debaty / ankiety i podsumowania

Postscriptum

Marek Olszewski

Głos Marka Olszewskiego w debacie "Biurowe książki 2014 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2014 roku

Zwy­kle z dystan­sem odno­szę się do popu­lar­nych zesta­wień, któ­re pod koniec roku pró­bu­ją wyty­po­wać naj­więk­sze odkry­cia i roz­cza­ro­wa­nia książ­ko­we mija­ją­ce­go sezo­nu. Nie lubię myśleć o lite­ra­tu­rze w kate­go­riach tur­nie­jo­wych. Swój udział w deba­cie chciał­bym więc ogra­ni­czyć do opo­wie­dze­nia o książ­ce, któ­ra – choć bez szans na sfor­so­wa­nie szczy­tów list z best­sel­le­ra­mi – przy­nio­sła mi spo­ro czy­tel­ni­czej satys­fak­cji w kil­ka póź­no­zi­mo­wych wie­czo­rów.

Wyda­nie przez Biu­ro Lite­rac­kie tomu uro­dzo­nej w 1917, a roz­strze­la­nej przez hitle­row­ców w 1944 roku, nie­co zapo­mnia­nej dziś, żydow­skiej poet­ki Zuzan­ny Gin­czan­ki to wspa­nia­łe post­scrip­tum do histo­rii lite­ra­tu­ry pol­skiej dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go i cza­sów woj­ny. Autor wybo­ru i posło­wia do Wnie­bo­wstą­pie­nia Zie­mi, Tade­usz Dąbrow­ski, ukła­da­jąc zbiór, oparł się na jedy­nym opu­bli­ko­wa­nym za życia Gin­czan­ki tomie O cen­tau­rach (1936). Wzbo­ga­cił go utwo­ra­mi dru­ko­wa­ny­mi dotych­czas wyłącz­nie w pra­sie oraz czte­re­ma nie­wy­da­ny­mi nigdy wcze­śniej ręko­pi­sa­mi, któ­rych ory­gi­na­ły znaj­du­ją się w war­szaw­skim Muzeum Lite­ra­tu­ry. Skrom­ny ilo­ścio­wo, ale tym bar­dziej przez to cen­ny doro­bek, pozwa­la nie tyl­ko upo­mnieć się o obec­ność poet­ki na kar­tach aka­de­mic­kich pod­ręcz­ni­ków do lite­ra­tu­ry, ale rów­nież – prze­czy­ta­ny na nowo – inspi­ru­je do prze­my­śle­nia tak róż­nych kwe­stii, jak odpo­wie­dzial­ność dzie­jo­wa wobec XX-wiecz­nej nazi­stow­skiej huc­py czy spe­cy­fi­ka życia lite­rac­kie­go w mię­dzy­woj­niu.

Trze­ba na począ­tek powie­dzieć, że modus twór­czo­ści Gin­czan­ki okre­śla­ją: rzad­ko słab­ną­ce poczu­cie niczym nie­skrę­po­wa­nej rado­ści, prze­ko­na­nie o wspól­no­cie wszyst­kich ele­men­tów świa­ta, któ­rej jest się czę­ścią, duch wita­li­zmu oraz cią­gle nie­za­spo­ko­jo­ny głód życia. Wyjąt­kiem od tej regu­ły są nie­co póź­niej napi­sa­ne wier­sze, gdzie – zgod­nie z ponu­rym kli­ma­tem, któ­ry zdo­mi­no­wał pol­ską liry­kę pisa­ną w nie­spo­koj­nych latach 30. minio­ne­go stu­le­cia – roz­brzmie­wa już ton kata­stro­ficz­ny, nastra­ja­ją­cy mrocz­ne kosmicz­ne wizje i wiesz­czą­cy ago­nię Euro­py-suchot­ni­cy (Ago­nia). Póki co jed­nak prym wie­dzie Mito­lo­gia rado­sna, by przy­wo­łać jeden z tytu­łów wcze­śniej­szych wier­szy. Ten nastrój skąd­inąd rów­nie dobrze kore­spon­du­je z opty­mi­zmem, któ­rym roz­bły­snę­ła – choć na krót­ko – rodzi­ma poezja lat 20. XX wie­ku. Na dowód pokre­wieństw wystar­czy dla przy­kła­du zesta­wić ze sobą dwa poetyc­kie frag­men­ty, któ­re insce­ni­zu­ją w dosłow­ny spo­sób syce­nie się pięk­nem kra­jo­bra­zu zie­mi – pierw­szy z Ana­to­la Ster­na (Słoń­ce w brzu­chu):

do swo­jej pier­si wepchnąć świat cały
żył swych pręż­nych omo­tać stru­na­mi
zło­tych gwiazd wiel­kie dymią­ce kawa­ły
prze­łknąć ze słoń­cem co skra­mi gra mi

Dru­gi z Gin­czan­ki (Uczta waka­cyj­na):

Na tale­rzu sza­rym zie­mi, malo­wa­nym w zie­leń tra­wy,
Mam sałat­kę, przy­rzą­dzo­ną z kwia­tów won­nych i jaskra­wych,
I z naczy­nia w kształ­cie słoń­ca, któ­re for­my swej nie zmie­ni,
Leje lato na nie cie­pły i zło­ci­sty miód pro­mie­ni.

Podob­nych nici, wią­żą­cych twór­czość mło­dej autor­ki z uzna­ny­mi, sil­ny­mi gło­sa­mi poetyc­ki­mi – od Staf­fa (żywioł kla­sy­cy­zu­ją­cy) i Tuwi­ma (żart lin­gwi­stycz­ny, ostrze saty­ry, swo­bo­da obser­wa­cji), przez Leśmia­na (naj­wy­ra­zist­szy patron sło­wo­twór­stwa Gin­czan­ki, baśnio­wych sce­ne­rii i lek­kie­go pió­ra do two­rze­nia bal­lad) na Cze­cho­wi­czu koń­cząc (kata­stro­fizm, wizyj­ność, nie­po­kój zagna­ny do ser­ca idyl­li) – jest bar­dzo wie­le i musie­li to zauwa­żać już ówcze­śni kry­ty­cy, sko­ro w pre­zen­cie dostał im się tak wspa­nia­ły i żar­li­wy pam­flet śro­do­wi­sko­wy, jakim jest Bal­la­da o kry­ty­kach poezje wer­tu­ją­cych. Zdra­dzę tyl­ko, że w fina­le tego fabu­la­ry­zo­wa­ne­go utwo­ru tytu­ło­wi kry­ty­cy zosta­ją otru­ci cyjan­kiem przez same­go dia­bła, bo nawet on stra­cił już do nich cier­pli­wość. Umie­ra­jąc, kon­sta­tu­ją reszt­ka­mi sił: „Nasza śmierć jest zerżnię­ta naj-wy-raź-niej / z moty­wów / Ber­tol­ta / Brech­ta”. W innych miej­scach tomu obry­wa się tak­że czy­tel­ni­kom nie­pro­fe­sjo­nal­nym, któ­rzy nie tyle z prze­ję­ciem odbie­ra­ją lite­ra­tu­rę, co po pro­stu upra­wia­ją sno­bizm, spro­wa­dza­ją­cy się do para­do­wa­nia ze „Ska­man­drem” czy „Wia­do­mo­ścia­mi” pod pachą (gdy­by tyl­ko dziś ist­niał taki sno­bizm już nawet nie na pra­sę lite­rac­ką, co na książ­kę w ogó­le – chcia­ło­by się wes­tchnąć). To wszyst­ko cel­nie wymie­rzo­ne, a przy oka­zji napraw­dę zabaw­ne scen­ki, któ­re potwier­dza­ją dosko­na­ły zmysł obser­wa­cyj­ny Gin­czan­ki oraz jej aktyw­ne uczest­nic­two w życiu kul­tu­ral­nym swo­je­go cza­su.

Nie da się też prze­mil­czeć istot­ne­go – dla wie­lu z pew­no­ścią naj­istot­niej­sze­go – płcio­we­go aspek­tu wier­szy autor­ki Wnie­bo­wstą­pie­nia Zie­mi, któ­rą jed­nym tchem zaczę­to już wymie­niać obok Anny Kamień­skiej czy Anny Świrsz­czyń­skiej. W kolej­nych jej tek­stach spo­ty­ka­my kobie­cość jako eks­plo­zję płod­no­ści, któ­rą pseu­do­ni­mu­ją w war­stwie wizu­al­nej obra­zy spię­trzo­nych, buzu­ją­cych wód, goto­wych na wytry­śnię­cie oraz nie­spo­koj­ność mate­rii. To żeń­skie uni­wer­sum naj­le­piej wyra­ża prze­bo­ga­ty festyn natu­ry, prze­ciw­sta­wio­ny – dość tra­dy­cyj­nie – gor­se­to­wi cywi­li­za­cji, ety­kie­ty, „kul­tu­ral­nych roz­mów” (Dzie­wic­two). Ema­nu­ją­ca na zewnątrz, praw­dzi­wie roz­bu­cha­na sek­su­al­ność jest tutaj źró­dłem nie­ogra­ni­czo­nej ener­gii, któ­rą zesta­wić moż­na chy­ba tyl­ko z uro­dzaj­ną mat­ką Zie­mią – „Jestem sama zie­mią / tak jak rod­na gle­ba” (Wyja­śnie­nie na mar­gi­ne­sie).

W kon­tek­ście przy­to­czo­ne­go powy­żej drob­ne­go cyta­tu łatwiej jest zro­zu­mieć inten­cję, któ­ra przy­świe­ca­ła Tade­uszo­wi Dąbrow­skie­mu, gdy podej­mo­wał decy­zję o nada­niu tytu­łu całe­mu tomo­wi. Zie­mia, któ­ra idzie a raczej spa­da w ramio­na nie­ba (Boga) to jed­na z powta­rza­ją­cych się obra­zo­wych obse­sji, pod­po­wia­da­ją­ca w pew­nym sen­sie kie­ru­nek inter­pre­ta­cji poezji Gin­czan­ki: wszyst­ko osta­tecz­nie odsy­ła do Nie­go jako gwa­ran­ta Cało­ści. Nawet cia­ło – tak prze­cież istot­ne w tej wiel­bią­cej mate­rię, pogań­skiej nie­le­d­wie twór­czo­ści – nie ist­nie­je bez duszy. Wyraź­nie daje to do zro­zu­mie­nia autor­ka, gdy napi­sa­ny przez sie­bie wiersz W skwar opa­tru­je mot­tem z Ewy Szel­burg: „Nie ma bowiem niko­go, kto by uczy­nił roz­dział / wie­czy­sty pomię­dzy duszą dziew­czy­ny a cia­łem”. Warun­kiem trwa­nia wszel­kich prze­ja­wów świa­ta fizycz­ne­go jest udział ele­men­tu spi­ry­tu­al­ne­go. Podob­nie, jeże­li wpleść te spo­strze­że­nia znów w per­spek­ty­wę soma­tycz­ną, oka­że się, że żeń­skość dopie­ro w kom­ple­cie z męsko­ścią osią­ga pier­wot­ne poczu­cie peł­ni, niby w przy­to­czo­nej przez Pla­to­na w Uczcie słyn­nej Ary­sto­fa­ne­sow­skiej opo­wie­ści, obja­śnia­ją­cej tajem­ni­cę miło­ści.

Kim jest boha­ter­ka tych utwo­rów? To nie tyle ukształ­to­wa­na, a więc doj­rza­ła, sta­tycz­na kobie­ta, co dziew­czy­na (sama chęt­niej tak wła­śnie o sobie mówi) – aktyw­na, nie­okrze­sa­na, otwar­ta na świat i prze­mia­nę jako zasa­dę, któ­ra umoc­ni jej wia­rę w skry­wa­ną celo­wość rze­czy­wi­sto­ści. Co i rusz ude­rza bez­tro­ska boha­ter­ki, jej przy­zwa­la­nie sobie na mło­dzień­czą naiw­ność i nie­zbor­ność: „Zbyt jesz­cze wio­sna moja wcze­sna, / bym wzdłuż i wszerz / pozna­ła wszyst­ko” (Koniu­ga­cja). W innym miej­scu znów stwier­dza, że praw­da nie może ist­nieć bez emo­cji, wyzby­ta pier­wiast­ka rado­snej spon­ta­nicz­no­ści: „oto gło­szę namięt­ność i mądrość / cia­sno w pasie zro­śnię­te / jak cen­taur. –„ (O cen­tau­rach). Dużo moż­na by tu cyto­wać, zakoń­czę jed­nak ten pobież­ny prze­gląd stwier­dze­niem, że wize­run­ku dziew­czy­ny dopeł­nia śpie­wa­ny przez nią hymn na cześć pro­sto­ty oraz kon­se­kwent­ne opo­wia­da­nie się po stro­nie czy­stej afir­ma­cji świa­ta jako Boskiej ema­na­cji. Wyła­nia­ją­ca się w ten spo­sób reli­gij­ność Gin­czan­ki pro­wa­dzi do „rady­kal­ne­go pan­te­izmu” (okre­śle­nie Dąbrow­skie­go), a więc do wia­ry bez obja­wie­nia, zapa­trzo­nej w rze­czy­wi­stość niby nie­ga­sną­cą ilu­mi­na­cję peł­ną cudów.

Jak­że jed­nak prze­ra­ża­ją­co i dra­ma­tycz­nie wypa­da­ją na tym rado­snym lirycz­nym fir­ma­men­cie wier­sze, któ­ry­mi Dąbrow­ski zde­cy­do­wał się zamknąć tom Wnie­bo­wstą­pie­nie Zie­mi: nie­fra­so­bli­wość mło­dzień­czej miło­ści wysta­wio­na na śmiesz­ność przez okrut­ne wojen­ne realia w utwo­rze Maj 1939; zakłó­ce­nie odbio­ru rze­czy­wi­sto­ści jako Boże­go daru przez bez­względ­ne pra­wa eko­no­mii, ska­zu­ją­ce jed­nost­kę na pożar­cie w Defrau­da­cji; stop­nio­we prze­cho­dze­nie na stro­nę obco­ści oraz wypi­sy­wa­nie się ze skar­la­łe­go świa­ta zatra­co­nych ide­ałów i trium­fu obo­jęt­no­ści wobec zła w Obco­ści. I wresz­cie bez wąt­pie­nia naj­moc­niej­szy pośród nich, prze­peł­nio­ny nie­praw­do­po­dob­ną gory­czą utwór [Non omnis moriar], gdzie poet­ka-żydów­ka celu­je jadem iro­nii we wszyst­kich fał­szy­wych „przy­ja­ciół”, mier­nych dorob­kie­wi­czów i dono­si­cie­li, któ­rzy na fali nie­praw­do­po­dob­nej wręcz chci­wo­ści wzbo­ga­ci­li się w obli­czu tra­ge­dii wynisz­cza­ne­go naro­du. Kie­dy w koń­ców­ce wspo­mnia­ne­go wier­sza Gin­czan­ka nie bez drwi­ny para­fra­zu­je Testa­ment mój Juliu­sza Sło­wac­kie­go, trud­no nie pomy­śleć, że cały tom Wnie­bo­wstą­pie­nie Zie­mi jest nie tyl­ko lirycz­nym post­scrip­tum do barw­nych cza­sów dwu­dzie­sto­le­cia, ale i nade­sła­nym nam zza gro­bu, bez­kom­pro­mi­so­wym moral­nie oskar­że­niem dzie­jo­wym:

Niech piją noc całą, a o świ­cie brza­sku
Niech zaczną szu­kać cen­nych kamie­ni i zło­ta
W kana­pach, mate­ra­cach, koł­drach i dywa­nach.
O, jak będzie się palić w ręku im robo­ta,
Kłę­by wło­sia koń­skie­go i mor­skie­go sia­na,
Chmu­ry roz­pru­tych podu­szek i obło­ki pie­rzyn
Do rąk im przy­lgną, w skrzy­dła zmie­nią ręce obie;
To krew moja paku­ły z puchem zle­pi świe­żym
I uskrzy­dlo­nych nagle w anio­łów prze­mie­ni.

O AUTORZE

Marek Olszewski

Urodzony ostatniego dnia sierpnia 1986 roku. Doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ. Teksty krytycznoliterackie publikuje na papierze (m.in. „Nowe Książki”, „Opcje”, „Nowa Dekada Krakowska”, „Wyspa”, „FA-Art”, „Arterie”, „Elewator”) i w sieci (m.in. dwutygodnik, artpapier). Współautor książki Literatura i kino. Polska po 1989 roku. Mieszka w Krakowie.