debaty / ankiety i podsumowania

Potrzeba takiej poezji

Zuzanna Witkowska

Głos Zuzanny Witkowskiej w debacie "Poeci na nowy wiek".

strona debaty

Poeci na nowy wiek

Lata dzie­więć­dzie­sią­te były nie­zwy­kle łaska­we dla poezji pol­skiej, a rok 1992 do dziś zda­je się być nie­do­ści­gnio­ny pod wzglę­dem publi­ka­cji tomi­ków prze­ło­mo­wych, zna­czą­cych, w koń­cu genial­nych. Debiu­tanc­kie Życie na Korei Andrze­ja Sosnow­skie­go, takież Zim­ne kra­je Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go oraz dru­ga książ­ka Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go Pery­gry­narz to bez­spor­nie kamie­nie milo­we współ­cze­snej poezji pol­skiej. Żału­ję, że nie mogłam być świa­do­mym świad­kiem wyda­rzeń tam­te­go roku i lat następ­nych. Wyobra­żam sobie, jak wiel­kie wra­że­nie musia­ły wywrzeć owe tomi­ki, któ­re zda­ły się odmro­zić mło­dą poezję pol­ską. Nie­przy­pad­ko­we wyda­je się póź­niej­sze powsta­nie waż­nych, bły­sko­tli­wych debiu­tanc­kich ksią­żek poetyc­kich Krzysz­to­fa Siw­czy­ka (Dzi­kie dzie­ci, 1995), Mariu­sza Grze­bal­skie­go (Nega­tyw, 1994), Jaku­ba Winiar­skie­go (Prze­ni­ka­nie darów, 1994), Mar­ty Pod­gór­nik (Pró­by nego­cja­cji, 1996), Ada­ma Wie­de­man­na (Sam­czyk, 1994), M.K.E. Baczew­skie­go (For­te­pian Baczew­skie­go i inne kon­struk­cje, 1994), Toma­sza Różyc­kie­go (Vater­land, 1997). Nie bez wpły­wu poezji roku 1992 pozo­sta­li rów­nież poeci debiu­tu­ją­cy w latach osiem­dzie­sią­tych – mamy więc Karo­la Mali­szew­skie­go, Jac­ka Pod­sia­dłę, Paw­ła Mar­cin­kie­wi­cza.

Na tym tle pierw­sza deka­da XXI wie­ku wypa­da dość bla­do. Nie tyle brak w niej dobrych tomów poezji, bo takie pod­su­mo­wa­nie było­by nie­spra­wie­dli­we, co brak w niej, z jed­nym może wyjąt­kiem, debiu­tów spek­ta­ku­lar­nych. Czy­ta­jąc naj­now­szą poezję pol­ską moż­na odnieść wra­że­nie, że – nie ma o czym czy­tać. Po kolej­nym tek­ście ze zgrab­ny­mi, kunsz­tow­ny­mi, zawi­ły­mi fra­za­mi, któ­re w żaden spo­sób nie prze­kła­da­ją się na kon­kret­ną treść, na emo­cje w koń­cu, sło­wo „efek­ciar­stwo” aż ciśnie się na myśl. Żeby jesz­cze pozo­sta­wa­ła choć for­ma, jakaś gład­ka otocz­ka – ale oprócz sen­nych porząd­ków Jaku­ba Woj­cie­chow­skie­go próż­no szu­kać choć­by takiej pocie­chy. Czy nie ma o czym pisać? Ist­nie­je teo­ria, iż warun­kiem koniecz­nym powsta­nia dzie­ła wiel­kie­go jest cier­pie­nie. Być może żyje się dzi­siaj za lek­ko? Choć co do lek­ko­ści spra­wa jest dys­ku­syj­na, bo Wyciecz­ki kra­jo­znaw­cze (2002) Tobia­sza Mela­now­skie­go prze­ku­wa­ją lek­kość na swo­ją korzyść. Zwię­złość, skró­to­wość, cel­ność, bły­sko­tli­wość – tego też dziś bra­ku­je i to jest powo­dem moje­go ocze­ki­wa­nia na kolej­ny tom poety.

Nadal zda­rza­ją się, oczy­wi­ście, wier­sze, któ­re draż­nią new­ral­gicz­ne punk­ty. I, tak, war­to ich szu­kać. Z tak wyło­wio­nych wymie­ni­ła­bym „Jak sobie radzi­ła bez M.” Justy­ny Bar­giel­skiej (Dating ses­sions, 2003), „9 lipiec 9 lip­ca 9 lip­cem” Dag­ma­ry Suma­ry (Dan­cing, 2005), „Skra­je, brze­gi” Julii Szy­cho­wiak (Popra­wi­ny, 2006), „Opo­wieść zasły­sza­na w kuch­ni” Jaku­ba Przy­by­łow­skie­go (Bal­la­dy i roman­se, 2007) – a to tyl­ko garst­ka spo­śród waż­nych, dobrych utwo­rów. Mimo tego – jed­nak – szko­da, że nie powsta­ją tomy takich tek­stów, z któ­rych każ­dy jeden mógł­by się bro­nić w kon­kur­sie jed­ne­go wier­sza. Nader czę­sto odno­szę wra­że­nie, że dość naczy­ta­łam się wier­szy „popraw­nych”, któ­rym nie moż­na nic zarzu­cić ani w war­stwie słow­nej, ani w for­mie, a któ­re jed­no­cze­śnie zda­ją się być jedy­nie pro­duk­tem wpraw­ne­go pisa­nia. Zda­ję sobie spra­wę, że to moje subiek­tyw­ne odczu­cie i że wyni­ka ono z moich ocze­ki­wań wzglę­dem tej­że lite­ra­tu­ry. A szu­kam emo­cji, zasko­czeń, ukłuć, szarp­nięć, podraż­nień. Wbrew pozo­rom nie cho­dzi tu o maso­chizm, chy­ba że jako taki skla­sy­fi­ku­je­my rów­nież oglą­da­nie Almo­do­va­ra i słu­cha­nie Cho­pi­na.

Co zaś do owe­go wyjąt­ku, o któ­rym wspo­mnia­łam wcze­śniej, to debiu­tem, któ­ry zasłu­gu­je na oddziel­ny aka­pit, jest tom Żywo­ty rów­no­le­głe (2004) Jac­ka Deh­ne­la. Nie jest to jego debiut w świe­cie lite­rac­kim jako takim, ze wzglę­du na wyda­ną wcze­śniej – uda­ną swo­ją dro­gą – książ­kę pro­za­tor­ską Kolek­cja (1999), jed­nak to jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla wszech­stron­ność i talent auto­ra. Wier­sze Jac­ka Deh­ne­la tęt­nią, żyją, oddy­cha­ją – draż­nią, szar­pią, kłu­ją, zaska­ku­ją. Dają. Potrze­ba takiej poezji i takich debiu­tów. Cze­kam.