debaty / ankiety i podsumowania

Prolog

Artur Burszta

Głos Artura Burszty w debacie „Ludzie ze Stacji”.

strona debaty

Ludzie ze Stacji: wprowadzenie

Wcze­śnie rano 2 stycz­nia 1996 roku spa­ko­wa­łem do malu­cha kil­ka rze­czy i ruszy­łem w stro­nę Legni­cy. Drzwi fia­ta zamknę­ły się bez­pow­rot­nie. Wró­cę tu jesz­cze po paru dniach na pogrzeb bab­ci. Śmierć wszyst­ko dopeł­nia. Przez osiem kolej­nych lat będę miał wpi­sa­ne Stro­nie Ślą­skie jako adres sta­łe­go zamel­do­wa­nia, ale będę tutaj już tyl­ko gościem. Mogło być ina­czej, mogłem zostać w tym miej­scu na sta­łe. Mia­łem dwa­dzie­ścia trzy lata, wciąż byłem rad­nym, nie­któ­rzy chcie­li, żebym kie­dyś został tu bur­mi­strzem. Wyjeż­dża­łem, bo musia­łem. To, co inni nazy­wa­li zdo­by­wa­niem doświad­czeń, dla mnie było pasmem nie­po­wo­dzeń.

Moje pierw­sze sil­ne wspo­mnie­nia to dru­ga poło­wa lat sie­dem­dzie­sią­tych. Led­wie kil­ka lat wcze­śniej ta mała miej­sco­wość na pol­sko-cze­skim pogra­ni­czu, gdzie koń­czył się świat opi­sa­ny przez Hła­skę w nowe­li Następ­ny do raju, otrzy­ma­ła pra­wa miej­skie. Jest tutaj Huta Szkła Krysz­ta­ło­we­go, w któ­rej pra­cu­ją mój ojciec i wujek. To ogrom­ny kom­bi­nat zatrud­nia­ją­cy ponad dwa tysią­ce osób. Nie tyl­ko ze Stro­nia, ale ze wszyst­kich pobli­skich miej­sco­wo­ści. Do przy­za­kła­do­wej szko­ły pró­bu­ją się dostać mło­dzi ludzie z całej Pol­ski. Każ­dy chce mieć krysz­ta­ły z Vio­let­ty. Zachwy­ca­ją się nimi na całym świe­cie. Huta ma swo­je blo­ki, inter­na­ty, kil­ka ośrod­ków wcza­so­wych, a nawet wła­sny dom kul­tu­ry.

Ma też klub pił­kar­ski, któ­ry świet­nie sobie radzi i w 1980 roku awan­su­je kosz­tem Zagłę­bia Lubin do ówcze­snej dru­giej ligi, będąc na tym szcze­blu roz­gry­wek jed­ną z pierw­szych dru­żyn pocho­dzą­cych z tak małej miej­sco­wo­ści. Tutaj swo­ją przy­go­dę z pił­ką zaczy­na Ryszard Komor­nic­ki, repre­zen­tant Pol­ski, uczest­nik Mistrzostw Świa­ta w 1986 roku, zawod­nik m.in. Gór­ni­ka Zabrze, z któ­rym wywal­czył czte­ry tytu­ły mistrza Pol­ski. Krysz­tał Stro­nie Ślą­skie odno­si suk­ce­sy do poło­wy lat dzie­więć­dzie­sią­tych. W 1994 roku dotrze do jed­nej szes­na­stej Pucha­ru Pol­ski i prze­gra po dogryw­ce w rzu­tach kar­nych ze Sta­lą Mie­lec pro­wa­dzo­ną przez Fran­cisz­ka Smu­dę. Będę wszyst­kie te wyda­rze­nia obser­wo­wał jako wier­ny kibic.

Dzia­ła­ją tutaj jesz­cze inne duże zakła­dy pra­cy. Naj­więk­szym z nich jest szpi­tal dla psy­chicz­nie i ner­wo­wo cho­rych pro­wa­dzo­ny przez nie­sa­mo­wi­te­go dok­to­ra Andrze­ja Janic­kie­go, któ­re­go dobrze poznam za kil­ka lat, gdy zosta­nę rad­nym. Będzie­my sie­dzieć na sesjach obok sie­bie przez czte­ry lata. To on jako pierw­szy powie mi, że jestem zbyt dużym per­fek­cjo­ni­stą i muszę z tym wal­czyć, bo ina­czej sta­nie się to moim prze­kleń­stwem. Jego meto­dy pra­cy na Moraw­ce, gdzie mie­ści się szpi­tal, zamknię­te osie­dle wybu­do­wa­ne jesz­cze przez Rosjan, do któ­re­go prze­cho­dzi się przez dwie por­tier­nie, nadal robią ogrom­ne wra­że­nie.

Kolej­nym waż­nym zakła­dem pra­cy są kamie­nio­ło­my, któ­re eks­plo­atu­ją zło­ża w kie­run­ku na Sien­ną oraz w Klet­nie, tuż obok Jaski­ni Niedź­wie­dziej. To dru­gie zło­że zosta­nie zamknię­te na począt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, a decy­zja ta przy­czy­ni się do odsu­nię­cia od wła­dzy ówcze­sne­go bur­mi­strza Janu­sza Lignar­skie­go, od któ­re­go spo­ro się nauczę. Czwar­tym zakła­dem jest nad­le­śnic­two. Gmi­na sku­pia kil­ka­na­ście miej­sco­wo­ści, więk­szość tere­nów to lasy, jest czym zarzą­dzać. Pią­ty zakład to tar­tak, w któ­rym po woj­nie pra­co­wał wspo­mnia­ny Marek Hła­sko. Dzi­siaj pozo­sta­ło tyl­ko nad­le­śnic­two, szpi­tal zamie­nił się w Zakład Opie­ki Lecz­ni­czej, a w miej­scu tar­ta­ku posta­wio­no Bie­dron­kę.

Żyli­śmy tutaj jak na zamknię­tej wyspie. Wokół góry, gra­ni­ca, któ­rą na chwi­lę moż­na prze­kro­czyć, gdy idzie się na Śnież­nik albo inny szczyt podzie­lo­ny na część pol­ską i cze­ską. Nie­wie­le osób ma samo­chód. Żeby stąd wyje­chać, trze­ba korzy­stać z auto­bu­sów, któ­re kur­su­ją nie dalej niż do Wro­cła­wia lub Świd­ni­cy. Jest też kolej. To tutaj zaczy­na­ją się tory. Rusza­ją pocią­gi, któ­ry­mi po prze­siad­kach w Kłodz­ku, Wał­brzy­chu albo Wro­cła­wiu moż­na doje­chać w każ­de miej­sce w Pol­sce. Wresz­cie są zakła­do­we auto­bu­sy z huty, w tym słyn­ny fran­cu­ski Ber­liet, któ­ry podob­no kosz­to­wał tyle, ile „Okrą­glak”, czy­li Dom Kul­tu­ry „Bry­lant” – archi­tek­to­nicz­ne cac­ko z prze­szklo­nym dachem.

Wyspa ma swo­je ogra­ni­cze­nia, ale jeste­śmy samo­wy­star­czal­ni. Jest GS ze skle­pa­mi, wła­sną pie­kar­nią, uboj­nią i roz­lew­nią wód. Nie­wie­le docie­ra tutaj z zewnątrz. Mamy jed­ną księ­gar­nię, kil­ka kio­sków, gdzie pra­sę moż­na zama­wiać do tecz­ki, i sklep RTV, w któ­rym przez wszyst­kie lata dzia­łal­no­ści dało się kupić nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia płyt winy­lo­wych. Nawet jeśli uda się zdo­być jakiś muzycz­ny rary­tas, to nie ma go na czym słu­chać. Kie­dy w skle­pie poja­wi się jakiś sprzęt, trze­ba usta­wić się po nie­go w kil­ku­dnio­wej kolej­ce. Będę poży­czać gra­mo­fon od kuzyn­ki albo sąsiad­ki. Magne­to­fon Uni­tra B113 uda się kupić w pobli­skim Ląd­ku-Zdro­ju.

Oknem na świat sta­je się dla mnie biblio­te­ka miesz­czą­ca się na skrzy­żo­wa­niu uli­cy Nad­brzeż­nej z Mic­kie­wi­cza. Jej czy­tel­ni­kiem zosta­ję w waka­cje 1980 roku, zaraz po pierw­szej kla­sie szko­ły pod­sta­wo­wej. Będę do niej zaglą­dać kil­ka razy w tygo­dniu. W czar­no-bia­łej tele­wi­zji dzia­ła­ją dwa kana­ły. Waż­niej­sze sta­nie się dla mnie radio. Edu­ko­wać mnie będą Tomasz Bek­siń­ski i Piotr Kacz­kow­ski. Jaz­da obo­wiąz­ko­wa to: „Roman­ty­cy muzy­ki roc­ko­wej”, sobot­nia „Tona­cja Trój­ki” i nie­dziel­ny „Mini­max”. Z cza­sem zamiast „Listy Trój­ki” czę­ściej będę słu­chać roc­ko­wej listy Roz­gło­śni Har­cer­skiej pro­wa­dzo­nej przez Paw­ła Sitę i Boże­nę Sitek oraz audy­cji z muzy­ką alter­na­tyw­ną w radio­wej Czwór­ce.

Z moich rówie­śni­ków chy­ba naj­bar­dziej zna­ny jest dzi­siaj Seba­stian Szczę­sny – komen­ta­tor bok­su i sko­ków nar­ciar­skich. To mój kom­pan z zerów­ki, któ­ra mie­ści się w pała­cy­ku za hutą. To tam za kil­ka lat w piw­ni­cach posta­nie har­ców­ka. Będę już wte­dy – mając pięt­na­ście lat – dru­ży­no­wym. Takie to były cza­sy. Rodzi­ce powie­rza­li mi w opie­kę swo­je dzie­ci, od któ­rych byłem star­szy led­wie o kil­ka lat. W wie­ku sie­dem­na­stu lat zosta­łem nawet komen­dan­tem obo­zu. Zro­bić trzy­ty­go­dnio­wy wyjazd, gdy żyw­ność jest na kart­ki, to nie lada wyczyn.

Mia­łem dru­ży­nę chło­pa­ków. Z wie­lu jestem dzi­siaj bar­dzo dum­ny. Domi­nik Ostrow­ski został księ­dzem, skoń­czył stu­dia w Waty­ka­nie. Pio­trek Nowak został akto­rem i reży­se­rem. Mirek Jastrzęb­ski jest po habi­li­ta­cji. Rafał Klo­dek to naczel­nik Wydzia­łu Ochro­ny Przy­ro­dy i Obsza­rów Natu­ra 2000. W Stro­niu został Paweł Figur­ski. Pro­wa­dzi w Klet­nie sta­wy i zna­ną w oko­li­cy agro­tu­ry­sty­kę. Inne było to nasze har­cer­stwo. Pod­ziem­ne. Jeź­dzi­li­śmy z księ­dzem Zdzi­sła­wem i Ada­mem, moim przy­ja­cie­lem, na taj­ne spo­tka­nia do fran­cisz­ka­nów w Kłodz­ku. Two­rzy­li­śmy ZHR, ale nie dali­śmy się do nie­go zapi­sać. Mie­li­śmy swo­ich esbe­ków, a dyrek­tor szko­ły powie­dział mi, że albo skoń­czę z tą kon­spi­ra­cją, albo zosta­nę wyrzu­co­ny. Nie skoń­czy­łem.

Kil­ka dni po roz­mo­wie z dyrek­to­rem, w noc przed 1 maja, gdy w mie­ście zosta­ły już wywie­szo­ne fla­gi, obo­wiąz­ko­wo obok bia­ło-czer­wo­nych tak­że czer­wo­ne, obje­cha­li­śmy z Ada­siem na rowe­rach wszyst­kie słu­py, zry­wa­jąc te czer­wo­ne. Sprze­ciw wobec komu­ny był oso­bi­stym prze­ży­ciem. Nie mie­li­śmy men­to­rów, kogoś, kto by nas popro­wa­dził. W takim miej­scu, jak Stro­nie, do wszyst­kie­go docho­dzi­ło się same­mu. Choć z Ada­mem zna­li­śmy się już kil­ka lat, to zbli­ży­ła nas wspól­na wypra­wa do War­sza­wy na kon­cert Per­fec­tu na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia. Jako jed­ni z pierw­szych wbie­gli­śmy na mura­wę i w pierw­szym rzę­dzie śpie­wa­li­śmy „Nie bój się tego Jaru­zel­skie­go”.

Na jed­nym z zimo­wisk har­cer­skich, któ­re odby­wa­ły się w Klet­nie, dużo gra­li­śmy na gita­rach. Ja byłem od soló­wek, a Adaś od pro­wa­dze­nia. Do wspól­ne­go gra­nia dołą­czy­li Paweł Kapi­ta­no­wicz i Woj­tek Jastrzęb­ski. Gra­li­śmy dla zaba­wy. Kil­ka mie­się­cy potem w har­ców­ce do gra­nia namó­wi­łem Rober­ta Magie­row­skie­go. Coś zaczę­ło nam wycho­dzić, więc jesie­nią zała­twi­łem pró­by w domu kul­tu­ry. Na per­ku­sji zagrał brat Rober­ta, Jacek. To on wymy­ślił nazwę, krzy­cząc po każ­dym naszym dobrym zagra­niu: „Desty­la­tor! Desty­la­tor!”. Na basie dołą­czył do nas Grze­siek, brat Wojt­ka. Potem za per­ku­sją usiadł Edek Such, a Jacek sta­nął przy mikro­fo­nie. Zagra­li­śmy pierw­szy kon­cert.

Na widow­ni „Okrą­gla­ka” ponad trzy­sta osób. Jesz­cze nie potra­fi­my grać. Zacznie nam wycho­dzić znacz­nie póź­niej. Mamy jed­nak grup­kę fanów, pio­sen­ki są pusz­cza­ne w szkol­nych radio­wę­złach, a gdy salą prób po zamknię­ciu domu kul­tu­ry sta­je się izo­lat­ka w inter­na­cie zawo­dów­ki na uli­cy Hut­ni­czej, każ­de nasze gra­nie to kon­cert dla oko­licz­nych miesz­kań­ców. Byli­śmy jak tysią­ce innych zespo­łów w Pol­sce zaczy­na­ją­cych w dru­giej poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych. Marzy­li­śmy o tym, żeby dostać się do Jaro­ci­na. Był czad i nie­sa­mo­wi­ta ener­gia. Ostat­ni raz zagra­li­śmy w 1991 roku. Potem mie­li­śmy jesz­cze jeden występ. Jako TNT gra­ją­ce cove­ry AC/DC. Wró­ci­li­śmy na trzy kon­cer­ty w 2015 roku.

Z Jastrzęb­ski­mi wią­że mnie nie tyl­ko histo­ria Desty­la­to­ra, ale tak­że przy­go­da z Radiem Śnież­nik. Były waka­cje 1991 roku. W ete­rze poja­wi­ło się dziw­ne radio. Oka­za­ło się, że to Woj­tek Bukry zdo­był radio­wy nadaj­nik i dla zaba­wy zaczął nada­wać audy­cje. Namó­wi­łem go na wypo­ży­cze­nie tego urzą­dze­nia, by same­mu spraw­dzić się jako radio­wiec. Przez lata marzy­łem, by pra­co­wać w tym zawo­dzie. Kil­ka lat wcze­śniej nagry­wa­łem na magne­to­fo­nie swo­je audy­cje, a kase­ty z nimi krą­ży­ły wśród zna­jo­mych. Potem dla zaba­wy raz na tydzień pro­wa­dzi­łem sam dla sie­bie audy­cję muzycz­ną. Teraz mój głos miał pójść w eter na 93,33.

Muzy­ka była dla mnie waż­na, od kie­dy tyl­ko pamię­tam. Już w 1983 roku, mając led­wie jede­na­ście lat, zaczą­łem ukła­dać co tydzień swo­ją pry­wat­ną listę prze­bo­jów. Robię to do tej pory. Jakiś czas temu stuk­nę­ło dwu­ty­sięcz­ne noto­wa­nie. Nazy­wam to listą, trud­no te kawał­ki nazy­wać prze­bo­ja­mi. Kie­dy więc nada­rzy­ła się oka­zja, mając radio­wy nadaj­nik, zaczą­łem nada­wać audy­cje. Poma­ga­li mi bra­cia Jastrzęb­scy. Grześ przy­go­to­wał świet­ne dżin­gle, Woj­tek został repor­te­rem. Pierw­sze audy­cje były nada­wa­ne z ich domu. Kolej­ne już z moje­go – pomo­gło, że na waka­cje wyje­cha­ła rodzi­na, a ja zosta­łem sam.

Pierw­szą audy­cją było „Radio przed pół­no­cą”. Potem ruszy­ło „Radio Bum Bum”. Obie audy­cje prze­dzie­li­ła inter­wen­cja poli­cji. Pierw­sza była nie­le­gal­na, dru­ga pół­le­gal­na, reali­zo­wa­na za przy­zwo­le­niem urzę­du mia­sta i we współ­pra­cy z nim. Nie­win­na zaba­wa prze­ro­dzi­ła się w poważ­ną audy­cję, z lokal­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi, wyni­ka­mi meczów i wywia­da­mi. Wyprze­dzi­li­śmy Radiem Śnież­nik czas (nazwa odwo­ły­wa­ła się nie tyl­ko do pobli­skie­go szczy­tu, ale tak­że do zna­ne­go radio­od­bior­ni­ka Dio­ry). Dopie­ro za kil­ka lat zaczną powsta­wać lokal­ne roz­gło­śnie. Wte­dy mogli­śmy jedy­nie marzyć o praw­dzi­wym radiu; robi­li­śmy audy­cje, któ­re zmie­nia­ły nasz mały, lokal­ny świat.

Do dzi­siaj wie­le osób wspo­mi­na pierw­szą z nich. Zain­spi­ro­wa­ny słyn­nym pro­gra­mem Orso­na Wel­l­sa z inwa­zją kosmi­tów wpa­dłem na pomysł, że audy­cja będzie zbu­do­wa­na wokół sfin­go­wa­ne­go otwar­cia domu kul­tu­ry. Pod koniec 1989 roku huta zamknę­ła „Bry­lant”. Żyło się coraz trud­niej. Gmi­na nie chcia­ła wziąć na sie­bie pro­wa­dze­nia insty­tu­cji i nagle miesz­kań­cy Stro­nia Ślą­skie­go z dnia na dzień zosta­li bez kina, a muzy­cy bez sali prób. Ta pozor­nie mało zna­czą­ca decy­zja mia­ła oka­zać się brze­mien­ną w skut­kach na bli­sko dwie deka­dy. Byłem już wte­dy moc­no zaan­ga­żo­wa­ny w spra­wy spo­łecz­ne gmi­ny. Wal­czy­łem o to, żeby mia­sto prze­ję­ło to miej­sce.

Audy­cja mia­ła zwró­cić uwa­gę na pro­blem. Jako pro­wa­dzą­cy łączy­łem się z repor­te­rem (Wojt­kiem), któ­ry rela­cjo­no­wał na żywo prze­bieg otwar­cia. Robił to tak świet­nie, że wie­le osób uwie­rzy­ło, że miej­sco­wy pro­boszcz wła­śnie świę­ci otwar­ty na nowo przy­by­tek kul­tu­ry, a na sce­nie insta­lu­je się gwiaz­da wie­czo­ru – zespół KSU. Domu kul­tu­ry nie uda­ło się wów­czas otwo­rzyć, ale kil­ka mie­się­cy póź­niej powsta­ła jed­na z pierw­szych w Pol­sce fun­da­cji kul­tu­ry. Nale­ża­łem do jej zało­ży­cie­li. Sze­fo­wą zosta­ła Gra­ży­na Rojek, a ja pozna­łem kil­ka waż­nych dla mnie osób, któ­re uczy­ły mnie idei samo­rząd­no­ści.

Na kil­ka mie­się­cy otwo­rzył się „Okrą­glak”. W dzier­ża­wę wziął go pra­cow­nik huty, lokal­ny związ­ko­wiec Jacek Matysz­kie­wicz, któ­ry uwie­rzył, że da się na tym miej­scu zaro­bić. Pra­co­wa­łem wte­dy jak wie­lu innych w hucie. Jacek zapro­po­no­wał mi pro­wa­dze­nie kina i dzia­łal­no­ści kul­tu­ral­nej. Nie musia­łem przy­no­sić zysku, ale z cza­sem oka­za­ło się, że fil­my, kon­cer­ty i orga­ni­zo­wa­ne prze­ze mnie wyda­rze­nia sta­no­wią głów­ne źró­dło docho­du. Jed­ną  z imprez był robio­ny ze wspar­ciem Jur­ka Owsia­ka „Rock dla ser­ca”. Kil­ka mie­się­cy póź­niej powsta­ła Wiel­ka Orkie­stra Świą­tecz­nej Pomo­cy, któ­ra roz­wi­nę­ła ideę tam­tych kon­cer­tów.

Sze­fo­wa­łem dzia­łal­no­ści kul­tu­ral­nej „Okrą­gla­ka” przez dzie­sięć mie­się­cy. Ostat­nim sean­sem kino­wym w „Bry­lan­cie” był Bra­zilTerry’ego Gil­lia­ma. Sie­dzia­łem na widow­ni sam. Po dwu­dzie­stu latach koń­czy­ła się histo­ria tego miej­sca. Byłem tym, któ­ry jako ostat­ni zga­sił tu świa­tło. Zosta­łem bez pra­cy. Na chwi­lę fun­da­cja otwo­rzy­ła w sali obok urzę­du Klub Alfa, któ­re­mu sze­fo­wa­łem. Janusz Lignar­ski zapro­po­no­wał mi, żebym zajął się adap­ta­cją byłe­go skle­pu meblo­we­go na nową sie­dzi­bę biblio­te­ki. Po zakoń­cze­niu prac mia­łem zostać kie­row­ni­kiem powsta­ją­cej insty­tu­cji. Wie­rzy­łem, że sko­ro nie ma szans na otwar­cie „Bry­lan­tu”, to zbu­du­ję cen­trum kul­tu­ry w biblio­te­ce.

Mia­sto opła­ci­ło mi nawet dal­szą edu­ka­cję, tak by przy­go­to­wać mnie do nowej roli. Byłem coraz moc­niej zaan­ga­żo­wa­ny w spra­wy gmi­ny. Gdy­by nie to, że pierw­sze w nowej Pol­sce wybo­ry samo­rzą­do­we odby­ły się na kil­ka tygo­dni przed moją osiem­nast­ką, pew­nie już wte­dy został­bym rad­nym. W kolej­nych wybo­rach, mimo że mia­łem dwa­dzie­ścia dwa lata, zdo­by­łem dru­gi wynik w gmi­nie. Te same wybo­ry dopro­wa­dzi­ły do zmia­ny bur­mi­strza. Został nim mój były nauczy­ciel mate­ma­ty­ki Zbi­gniew Łopu­sie­wicz. Usta­le­nia doty­czą­ce pro­wa­dze­nia biblio­te­ki prze­sta­ły być wią­żą­ce. Nowy bur­mistrz ogło­sił kon­kurs na to sta­no­wi­sko.

Z góry było wia­do­mo, że zwy­cię­ży sze­fo­wa biblio­te­ki ze szko­ły, w któ­rej wcze­śniej funk­cję dyrek­to­ra peł­nił bur­mistrz. Mój pro­gram dzia­ła­nia oka­zał się podob­no zbyt rewo­lu­cyj­ny nawet dla pani z biblio­te­ki woje­wódz­kiej, któ­ra zasia­dła w komi­sji. Nie­daw­no prze­czy­ta­łem swo­je pomy­sły. To, co wte­dy wyda­wa­ło się komi­sji obra­zo­bur­cze, dla mnie było koniecz­no­ścią. Nie cho­dzi­ło wyłącz­nie o roz­sze­rze­nie zaso­bów o fil­my czy pły­ty, ale też o sze­reg funk­cji umoż­li­wia­ją­cych miesz­kań­com kon­takt z kul­tu­rą. Moje roz­po­zna­nia oka­za­ły się słusz­ne. Przez dwie deka­dy (aż do powsta­nia CETiK‑u w 2013 roku) jedy­ną insty­tu­cją kul­tu­ry w Stro­niu Ślą­skim była biblio­te­ka.

Potem wystar­to­wa­łem jesz­cze na sta­no­wi­sko dyrek­to­ra ośrod­ka kul­tu­ry w Ląd­ku-Zdro­ju. Tu też było wia­do­mo, kto wygra. Nowy bur­mistrz chciał na to sta­no­wi­sko przy­wró­cić daw­ne­go sze­fa tego miej­sca. W zarzą­dzie mia­sta był War­tek Mar­ty­now­ski, dzia­łacz Soli­dar­no­ści, któ­re­go pozna­łem jako redak­to­ra pisma „Zie­mia Kłodz­ka” (nagro­dzo­ne­go przez pary­ską „Kul­tu­rę”), gdzie zamie­ści­łem kil­ka swo­ich arty­ku­łów. Prze­gra­łem sto­sun­kiem gło­sów: dwa do trzech. Póź­niej, gdy oka­za­ło się, że nowy dyrek­tor zno­wu popadł w jakieś kło­po­ty, pyta­no mnie, czy nie chciał­bym wró­cić. Byłem jed­nak już wte­dy w Legni­cy.

Rów­no­le­gle zaan­ga­żo­wa­łem się w Nie­miec­ko-Pol­skie Spo­tka­nia Mło­dych Pisa­rzy. Do udzia­łu w nich zapro­sił mnie Jacek Ryb­czyń­ski. To kolej­na wyjąt­ko­wa dla Stro­nia Ślą­skie­go postać. W latach sie­dem­dzie­sią­tych przy­je­chał tu przy­pad­kiem z żoną, zoba­czył wol­no sto­ją­cy sta­ry piec wapien­ni­czy i posta­no­wił zamie­nić go na pra­cow­nię i dom. Gdy rodzi­ła się wol­na Pol­ska, na dłu­go przed wiel­ki­mi pro­jek­ta­mi, któ­re otwie­ra­ły nas na świat, Jacek wymy­ślił spo­tka­nia pisa­rzy z Pol­ski i Nie­miec. Zdo­był na to środ­ki i part­ne­rów po stro­nie nie­miec­kiej. Z cza­sem do pro­jek­tu zaczę­ła dokła­dać się gmi­na Stro­nie Ślą­skie. Skrom­ne to było wspar­cie i obar­czo­ne dodat­ko­wy­mi wymo­ga­mi.

Jed­nym z nich miał być udział lokal­nych pisa­rzy. Gmi­na tako­wych nie mia­ła. Zosta­łem tam odde­le­go­wa­ny z przy­mu­su. Musia­łem nawet napi­sać dwa wier­sze. Te nie były dobre, ale szyb­ko oka­za­ło się, że mogą przy­dać się moje umie­jęt­no­ści orga­ni­za­cyj­ne, z któ­rych zaczę­li korzy­stać nie­miec­cy part­ne­rzy z Ber­li­ner Fest­spie­le. Spo­ro się nauczy­łem, jeż­dżąc do Ber­li­na i Mogun­cji. Pra­ca ta była jed­nak spo­łecz­na. Nikt nie chciał dać mi eta­tu. Naj­bli­żej było mi do Kłodz­kie­go Ośrod­ka Kul­tu­ry, zna­ne­go z Kłodz­kiej Wio­sny Poetyc­kiej z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Boguś Mich­nik, z któ­rym po latach zro­bi­li­śmy kil­ka cie­ka­wych pro­jek­tów, też nie mógł zapro­po­no­wać mi sta­łej pra­cy.

Pono­si­łem poraż­kę za poraż­ką. Świat kur­czył się do czte­rech ścian poko­ju w rodzin­nym domu. Miej­sce, o któ­rym zawsze myśla­łem, że będzie moim na zawsze, nie mia­ło mi nic do zaofe­ro­wa­nia. Posta­no­wi­łem szu­kać gdzieś dalej. Pro­po­zy­cja przy­szła od nie­ży­ją­ce­go już Janu­sza Nagór­ne­go z Regio­nal­ne­go Cen­trum Kul­tu­ry w Jele­niej Górze. Byli­śmy doga­da­ni, gdy odwie­dzi­łem zna­jo­mą z teatru w Jele­niej Górze, któ­ra powie­dzia­ła, że w Legni­cy Jacek Głomb szu­ka sze­fa mar­ke­tin­gu, i że jeśli chcę, to do nie­go zadzwo­ni i zapy­ta, czy to aktu­al­ne. Nie uży­wa­no jesz­cze tele­fo­nów komór­ko­wych, Jac­ka mogło nie być na miej­scu. Ode­brał jed­nak i powie­dział, że sze­fa już ma, ale chciał­by się ze mną spo­tkać.

Gdy jecha­łem na spo­tka­nie z Jac­kiem Głom­bem, musia­łem spraw­dzić na mapie, jak dotrzeć do Legni­cy. Nie mia­łem nawet poję­cia, ile to kilo­me­trów. Wie­dzia­łem o tym mie­ście tyle, co inni. Led­wie dwa lata wcze­śniej wyje­cha­li stam­tąd ostat­ni żoł­nie­rze woj­ska radziec­kie­go. Z Jac­kiem spo­tka­li­śmy się w kawiar­ni Maska. Przez kil­ka minut opo­wia­da­łem o tym, co robię, czym się zaj­mu­ję. Chy­ba dobrze wypa­dłem, bo zaofe­ro­wał mi miesz­ka­nie i dobrą pła­cę. Nie zosta­łem jed­nak zatrud­nio­ny do spraw lite­rac­kich. Mia­łem stwo­rzyć nową insty­tu­cję kul­tu­ry. I taki zakres obo­wiąz­ków był wpi­sa­ny w moją umo­wę przez kil­ka lat. Pro­jek­ty lite­rac­kie sta­no­wi­ły tyl­ko odskocz­nię od innych zadań.

Co było dalej, wie­dzą już chy­ba wszy­scy. Gdy­by ktoś wte­dy albo nawet koło 2013 lub 2014 roku powie­dział, że Biu­ro Lite­rac­kie i festi­wal wylą­du­ją kie­dyś w Stro­niu Ślą­skim, nikt by w to nie uwie­rzył. Ja tak­że. Życie napi­sa­ło nie­zły sce­na­riusz. W 2016 roku Wro­cław peł­nił funk­cję Euro­pej­skiej Sto­li­cy Kul­tu­ry. Byłem jed­ną z pierw­szych osób, któ­re uwie­rzy­ły, że sto­li­ca Dol­ne­go Ślą­ska zdo­bę­dzie ten tytuł. Szyb­ko prze­sta­wi­łem festi­wal i dzia­łal­ność na przy­go­to­wa­nia. Współ­two­rzy­łem też zwy­cię­ską apli­ka­cję. Przez kil­ka lat reali­zo­wa­łem pro­gram stu pro­jek­tów i ini­cja­tyw poprze­dza­ją­cych lite­rac­kie dzia­ła­nia ESK. A mimo to osta­tecz­nie nie uczest­ni­czy­łem w fina­le tego pro­jek­tu.

Zamiast tego zde­cy­do­wa­łem się, choć nie mia­łem na to żad­nych środ­ków finan­so­wych, prze­nieść festi­wal w miej­sce, gdzie wszyst­ko się zaczę­ło, poka­zu­jąc, że Sto­li­ca może być wszę­dzie. Posta­no­wi­łem zacząć nie tyl­ko z nową nazwą, ale też z cał­ko­wi­cie odmien­ną for­mu­łą, co wią­za­ło się z roz­sta­niem z wie­lo­ma auto­ra­mi. To było sza­lo­ne na każ­dym pozio­mie. Tak­że dla­te­go, że wyma­ga­ło ode mnie prze­ko­na­nia do tego pro­jek­tu Zbi­gnie­wa Łopu­sie­wi­cza, któ­ry wciąż był w Stro­niu bur­mi­strzem. Dużą rolę ode­grał Dariusz Chro­miec, ówcze­sny zastęp­ca. Zna­my się z obec­nym bur­mi­strzem bli­sko trzy­dzie­ści lat. Pamię­tam jego pierw­szy dzień pra­cy w tym urzę­dzie. Ja mia­łem swo­je biur­ko w sekre­ta­ria­cie, on przy­cho­dził pod­pi­sy­wać listę obec­no­ści.

Kto by wów­czas przy­pusz­czał, że po latach będzie­my w tym samym miej­scu spo­ty­kać się i roz­ma­wiać o kolej­nych edy­cjach festi­wa­lu? Kolej­ne pięć lat i jubi­le­usz ćwierć­wie­cza prze­ży­wam w rodzin­nym mie­ście, któ­re­mu tyle zawdzię­czam. Gdy wyjeż­dża­łem stąd dwa­dzie­ścia pięć lat temu, czu­łem się prze­gra­ny. Myli­łem się jed­nak. Bez tam­tych doświad­czeń, kolej­nych nie­po­wo­dzeń, był­bym zupeł­nie innym czło­wie­kiem. Bez Jac­ka Ryb­czyń­skie­go, któ­ry zmarł na kil­ka tygo­dni przed pierw­szą Sta­cją w Stro­niu Ślą­skim, nigdy też nie zajął­bym się lite­ra­tu­rą. Pew­nie lite­ra­tu­ra jakoś pora­dzi­ła­by sobie beze mnie. Ja bez niej nie.

 

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry

>Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

O AUTORZE

Artur Burszta

Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.