­twa, zadę­cia, do przyj­mo­wa­nia opty­ki wete­ra­na. Jak iro­nicz­nie zapo­wia­da Zuzan­na Wit­kow­ska, „myśląc o jedy­nym Por­cie Legni­ca, w któ­rym uczest­ni­czy­łam, i pró­bu­jąc o nim opo­wie­dzieć, czu­ję się jak sędzi­wa bab­cia w fote­lu przy komin­ku oto­czo­na wia­nusz­kiem wnu­cząt lub rów­nie sędzi­wych kole­ża­nek”. Ale też prze­cież ta sama Wit­kow­ska nie­wie­le ponad zda­nie póź­niej zauwa­ża: „wspo­mnie­nia z Legnic­kie­go Por­tu daw­no uro­sły w mojej pamię­ci do roz­mia­ru mitu”. Podob­ną apo­rię zauwa­żyć moż­na w tek­ście Kaje­ta­na Her­dyń­skie­go, któ­ry swo­ją por­to­wą opo­wieść koń­czy tak: „ale być może to jest wła­śnie tak pro­ste. To była faj­na impre­za. I dla mnie, a podej­rze­wam, że nie tyl­ko, począ­tek pew­nej przy­go­dy. Że faj­nie jest pisać i czy­tać, i słu­chać, i potem o tym gadać. A potem wra­cać z kacem do domu i po jakimś cza­sie zno­wu pisać i czy­tać, i słu­chać, i na powrót o tym gadać. Pro­ste. Ale mogę się mylić”, choć chwi­lę wcze­śniej dekla­ru­je „nie mia­łem żad­nych zna­jo­mych poetów, pisa­rzy, a wśród zna­jo­mych takich, któ­rzy potra­fi­li roz­ma­wiać o pisa­niu i książ­kach tak, jak się roz­ma­wia o napra­wie rowe­ru albo o zaku­pach. Nie mogłem się ustrzec przed pato­sem i teraz, wspo­mi­na­jąc, sor­ry, ale też go pew­nie nie unik­nę”. Czy­li – jak naj­pro­ściej gło­si w pierw­szym zda­niu swo­je­go wspo­mnie­nia Gabriel Fle­szar – „bez sen­ty­men­tów się nie obę­dzie”. I to chy­ba wła­śnie ta ambi­wa­len­cja czy­ni lek­tu­rę gło­sów zgro­ma­dzo­nych w deba­cie tak intry­gu­ją­cą: bo z jed­nej stro­ny jest stro­nie­nie od wiel­kich a pustych reto­rycz­nych gestów, któ­re żywą mate­rię pamię­ci zamie­nia­ją w sza­cow­ną muze­al­ną ska­mie­li­nę, a z dru­giej – sen­ty­ment, nostal­gia, świa­do­mość, że uczest­ni­czy­ło się w czymś waż­nym, wresz­cie (raz jesz­cze Fle­szar, w dal­szym cią­gu cyto­wa­ne­go powy­żej zda­nia i w kil­ku następ­nych) impe­ra­tyw usza­no­wa­nia tego, że „to magia wie­ku: czas pierw­szej miło­ści, pierw­szych zespo­łów, kon­cer­tów i pierw­szych spo­tkań z teatrem (W tym domu nie ma niko­go). Czas, któ­ry w dużej mie­rze ukształ­to­wał mnie i spra­wił, że dziś jestem takim a nie innym czło­wie­kiem i robię to, co robię. Czas pierw­szych świa­do­mych obco­wań ze sztu­ką. Pierw­szych poważ­niej­szych prób two­rze­nia jej. Ale też pozna­wa­nia i sma­ko­wa­nia, czy­ta­nia i słu­cha­nia, ucze­nia się i inspi­ro­wa­nia”.

I w ten spo­sób, z połą­cze­nia dwóch wyżej wspo­mnia­nych bra­ków, docie­ram do tego, co wszyst­kie zgro­ma­dzo­ne w deba­cie gło­sy łączy – i co wyda­je się rów­nież mnie, skrom­ne­mu świad­ko­wi tak­że i tam­tych Por­to­wych dni w Legni­cy, naj­istot­niej­szym owe­go cza­su sen­sem. A tym czymś jest postrze­ga­nie Fortu/Portu nie w opty­ce socjo­lo­gicz­nej, histo­rycz­nej bądź teo­re­tycz­nej, ale przez pry­zmat emo­cji, doświad­cze­nia, prze­ży­cia. Nie­waż­ne jest to, że Port coś tam zmie­niał, wyty­czał, porząd­ko­wał, że – by spa­ra­fra­zo­wać Kla­sy­ka – wywró­cił ten sto­lik do bry­dża, przy któ­rym odgnia­ta­ła sobie tył­ki wyli­nia­ła świę­ta czwór­ka pol­skiej poezji: Patos, Obo­wią­zek, Pięk­no i God­ność; waż­ne, że dał on nam moż­li­wość bycia przez krót­ki czas poza wszyst­kim tym, co nie było „nie­obe­szłą zie­mią” poezji. Tej naszej, któ­ra – jak wykrzy­ki­wał w cza­sie słyn­ne­go czy­ta­nia swych wier­szy w jed­nym z legnic­kich zakła­dów fry­zjer­skich Krzysz­tof Jawor­ski – mia­ła za zada­nie „wydup­czyć” wszyst­ko to, co uzna­wa­no za poezji god­ne… Naj­moc­niej bodaj pisze o tym Her­dyń­ski, któ­re­mu pozwo­lę sobie na koniec raz jesz­cze oddać głos – rów­nież dla­te­go, że sko­ro Port zawsze będzie w pierw­szym rzę­dzie prze­ży­ciem, doświad­cze­niem i emo­cją, to mam kaprys zacy­to­wać tego, z kim mia­łem wiel­ką radość dzie­lić Port od same­go począt­ku moje­go w nim współ­uczest­nic­twa („Byli też tacy, któ­rzy dali się jed­nak przy­ła­pać na wła­snym unie­sie­niu, jak Prze­mek, któ­ry po ostat­nim sło­wie Andrze­ja Sosnow­skie­go na jego wie­czo­rze pro­mu­ją­cym chy­ba Taxi, pierw­szy zaczął bić bra­wo, wyprze­dza­jąc wszyst­kich o inter­wał, zry­wa­jąc się w pierw­szym odru­chu z fote­la. Widzia­łem jego twarz, w pierw­szym rzę­dzie, raz sku­pio­ną i zamy­ślo­ną, to zno­wu uśmiech­nię­tą w peł­ni podzi­wu dla tej poezji łagod­nie pły­ną­cej ponad naszy­mi gło­wa­mi. W ten spo­sób Prze­mek powie­dział mi wię­cej o swo­im sto­sun­ku do tej poezji niż kie­dy­kol­wiek indziej” – tak oto Kaje­tan obna­żał mnie w napi­sa­nym na dzie­się­cio­le­cie Por­tu ese­ju Odręb­nie zosta­ną omó­wio­ne oce­any). A zatem – Kaje­tan Her­dyń­ski raz jesz­cze: „w każ­dym razie byli­śmy ponie­kąd obcy w tym mie­ście. Dla­te­go trzy­ma­li­śmy się razem. Tro­chę jak tury­ści, tro­chę jak urlo­po­wi­cze z wyciecz­ki. Było nas raczej mało, led­wie garst­ka, a to wytwa­rza­ło spe­cy­ficz­ną atmos­fe­rę, bar­dziej oso­bi­stą, w któ­rej mogli­śmy się już od począt­ku w jakiś spo­sób roz­po­znać, zna­leźć wspól­ny mia­now­nik. Mnie to odpo­wia­da­ło. W masie, jak wia­do­mo, wszyst­ko się roz­pły­wa. A dobrze jest móc swo­bod­nie poroz­ma­wiać z poetą tuż po warsz­ta­tach albo po jego wystę­pie w jakiejś zadu­piar­skiej piz­ze­ri na pięć sto­li­ków, któ­ra gdy­by nie my, pew­nie daw­no była­by już zamknię­ta. Dobrze jest wie­dzieć, że kie­dy ode­rwiesz się od resz­ty, bo zaga­pi­łeś się na ład­ną dziew­czy­nę, któ­ra wła­śnie prze­cho­dzi przez Rynek i nagle sto­isz sam na pla­cu, wystar­czy odcze­kać chwi­lę i rozej­rzeć się dooko­ła, żeby się zno­wu odna­leźć. Żeby doj­rzeć zna­jo­me twa­rze. Albo wejść do pierw­szej lep­szej kawiar­ni czy baru, żeby móc kon­ty­nu­ować roz­mo­wę w tym samym towa­rzy­stwie”.

 

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.