debaty / książki i autorzy

Poza mitologią „klasyki”

Rafał Praszczałek

Głos Rafała Praszczałka w debacie "Co nam po klasykach? Larkin, Roussel, Stevens - czyli kanonizowanie".

strona debaty

Co nam po klasykach? Larkin, Roussel, Stevens – czyli kanonizowanie

Dys­ku­sja o „kla­sy­kach” przy­po­mi­na wal­kę z wia­tra­ka­mi. I nie opo­nen­ci byli­by tu rze­czo­ny­mi wia­tra­ka­mi, tyl­ko samo poję­cie, z któ­rym nale­ża­ło­by się upo­rać.

Jak się to ma do zapo­wie­dzia­nych ksią­żek Wal­la­ce­’a Ste­ven­sa, Phi­li­pa Lar­ki­na i Ray­mon­da Rous­se­la? Trak­tu­je się tu chy­ba owych auto­rów jako kla­sy­ków. Natu­ral­ne zda­je się być więc pyta­nie: czy rze­czy­wi­ście nimi są? Ale tę kwe­stię nale­ży zosta­wić bez odpo­wie­dzi. Wię­cej, każ­da odpo­wiedź jest nie­istot­na, bo samo, tak natu­ral­ne prze­cież pyta­nie, jest źle zada­ne. Podob­nie rzecz ma się z dyżur­nym: cóż nam dziś po kla­sy­kach?

Cze­mu zatem te dwie kwe­stie – roz­po­zna­wa­nia kla­sy­ki i oma­wia­nia ich zna­cze­nia – mia­ły­by nas zaj­mo­wać w sto­sun­ku do tych lub jakich­kol­wiek innych auto­rów? To jest wła­śnie pyta­nie war­te uwa­gi.

 Nie­prze­pra­co­wa­na żało­ba

Poję­cie kla­sy­ka impli­ku­je jakiś rdzeń kul­tu­ry, pew­nik, raz na zawsze usta­lo­ne war­to­ści. Eliot w swo­im popu­lar­nym szki­cu pisze nie o ogó­le kul­tu­ry, ale o jed­no­rod­nej kul­tu­rze łaciń­skiej – nie­ist­nie­ją­cej już wte­dy, gdy autor pisał swój szkic. Nie zapo­mi­naj­my jed­nak, że Eliot wypo­wia­da się w szcze­gól­nym miej­scu i w szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach. Trwa woj­na. Miej­scem odczy­tu jest Towa­rzy­stwo Wergi­liań­skie. Czy Eliot prze­ciw­sta­wia tam zamęt roz­dar­tej woj­ną Euro­py prze­wi­dy­wal­nym mecha­ni­zmom funk­cjo­no­wa­nia kul­tu­ry? Moż­na przy­pusz­czać, że oko­licz­no­ści mia­ły wpływ na skry­sta­li­zo­wa­nie się myśli auto­ra „Czte­rech kwa­ter”. W 1944 roz­dział na kul­tu­rę wyso­ką i niską nadal obo­wią­zu­je. Kla­syk, jakie­go uku­wa Eliot, odpo­wia­da kon­kret­nym potrze­bom.

Elio­tow­ski dys­kurs to spra­wa minio­na, bo ma się nijak do tego, co oglą­da­my dziś. Cze­mu trak­to­wać więc nadal jego jako kla­sy­ka poważ­nie? W imię cze­go? Czy rów­nie dobrze fizy­cy mogli­by mówić o wypeł­nia­ją­cym kosmos ete­rze? A jed­nak, panu­je jakaś ogól­na nie­zgo­da na to, by poże­gnać pej­zaż naszki­co­wa­ny przez auto­ra Elio­ta. (Może wpływ na to ma fakt, że two­rzy on swo­je poję­cie ponie­kąd ku pokrze­pie­niu serc, spo­rzą­dza przy­jem­ną fan­ta­zję, w któ­rej kla­sa śred­nia dobrze się odnaj­du­je.)

Dziś wypo­wie­dze­nie Elio­ta tak się ma do rze­czy­wi­sto­ści, jak pro­duk­ty spod szyl­du dark fan­ta­sy. Podob­na jest tu też wizja świa­ta, jasny podział postaw. Są mon­stra i boha­te­ro­wie. Jest tra­dy­cja i współ­cze­sność, wizja sta­tycz­ne­go świa­ta i pew­nych war­to­ści narzu­co­nych przez auto­ra. A jed­nak, mimo całej nie­ade­kwat­no­ści, czę­sto nadal rozu­mie się kla­sy­ka tak, jak rozu­miał go Eliot przed ponad pół­wie­czem. Mimo że wszyst­ko, co mogło – w kul­tu­rze ule­gło zmia­nie.

Kul­tu­ra jest mag­mą, ela­stycz­ną niczym język, któ­ry pró­bu­je ją two­rzyć. Mówie­nie o kla­sy­kach w rozu­mie­niu Elio­tow­skim jest mówie­niem na siłę, wypo­wie­dzią nie tyle w mar­twym języ­ku, ile uży­wa­jąc mar­twej gra­ma­ty­ki. Głos odwo­łu­ją­cy się do kla­sy­ki, to dys­kurs roz­pa­czy, ten sam, któ­ry popy­cha ludzi do wia­ry w ide­olo­gie, reli­gie i mito­lo­gie. (Jeśli nie ma nic pew­ne­go, jak tu dalej żyć? Skąd wie­dzieć, co jest dobre, a co nie?) W grę wcho­dzi tu natu­ral­na potrze­ba porząd­ko­wa­nia widzial­ne­go i nie­wi­dzial­ne­go.

Jed­nak ten­den­cja do opi­sy­wa­nia świa­ta, usta­na­wia­nia reguł tam, gdzie moż­na się bez nich obejść, ma tu cał­kiem wymier­ne przy­czy­ny. Na ist­nie­niu pew­nych reguł moż­na ubić inte­res. Powo­dów, dla któ­rych Elio­tow­ski kla­syk nadal jest w obie­gu, ist­nie­je zatem co naj­mniej kil­ka. Nie zapo­mi­naj­my, że cały czas owo poję­cie jest uży­wa­ne z wszyst­ki­mi pre­ten­sja­mi do praw­dy poza dys­kur­sem, w któ­rym wystę­pu­je.

 „Kla­sy­ka” dla każ­de­go – pro­duk­cja i gra

Na pyta­nie, jak się dziś mają kla­sy­cy, moż­na dać tyl­ko jed­ną odpo­wiedź: „nigdy nie mie­li się lepiej”.

Pro­duk­cja nośni­ków z kla­sy­ką prze­róż­nych dzie­dzin jest nie­usta­ją­ca, a licz­ba kla­sy­ków (zarów­no obiek­tów, jak i osób) wciąż wzra­sta. Z upły­wem cza­su przy­pa­da coraz wię­cej kla­sy­ków na sza­re­go oby­wa­te­la i coraz wię­cej dzieł do prze­tra­wie­nia rocz­nie na sta­ty­stycz­ną rodzi­nę. To dobra wia­do­mość dla tych rodzin i samych kla­sy­ków, dla pośred­ni­ków i komen­ta­to­rów, recen­zen­tów, cmo­kie­rów kawiar­nia­nych, człon­ków real­nych róż­nych kote­rii, fan­klu­bów i naśla­dow­ców – indy­wi­du­al­nych i zbio­ro­wych. Oni wszy­scy gra­ją kla­sy­kiem. I cho­dzi tu oczy­wi­ście o pusty fan­ta­zma­tycz­ny fotel, pew­ną pozy­cję, miej­sce, któ­re moż­na kimś obsa­dzić. Czy Jimem Mor­ri­so­nem, czy Mar­ce­lem Pro­ustem – ta spra­wa jest zupeł­nie dru­go­rzęd­na.

Kla­syk – jako punkt odnie­sie­nia – oka­zu­je się z pew­nych powo­dów dla kon­su­men­tów (i z jasnych przy­czyn dla kamer­dy­ne­rów kul­tu­ry) nie­zbęd­ny. Bo prze­cież ktoś to wszyst­ko pro­du­ku­je, paku­je, roz­wo­zi, kupu­je na tę oko­licz­ność mate­ria­ły, pła­ci za ben­zy­nę etc. Ludzie mają pra­cę, żyje się lepiej i dostat­niej. Wię­cej kla­sy­ków w skle­pach to więk­szy wybór, zatem i kon­su­ment na tym korzy­sta.

Kla­sy­ków dotych­czas robi­ło się zarów­no z osób nie­ży­ją­cych (łatwo), ale ostat­nio i funk­cjo­nu­ją­cy auto­rzy docze­ku­ją się wydań zbio­ro­wych za życia. Takie dzia­ła­nia – prócz prze­dłu­że­nia praw autor­skich – mają uła­twić przej­ście arty­sty do pan­te­onu. Ile ma to wspól­ne­go z Elio­tow­ską tra­dy­cją? Nic, ale odby­wa się to pod szyl­dem pew­nej kla­sycz­no­ści, pod szyl­dem pew­ne­go rozu­mie­nia kul­tu­ry.

Trud­no powstrzy­mać się przed tęsk­no­tą za Elio­tow­skim podzia­łem na dobrych, złych i brzyd­kich. I wie­le osób – świa­do­mie lub nie – takiej poku­sie ule­ga. Dla­te­go też kla­sy­cy mają się świet­nie i są dla wszyst­kich bar­dzo poży­tecz­ni. (Nie ina­czej ma się spra­wa z innym mod­nym tema­tem podob­nych dys­ku­sji: auto­ry­te­tem.)

 Dru­gi zestaw pytań – „kla­syk” jako potra­wa – kamer­dy­ne­rzy kul­tu­ry

Gdy­by jed­nak oczy­ścić przed­po­le, usu­nąć ten poję­cio­wy roz­gar­diasz, moż­na by zapy­tać tro­pem her­me­neu­ty­ki podejrz­li­wo­ści: czyi są owi kla­sy­cy? Komu słu­żą? I do cze­go? To dla mnie klu­czo­we pyta­nia. Naj­le­piej na nie mogła­by odpo­wie­dzieć socjo­lo­gia (choć „śro­do­wi­sko twór­cze” zapew­ne taką odpo­wie­dzią nie było­by zain­te­re­so­wa­ne). Pyta­nia te wyda­ją mi się dziś jedy­ny­mi, wokół któ­rych powin­na toczyć się ta dys­ku­sja. Nie pytaj­my więc do cze­go, a raczej komu kla­syk ma słu­żyć. Nie pytaj­my: czy to kla­sycz­ny autor? Sta­wiaj­my pyta­nia o to, kto decy­du­je o jego kla­sycz­no­ści. Kto i z jakiej pozy­cji musi prze­ma­wiać, żeby jego oso­bi­ste poj­mo­wa­nie kla­sy­ka zosta­ło uzna­ne za pra­wo­moc­ne?

Pytać o źró­dła ety­kie­ty kla­sy­ka to tyle, co kwe­stio­no­wać poję­cia kano­nu i kul­tu­ry. War­to chy­ba zmie­rzyć się z pyta­niem: cze­mu słu­żą opo­wia­da­ne w nar­ra­cjach histo­rie? Czy muszą dys­try­bu­ować war­to­ści? Jakie? I dla­cze­go? Jakiej kul­tu­ry potrze­bu­je spo­łe­czeń­stwo, a jaką dosta­je?

Kie­dyś, jesz­cze w cza­sach Elio­ta, były to tro­ski awan­gar­dy. Awan­gar­da jed­nak sta­ła się pożyw­ką dla sno­bów i ludzi z bran­ży (pisa­rze dla pisa­rzy, reży­se­rzy dla reży­se­rów, sztu­ka dla sztu­ki i książ­ki dla ksią­żek). Z punk­tu widze­nia pro­du­cen­tów roz­ryw­ki (wydaw­ców i innych biz­nes­me­nów), trud­no uznać awan­gar­dę za kapi­tał w woj­nie o sły­szal­ność. Ta ety­kie­ta – ety­kie­ta awan­gar­dy – dziś mało kogo wzru­sza. I nie cho­dzi o to, że na jakimś eta­pie się skom­pro­mi­to­wa­ła. Raczej o to, że po pierw­sze, jeśli coś z owej awan­gar­dy prze­trwa­ło, to teraz jest kla­sy­ką – po dru­gie zaś, awan­gar­da poza wąski­mi śro­do­wi­ska­mi niko­go nie inte­re­su­je. Za to nadal siłę raże­nia ma ety­kie­ta kul­tu­ry maso­wej, a co za tym idzie, w kontrze do „złej” masów­ki, moż­li­wa jest „dobra” postać kla­sy­ka.

I cóż z owym kla­sy­kiem? Otóż, w rozu­mie­niu zdro­wo­roz­sąd­ko­wym (kla­sy­ka­mi byli­by tu np. Eliot, Mozart, Goya) – jest dla wszyst­kich. Czy­li dla niko­go, bo pod strze­chy nie docie­ra bowiem sam  k l a s y k,  tyl­ko sama  i n f o r m a c j a  o jego domnie­ma­nej  k l a s y c z n o ś c i.   (Czy mamy tu do czy­nie­nia z opi­sa­ną przez Bau­dril­lar­da sytu­acją o ode­rwa­niu się zna­ków od jakich­kol­wiek rze­czy­wi­stych desy­gna­tów? Pro­szę roz­są­dzić same­mu.) Ludzie zosta­ją z nie­ja­snym wra­że­niem wiel­ko­ści i owo nie­ja­sne wra­że­nie otwie­ra pole do popi­su eks­per­tom, kry­ty­kom i rze­szom inte­lek­tu­al­nych gro­upies.

Staw­ką w grze kla­sy­kiem jest koja­rze­nie logo­ty­pu jakiejś fir­my, czy­je­goś nazwi­ska z poję­ciem „kul­tu­ry wyso­kiej”, a tak­że z poję­ciem „kla­sy­ka”. Budo­wa­nie arse­na­łu sko­ja­rzeń jest budo­wa­niem jakiejś mar­ki.

W obec­nym zale­wie infor­ma­cji aure­ola zapo­mnia­ne­go geniu­sza (czy nie­od­kry­te­go twór­cy), jest zwy­czaj­ną zagryw­ką mar­ke­tin­go­wą lub poli­tycz­ną. Wpro­wa­dza­nie kogoś do obie­gu jako kla­sy­ka (vide męt­na­we ambi­cyj­ki np. Kry­ty­ki Poli­tycz­nej) to zazwy­czaj pró­ba prze­ko­na­nia więk­szej gru­py do racji gru­py mniej­szo­ści – sprze­da­wa­nie wła­snych prze­ko­nań o kla­sycz­no­ści i wadze dane­go nazwi­ska jako praw­dy obja­wio­nej, ist­nie­ją­cej poza jakim­kol­wiek kon­tek­stem war­to­ści kul­tu­ro­wej.

Reasu­mu­jąc powyż­szy frag­men­cik: kla­syk to ety­kie­ta, któ­rą moż­na oble­pić cokol­wiek i sprze­dać ze zna­kiem jako­ści Q. Za tą ety­kie­tą zawsze jest ktoś, kto zbi­ja kapi­tał sym­bo­licz­ny albo eko­no­micz­ny.

Może­my spa­ra­fra­zo­wać Fran­ka Zap­pę i powie­dzieć: Nigdy nie wiesz, kto i z jakich powo­dów prze­ro­bi cię na kla­sy­ka – ale nie będzie to do koń­ca praw­da. Bo choć wybór pozo­sta­je arbi­tral­ny, korzy­ści ety­kie­tu­ją­ce­go i sprze­da­ją­ce­go zawsze są wymier­ne. Pamię­tać nale­ży, że wokół kre­acji kla­sy­ka budu­je się życio­ry­sy i uni­wer­sy­tec­kie karie­ry. Kla­sy­cy, któ­rych dziś zna­my, to przede wszyst­kim arty­ści odkry­ci w ten wła­śnie spo­sób – któ­rzy siłą rze­czy docze­ka­li się naśla­dow­ców i nawią­zań (kolej­ność może tu być odwrot­na).

Kla­sycz­ność nie jest bez­wa­run­ko­wa. Każ­da jest dostęp­na wyłącz­nie w ramach okre­ślo­ne­go dys­kur­su po speł­nie­niu pew­nych zało­żeń, np. Pier­re Boulez nie będzie kla­sy­kiem dla kogoś, kto nie uzna­je muzy­ki ato­nal­nej za muzy­kę w ogó­le, podob­nie wśród kibi­ców Wisły Kra­ków best­sel­le­rem nie­pręd­ko sta­nie się Śmierć w Wene­cji.

 Kla­sy­ka śred­nie­go zasię­gu – poli­ka­no­nicz­ność – rynek

Czy komuś się to podo­ba, czy też nie, obo­wią­zu­je zło­ta zasa­da współ­cze­sno­ści: ile dys­kur­sów, tylu kla­sy­ków. Pro­blem jed­nak w tym, że dys­kur­sów jest na pęcz­ki.

Kla­syk to tak­że ele­ment skła­do­wy kano­nu. Kanon w zależ­no­ści od skła­do­wych usta­la pew­ną wizję kul­tu­ry. Zarów­no poję­cie „kano­nu”, jak i „kul­tu­ry” powin­no pod­le­gać takim samym ogra­ni­cze­niom jak poję­cie „kla­sy­ka”. Wszyst­kie te sze­ro­ko roz­re­kla­mo­wa­ne ety­kie­ty mają de fac­to bar­dzo ogra­ni­czo­ną siłę oddzia­ły­wa­nia. Kla­sy­kiem dla jakiejś gru­py jest inter­ne­to­wy mem, dla innej struk­tu­ral­ne roz­wią­za­nie w nar­ra­cji (np. potwór raz uśmier­co­ny, oży­wa na chwi­lę, by zaata­ko­wać po raz ostat­ni). Tak wła­śnie rozu­miem stwier­dze­nia, że kla­sy­kiem jest Dan­te lub Cli­ve Bar­ker.

Oby­dwaj auto­rzy są dla mnie przy­kła­dem kla­sy­ka śred­nie­go zasię­gu. Ist­nie­ją poza pew­ną wąsko zain­te­re­so­wa­ną gru­pą w dys­kur­sie publicz­nym. Dan­te, rzecz jasna, jest sze­rzej roz­po­zna­wa­ny, ale i Bar­ke­ra moż­na połą­czyć z kil­ko­ma gru­pa­mi odbior­ców. Obaj też osią­gnę­li porów­ny­wal­ną pozy­cję w upra­wia­nych przez sie­bie gatun­kach, mimo że este­ty­ka splat­ter­pun­ku, któ­re­go pre­kur­so­rem jest Dan­te, a głów­nym przed­sta­wi­cie­lem Bar­ker – nie jest postrze­ga­na na rów­ni z este­ty­ką poema­tu Dan­te­go. Moż­na spo­koj­nie uznać, że ist­nie­je gru­pa odbior­ców, dla któ­rych pro­duk­cje Bar­ke­ra mają to samo zna­cze­nie, co dla bur­żu­azyj­ne­go inte­lek­tu­ali­sty poemat Dan­te­go. W obu przy­pad­kach jest to kla­sy­ka (w obu czę­sto zapo­zna­na).

Rzecz w tym, że nie ma kla­sy­ków, któ­rzy mimo swo­jej popu­lar­no­ści, byli­by kano­nicz­ni dla wszyst­kich grup. Zawsze znaj­dzie się gru­pa mar­gi­na­li­zu­ją­ca, odma­wia­ją­ca uzna­nia dane­mu kla­sy­ko­wi. („Mam świa­do­mość, że X jest uzna­ny za kla­sy­ka, mimo to nie jest on kla­sy­kiem moim, a narzu­co­nym – ergo w mojej gru­pie X kla­sy­kiem nie jest, zatem ist­nie­je dys­kurs naszej gru­py, czy­li taki, w któ­rym kanon de fac­to nie zawie­ra X‑a, ponie­waż X‑a nie czy­ta­my, i/lub nie odno­si­my się do nie­go w nar­ra­cji, któ­rą wspól­nie two­rzy­my” etc.) Oczy­wi­ście, wię­cej osób zna Dan­te­go niż Bar­ke­ra, ale też nie wszy­scy zna­ją Dan­te­go. Cał­kiem serio moż­na by się zasta­na­wiać nad tym, kto ma więk­szy wpływ na obec­ną pro­duk­cję kul­tu­ral­ną i kto ma wię­cej czy­tel­ni­ków. Nie o sta­ty­sty­kę tu jed­nak cho­dzi ani o roz­wa­ża­nia nad jako­ścią odbior­ców.

Tyl­ko o kla­sy­kach śred­nie­go zasię­gu moż­na roz­ma­wiać dziś poważ­nie, pamię­ta­jąc, że z każ­dym z nich wią­żą się warun­ki brze­go­we „kla­sycz­no­ści”, warun­ki miej­sca i cza­su, śro­do­wi­ska i publicz­no­ści. Jed­nym sło­wem: zasięg. Mapą kul­tu­ry były­by zacho­dzą­ce na sie­bie pola raże­nia danych dys­kur­sów.

Ktoś, kto śle­dzi jesz­cze mój pokręt­ny wywód, może stwier­dzić: Panie, nie spro­wa­dzaj pan tu wszyst­kie­go do gustów! A obiek­tyw­ność? Tak napraw­dę prze­cież wie­my, że kla­sy­cy to Fel­li­ni i Berg­man, a nie Dario Argen­to i Jesus Fran­co! No i klops. Bo nie wiem, co obiek­tyw­nie mam na to powie­dzieć.

Fak­ty są brzyd­kie, nie idą za fan­ta­zja­mi. Obiek­tyw­nie mówiąc, w Pol­sce wię­cej osób prze­czy­ta nową powieść Kata­rzy­ny Gro­cho­li niż wszyst­kie książ­ki Ray­mon­da Rous­se­la razem wzię­te.

Podob­na zależ­ność jest mię­dzy Moni­ką Szwa­ją a Wal­la­cem Ste­ven­sem.

Pomię­dzy Andrze­jem Sap­kow­skim a Andrze­jem Sosnow­skim.

Obiek­tyw­nie, kanon funk­cjo­nu­je w lek­tu­rach szkol­nych, a ich dobór to w dużej mie­rze kwe­stia poli­tycz­na.

Obiek­tyw­nie, o war­to­ści dzie­ła prze­ko­nu­ją arbi­tral­ne sądy recen­zen­tów i wyni­ki sprze­da­ży.

Obiek­tyw­nie, liczy się to, kto tra­fi do pod­ręcz­ni­ka, a nie dla­cze­go.

Obiek­tyw­nie, jest to wyso­ce abs­trak­cyj­ny pro­blem ludzi, któ­rzy mają za dużo wol­ne­go cza­su.

Z kla­sy­ka­mi jest więc tro­chę tak, jak z papier­ka­mi z gumy Tur­bo. Każ­da gru­pa może sobie skom­po­no­wać swo­ją kolek­cję. Nie­bez­pie­czeń­stwo zaczy­na się wte­dy, gdy jed­na gru­pa zaczy­na prze­ko­ny­wać, że to jej kolek­cja jest ład­niej­sza i  b a r d z i e j  p r a w d z i w a  od pozo­sta­łych.

 

O AUTORZE

Rafał Praszczałek

Urodzony w 1980 roku. Prozaik, poeta. Absolwent Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Mieszka w Warszawie.