Posłuchaj
Przemysław Rojek
Głos Przemysława Rojka w debacie "Biurowe książki 2010 roku".
strona debaty
Biurowe książki 2010 rokuI.
Na koniec roku zwykliśmy podsumowywać. Zwykliśmy też czynić obietnice na przyszłość, na tę możliwą do ogarnięcia datami od najbliższego stycznia do następnego grudnia (choć, jak gdzieś słyszałem, muzułmanie twierdzą, że wielkim zuchwalstwem wobec Allaha jest planowanie czegokolwiek dalej niż na kolejny dzień). Podobnoż – jak twierdzą uczeni w piśmie i życiu psychologowie – zarówno takie podsumowywanie, jak i obiecywanie bywają praktykami jeśli już nie zgubnymi, to przynajmniej niebezpiecznymi: no bo przecież w taki czy inny sposób wylezą z nas pokłady czarnowidztwa i skłonność do autodestrukcyjnych praktyk samudręczania, samooskarżania, wcześniej czy później złamiemy jakieś szlachetne postanowienie…
Z tego punktu widzenia podsumowywanie kolejnego roku działań wydawniczych Biura Literackiego jest przedsięwzięciem komfortowym, o trudnych do przecenienia walorach terapeutycznych. Jeśli sięgniemy w przeszłość, to napotkamy tam pokaźną liczbę książek wybitnych i/albo ważnych; posłuchamy, co mają do powiedzenia tak debiutanci, jak i nestorzy; będziemy mogli zajrzeć do wydawnictw sygnowanych jednym tylko nazwiskiem, ale i do posiadających wybitny walor heurystyczny antologii. Będzie proza, będzie też mowa wiązana; będzie to, co literackie, i to, co komentatorskie. Będzie nadmiar, od którego w świecie literackim, zaiste, nikt jeszcze nie umarł. A gdy popatrzymy w przyszłość? Cóż… Nie trzeba być wybitnym specjalistą od probablistyki, by przewidywać, że będzie dobrze: zapowiedzi brzmią bardziej niż obiecująco, zadrukowane i te jeszcze druku spragnione stronice wyglądają coraz rychlejszej wiosny, a wszak Biuro Literackie to nie Iwan Miczurin, geniusz sowieckiego sadownictwa, co to obiecywał wyhodować pomarańcze wielkości dyni, wyrastające wprost z zamarzniętej na wieczność gleby w syberyjskiej tundrze… Co jak co, ale w stosunku do Biura Literackiego frazeologizm o trzymaniu za słowo można traktować bynajmniej nie tylko metaforycznie.
Co zatem pozostaje? Ano, pozostaje Rabih Alameddine i jego Hakawati, mistrz opowieści. Wielkie dzieło libańsko-amerykańskiego pisarza to współczesna inkarnacja wysiłków Szeherezady, odraczającej śmierć (tu akurat jest to śmierć ojca) opowieściami. Tych zaś jest w książce mnóstwo: przeplatają się ze sobą, nawarstwiają, kolidują i spółkują, prowadzą wojny i hodują gołębie, wiodąc ku krańcom egzystencji, kultury, wyobraźni i zmyślenia. Wszystkie jednak zawierają się w jednym słowie, pyszniącym się na początku pierwszego zdania pierwszej strony, w tym być może najważniejszym słowie, od którego zaczyna się historia tego szaleństwa zwanego człowiekiem: posłuchaj.
Tak zatem – posłuchaj. Posłuchaj tych przedziwnych opowieści, udowadniających (po raz kolejny), jak fascynująco niejednoznacznymi są świat i jego doświadczanie. Posłuchaj. Posłuchaj.
II.
Moje słuchanie zacznę od trzech książek, o których już ongiś miałem pewersyjną (czyż bowiem piśmienne poświadczanie czytanego, dokładanie tekstu do tekstu nie jest najwymyślniejszą zgoła perwersją?) przyjemność dla Biura Literackiego pisać: od Polskich znaków Wojciecha Bonowicza, Modrzewiowych koron Bianki Rolando i Pół Marcina Sendeckiego. A jako dodatkowy akord w tej wysłuchiwanej przeze mnie melodii niech się pojawią poems Andrzeja Sosnowskiego.
Fascynują mnie te książki – fascynują tym, czym literatura uwodzi mnie od zawsze (a przynajmniej od momentu, gdy zacząłem czytać ją jako ktoś o tyle o ile świadomy – świadomy przede wszystkim tego, że czytającego i czytane łączą w pierwszym rzędzie relacje wzajemnych ograniczeń: czytający nigdy do końca nie rozszczelni tego, co czytane, czytane niezbyt wiele mówi o rzeczywistości otaczającej czytającego), a mianowicie wielojęzycznością. Nie chcę tu pisać o tym, co wiersze Bonowicza, Rolando, Sendeckiego i Sosnowskiego znaczą – tym bardziej że com miał napisać, już napisałem gdzie indziej, kiedy indziej (chciałoby się powiedzieć: dawno temu, w odległej galaktyce – co wszak nie byłoby nieprawdą; bezmyślnie przeszczepiana z gruntu myślenia ścisłego i przyrodniczego na nieobeszłą ziemię refleksji okołoliterackiej myśl o możliwości ścisłego powtórzenia doświadczenia lekturowego jest jedną z najbardziej zgubnych literaturoznawczych utopii)… Nie podejmę się zatem rewizji tego, co sobie we mnie te książki pomyślały: Polskie znaki niech pozostaną dla mnie miłosnym zmaganiem z niełatwą polskością; Modrzewiowe korony niech nadal będą zderzeniem metafizyki numerycznego porządku i metafizyki wizyjnego rozpasania; Pół niech nadal opowiada o wyprawie w inferno językowej ohydy i kalectwa; poems niechaj wciąż ironicznie rozprawiają się z niemożnością nazywania. Niech sobie trwają, pracowicie drążąc podskórnie wszystkie pokłady mojej czytelniczej świadomości, nadświadomości obarczonej zbyt wielką ilością wchłoniętych przeze mnie metaliterackich „red pills”, nieświadomości ogłupionej przez niewystarczającą liczbę połkniętych „blue pills”. Niech, niech… A teraz – posłuchaj. Niech słowa poetów działają jak koan w buddzymie zen, powtarzany tak długo, aż straci jakąkolwiek władzę odsyłania ku spetryfikowanej zewnętrzności i objawi prawdę najwyższą, nieoczekiwaną. Posłuchaj.
Wojciech Bonowicz: precyzja i powściągliwość. Asceza? Tak, ale w pełni domyślana, zaprojektowana, niepoddająca się szaleństwu tych wszystkich, którzy w ucieczce na pustynię szukali wciąż nowych i nowych demonów, jakby nie dość im było tych, które znali aż nadto dobrze. Słowa pozaplatane jak wymyślny warkocz: nitki sensu wiążą się ze sobą w tych, a nie innych miejscach – i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w innych nie mogą, że to już nie byłoby to… Ale czy to znaczy, że Bonowicz wierzy w łatwą łączliwość słowa i rzeczy, dyskursu i sensu, że daje się zamotać w klasycystyczną utopię ut pictura poesis? Nic z tych rzeczy – ale zamiast wprowadzać między powiedziane a opowiadane bezład, chaos, wielosłowie maskujące (bądź obnażające) nazywający niedowład (albo na odwrót: daremnie usiłujące zasypać rozziew między znaczącym a znaczonym), poeta proponuje barierę skrupulatnego, epifanijnego namysłu: namysłu, który pozwala przewietrzyć zatęchłe sądy na temat tego i owego. Tej zapory nie da się sforsować na siłę, nie sposób jej też ani przeskoczyć, ani obejść – tak jak nie da się wygrać partii szachów, zmiatając jednym gwałtownym gestem figury z szachownicy. Tu trzeba się zatrzymać, poszukać przejścia – być może zamaskowanego, ale jednak istniejącego.
Bianka Rolando – czyli logika poezji, którą śmiało można umieścić na biegunie przeciwnym do tego, w który swą flagę wbił Bonowicz. Modrzewiowe korony to logorea, to język spuszczony z łańcucha, który teraz już to fika kozły w nieprzytomnym upojeniu wolnością, już to tarza się w trawie, już to kąsa na odlew. Powiedziałbym, że w tej książce jest coś barokowego: jakieś rozpasanie, jakaś niepowściągliwość językowej cielesności, a wszystko to podszyte jakąś osobliwą delectatio morosa – ktoś (Grudnik? Roland? Jeszcze ktoś inny spośród tych fantastycznych dziwotworów poetki, powoływanych do życia z jakimś leśmianowskim zgoła brakiem szacunku do szacownych zaleceń Wilhelma Ockhama?) na korze tych modrzewi już ryje złowróżbne sentencje, psuje pyszną zabawę, zaminowuje hedonizm tej poetyckiej orgii słów. Et in Arcadia ego. Hodie mihi, cras tibi. Ale nie – jednak nie barok: raczej Bizancjum. Może – w ostateczności – karnawał wenecki… Oczywiście, nie może być mowy o Bizancjum i Wenecji historycznych – a jedynie o takich, jakie do dziś funkcjonują w otchłaniach kolektywnej nieświadomości kultury europejskiej. Fantazmat zepsucia i wykwintu, użycia i rozpaczy, elegancji i perwersji, przerafinowania i prymitywności.
Marcin Sendecki. Jego rozmiarowo niewielka książka to w istocie projekt równie totalny – i równie nicestwiący – co Podróż do kresu nocy Louisa-Ferdinanda Céline’a (aż prosi się o sąd, że jakie czasy, takie opowieści: francuski powieściopisarz mógł sobie pozwolić, by ze środka szczytującego modernizmu wywieść narrację rozpisaną na blisko tysiąc stron, współczesnemu poecie muszą wystarczyć fragmenty, okruchy, skrawki i pozostałości). Gdzie wiedzie opowieść Sendeckiego, ku jakiemu kresowi zmierza, gdzie wybrzmiewa ostatni jej akord? Tam, gdzie zaczyna się nic – gdzie rozsnuwa się mrok tego, co wymyka się jakiemukolwiek nazwaniu. Pół to zapis języka w stanie agonii, w przedśmiertnym charczeniu, wijącego się w konwusjach. To, co książka ta ma do powiedzenia, nie jest powiedziane w sensie ścisłym – jeśli już, to raczej wyskandowane, wymamrotane, wybełkotane. To opis świata podjęty przez słowo ogarnięte paraliżem, słowo afatyczne, słowo popełniające na naszych oczach mało spektakularne samobójstwo. W opowieści Sendeckiego słyszę szum – jak w źle nastrojonym radiu. Wsłuchuję się zatem – niczym bohater Głosu Pana Stanisława Lema – w hipnotyzujący posiew płynący z kosmosu, usiłując dociec w nim sensu. I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że sensem tym jest wielkie, przerażające, zasysające, uwodzicielskie niczym oczy węża nic.
Z poems Andrzeja Sosnowskiego docierają do mnie przede wszystkim przytoczone tam wyimki z tragedii Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa, didaskalia opisujące zachowania chóru. Nic na to nie poradzę: im usilniej staram się objąć ostatnią książkę autora Sezonu na Helu jakimś całościującym spojrzeniem, im bardziej – by odwołać się do związanej z fotografią terminologii Rolanda Barthes’a – próbuję nadać jej rangę studium, tym bardziej uwiera mnie owo punctum. Chór robi to, chór robi tamto… niczym jakaś osobliwa wariacja na temat metody poetyckiej „I do this, I do that” Franka O’Hary. Kto wie – być może w ten sposób staram się znieczulić wrażenie radykalnej samoistności (a tym samym niesamowitości) nowych wierszy Sosnowskiego? Może czepiam się tego jedynego bodaj stałego punktu odniesienia w rozwibrowanym, złośliwie rozchichotanym wszechświecie poems, aby nie oszaleć, aby nie przyznać się, że oto moja interpretatorska wyporność musi skapitulować? Sosnowski – inaczej niż Sendecki i Rolando – ani nie nadaje swojej skrajnej poetyckiej nieodpowiedzialności stygmatu apokalipsy, ani nie nurza się w ekstazie. On gra: tka swoje niedocieczone plecionki z obsesją godną Raymonda Roussela, zachwyca błyskotkami stylu, a jednocześnie drwi z czytelnika, którego wysiłki zmierzające ku rozumieniu odbijają się od powierzchni niczym puszczony wprawną ręką płaski kamyk od tafli wody – i jeszcze raz, i jeszcze raz…
Tylko tyle? Aż tyle? Zdecydowanie to drugie – bo od poezji trudno oczekiwać czegoś więcej niż waloryzowania naszego postrzegania tego, co poza tekstem. Na tym – takie jest moje skromne (i nieskromne zarazem) zdanie – polega sens poetyckiego potykania się z wszelką innością. Nie na – za przeproszeniem – przesłaniu, sensie, uniwersalnych wartościach, pouczeniu; właśnie na ukazywaniu, że wielość egzysetncji zdolna jest powoływać do życia wielość światów, w których niezawisłość czytelnik bywa łaskawie dopuszczany, ale w których na zawsze pozostanie jedynie gościem. Gościem, któremu – owszem – powala się na wiele, który czuć się winien w wierszu jak u siebie w domu, ale któremu nie wolno też zapomnieć, że prawa gościnności działają w dwie strony… „Czy podoba wam się ten ogród?” – takie pytanie wyczytuje na przypadkowo spotkanej tablicy w parku Konsul z powieści Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego. I dalej: „czy należy on do was?” – ostrzegawczo zapytuje ta sama tablica; „uważajcie, aby wasze dzieci go nie niszczyły”. Czytelnik przed wierszem staje właśnie jak Konsul, ten ostatni przyczułek kultury – i winien zachować ostrożność. A zatem – słuchać. Słuchać.
Do tego właśnie – kolejny rok z rzędu – zachęcają mnie książki Biura Literackiego: Sendeckiego, Rolando, Bonowicza, Sosnowskiego. Ale nie tylko te. Jeszcze wiele innych. Na przykład te dwie.
III.
Posłuchaj. Była sobie poetka. Była sobie autorka wierszy, której – przyznaję ze wstydem – słuchać nie potrafiłem. Której projekt poetycki do mnie nie docierał, a w związku z tym nie poświęciłem mu uwagi, której się domagał. Efekt był łatwy do przewidzenia – i politowania godny: miałem powidok jakichś lirycznych fragmentów, które traktowałem jako już to hermetyczne, już to naiwne. Niegodne (o hańbo! o wstydzie!, krzyczę w ślad za Kordianem ze szczytu Białej Góry) bardziej wytężonego – znaczonego również odpowiednio ważką ilością czasu lekturowego – namysłu.
Posłuchaj. Przyszedł dzień, kiedy poetka przestała dla mnie być w czasie przeszłym (i w najwyższym stopniu nieokreślonym), a zaistniała tu i teraz – i bodaj na zawsze… Bo oto spod prasy Biura Literackiego wyszła księga zbierane, gubione – poetyckie pisma wszystkie Krystyny Miłobędzkiej. Owszem, na wstrząs tej lektury byłem przygotowany: już lektura osobliwego zbioru znikam jestem, zapisu spotkań autorskich poetki, postawiła moją czytelniczą kompetencję w obliczu konieczności gruntownego zrewidowania własnego zadufania… Ale owo znieczulenie było jednak miejscowe: bo na totalność świata poetyckiego Miłobędzkiej nie ma antidotum, nie ma szczepionki. Ta powykręcana (a przecież tak urodziwa, pełna drobiazgów tak zachwycających) składnia rozbłyskująca olśnieniami najwyższego sensu, ta przenikliwość patrzenia na świat idąca o lepsze z kosmosem językowej immanencji, ta czułość zmagająca się z okrucieństwem i brakiem jakichkolwiek złudzeń… W czasie marnym poetyckiego rozproszenia Krystyna Miłobędzka wzniosła gmach o rozmiarach przywodzących na myśl największe, najpełniej koherentne, najgłębiej domyślane uniwersa polskiej poezji: Norwida, Leśmiana, Przybosia, Karpowicza. Jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało: słuchanie Miłobędzkiej jest partycypowaniem w opowieści o przywracaniu sensu poezji władnej cokolwiek. Cokolwiek – czyli wszystko.
IV.
Posłuchaj. Jest sobie poetka. Nazywa się Martyna Buliżańska. I mówi głosem dziecięcym, choć – niczym w wierzeniach Etrusków – dziecięciem tym jest Tages, chłopiec wyorany z ziemi, który mimo niedorosłej postury, był siwowłosy i siwobrody. I wieszczył. A wszak wiadomo – co najmniej od czasów mądrego pana Hansa z Kopenhagi – że dziecięciu jedynie przysługuje prawo powiedzenia, że król jest nagi. Słuchajmy więc Buliżańskiej z uwagą – bo choć głos jej drży jeszcze, rozpisany na ledwie dziesięć wierszy pomieszczonych w antologii Połów. Poetyckie debiuty 2010, już słychać, że może to być głos mocny. I może – kto wie, kto wie – wywieszczy on to i owo w polskiej poezji… Na razie pozostaje cieszyć się, że możemy słuchać poetyckich dźwięków tak wyrazistych, tak niepodrabialnych, tak frapujących, tak nadspodziewanie dojrzale wydobytych i tak świeżych.
V.
Kto ma uszy do słuchania – jak powiedziano Janowi w dzień Pański na wyspie Patmos, kiedy doznał on zachwycenia – niechaj słucha, co mówi Duch do Kościołów. Kto ma uszy, niech posłucha, co poezja mówi poetom, co poeci mówią poezji. A mówią rzecz bardzo krzepiącą: nie będzie, Janie – nie tym razem, nie teraz jeszcze i nie tutaj – żadnej apokalipsy.
O AUTORZE
Przemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.