debaty / ankiety i podsumowania

Prorok Codzienny (wydanie świąteczno-noworoczne)

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki 2019 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2019 roku: wprowadzenie

Przez kil­ka ostat­nich lat spo­ro się w poezji pol­skiej zmie­ni­ło, zwłasz­cza od stro­ny insty­tu­cjo­nal­nej. W poprzed­niej deka­dzie Biu­ro Lite­rac­kie ucho­dzi­ło nie­mal­że za mono­po­li­stę, z któ­rym pole­mi­zu­ją (za wła­sne lub na ogół publicz­ne pie­nią­dze) mniej­sze ofi­cy­ny. W tej chwi­li, po roz­sta­niu się z Wro­cła­wiem i usta­bi­li­zo­wa­niu nowej, raczej wir­tu­al­nej niż lokal­nej miej­sców­ki (bo trud­no powie­dzieć, żeby ktoś BL iden­ty­fi­ko­wał z Koło­brze­giem lub Stro­niem Ślą­skim), wydaw­nic­two nie jest już przy­sło­wio­wym chłop­cem do bicia i cho­ciaż nadal wie­le śro­do­wisk kwe­stio­nu­je jego dzia­ła­nia, głów­ne linie podzia­łów zaczy­na­ją prze­bie­gać gdzie indziej – poli­tycz­nie i poko­le­nio­wo. Tym samym wyda­wa­ło się, że BL ma już za sobą czas odpły­wu „wiel­kich gwiazd” z bru­lio­nu, ukła­da­nia sobie rela­cji z podzie­lo­ną „Lite­ra­tu­rą na Świe­cie” oraz zade­kla­ro­wa­nych przed­sta­wi­cie­li „tzw. rocz­ni­ków 70.”, z któ­ry­mi naj­bar­dziej mu po dro­dze (tu oczy­wi­ście Mar­ta Pod­gór­nik, Roman Honet, Jacek Deh­nel i Joan­na Muel­ler).

W tej chwi­li Biu­ro przy­po­mi­na dobrze naoli­wio­ną, choć skon­stru­owa­ną od pod­staw i tro­chę cha­łup­ni­czo, maszy­nę do wpro­wa­dza­nia w obieg nowych nazwisk, wytwa­rza­nia wokół nich kon­ten­tu i tym samym ani­mo­wa­nia resz­tek życia lite­rac­kie­go. Taką funk­cję ma oczy­wi­ście coraz cie­kaw­szy, coraz lepiej pro­wa­dzo­ny i coraz więk­szy festi­wal w Stro­niu Ślą­skim, któ­ry zmie­nił się w ostat­nim roku w nie­mal­że poetyc­ką hete­ro­to­pię, z nową ener­gią i nowy­mi twa­rza­mi. Taką funk­cję mają jed­nak przede wszyst­kim kolej­ne akcje wydaw­nic­twa: od „Poło­wu”, przez popo­ło­wo­wy alma­nach, odby­wa­ją­ce się w cza­sie festi­wa­lu pra­cow­nie pierw­szej książ­ki i ksią­żek kolej­nych, pra­cow­nie prze­kła­do­we i pro­za­tor­skie, po dość nową (i chy­ba cał­kiem uda­ną) pró­bę wpi­sa­nia się w dys­kur­sy poli­tycz­ne pro­jek­tem „Wiersz doraź­ny” (zakoń­czo­nym cie­ka­wym, choć nie­rów­nym tomem Wiersz i opo­wia­da­nie doraź­ne 2019, z któ­re­go szcze­gól­nie pole­cam świet­ny tekst Łuka­sza Gam­ro­ta o kata­stro­fie naszej wyobraź­ni kli­ma­tycz­nej). Wydaw­ni­cze dzia­ła­nia Biu­ra coraz bar­dziej powią­za­ne są wła­śnie z tymi akcja­mi, któ­re wycho­wu­ją nie tyl­ko pisa­rzy, ale też publicz­ność i komen­tu­ją­cych. Ktoś mniej sym­pa­ty­zu­ją­cy z tą ideą albo bar­dziej osa­dzo­ny w mar­ke­tin­gu powie­dział­by zapew­ne, że to dobry spo­sób wią­za­nia ludzi ze swo­ją mar­ką, a prze­cież wła­śnie na ten brak zwią­za­nia auto­ra i czy­tel­ni­ka poezji z wydaw­nic­twem, brak wie­lo­let­niej stra­te­gii, wie­le razy zwra­cał Bursz­ta uwa­gę.

2019 był więc rokiem, w któ­rym wypa­da odno­to­wać, że więk­szość istot­nych, wydaw­ni­czych przed­się­wzięć Biu­ra wią­za­ła się z inny­mi, rów­nie istot­ny­mi przed­się­wzię­cia­mi o oddol­nym cha­rak­te­rze, raczej z pra­cą nad bazą, niż ze spi­ja­niem śmie­tan­ki z nad­bu­do­wy. Choć i ta była. Biu­ru Lite­rac­kie­mu wyjąt­ko­wo nie powio­dło się w Sile­siu­sie („zale­d­wie” nomi­na­cje dla debiu­tów Jan­ka Rojew­skie­go i Micha­ła Doma­gal­skie­go) i nie uda­ło się wygrać w Gdy­ni (a tu nomi­na­cje dla Rojew­skie­go i Julii Szy­cho­wiak oraz świet­ne noto­wa­nia prze­kła­do­we), to wydaw­nic­two odnio­sło bez­a­pe­la­cyj­ny suk­ces Mor­der­czy­mi bal­la­da­mi Mar­ty Pod­gór­nik w Nagro­dzie im. Wisła­wy Szym­bor­skiej (piszę bez­a­pe­la­cyj­ny, bo sama kon­cep­cja i kom­po­zy­cja tomu, zło­żo­ne­go ze swo­istych „szla­gie­rów”, wyda­je się tyleż zasłu­gą poet­ki, co wła­śnie wydaw­cy, a nagro­dze­nie Pod­gór­nik w Kra­ko­wie zło­ży­ło się z bene­fi­sem jej twór­czo­ści w Sien­nej).

To nie nagro­dy dla wydaw­nic­twa są jed­nak w mija­ją­cym roku klu­czo­we, ale stwo­rze­nie cie­ka­wej mie­szan­ki tego, co tra­dy­cyj­ne, z tym, co eks­pe­ry­men­tal­ne oraz umie­jęt­ne włą­cze­nie w ten ruch kolej­ne­go poko­le­nia twór­ców i jesz­cze cia­śniej­sze­go zwią­za­nia się z KSP (dla nie­wta­jem­ni­czo­nych: Kra­kow­ską Szko­łą Poezji, któ­rej patro­nu­ją Miłosz Bie­drzyc­ki i Robert Rybic­ki; na nową książ­kę tego pierw­sze­go wciąż po cichu liczą hete­ro­dok­syj­ne kra­ku­sy).

W minio­nym roku na ogół towa­rzy­szy­łem kolej­nym pre­mie­rom BL recen­zja­mi, wię­cej niż kie­dy­kol­wiek napi­sa­łem też dla same­go wydaw­nic­twa, więc nie będę powta­rzał każ­dej opi­nii. Wszyst­kie trzy debiu­ty – Jaku­ba Pszo­nia­ka (Chy­ba na pew­no), Niny Manel (Trans­par­ty) i Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go (Wtra­ce­nie) – są pokło­sia­mi pomniej­szych pro­jek­tów, z „Poło­wem” na cze­le. Są to doj­rza­łe, mądre i waż­ne książ­ki, i każ­da z nich swo­im pozio­mem może pre­ten­do­wać do wąskie­go gro­na naj­cie­kaw­szych debiu­tów roku. Pszo­niak łączy ślą­ską trau­mę i fla­neu­ryzm baja­rza z zami­ło­wa­niem do sło­wo­twór­czych poszu­ki­wań w duchu Ska­man­dry­tów (a może bar­dziej Joan­ny Muel­ler; wię­cej o tym w „Wizjach”). Manel to inte­lek­tu­al­no-sen­ty­men­tal­ne zaprze­cze­nie tezy, że albo z ser­ca, albo z umy­słu, godzą­ce kam­po­we prze­bie­ran­ki i wer­so­we prze­gię­cia z komu­ni­ka­tyw­no­ścią i pró­ba­mi nego­cjo­wa­nia sen­su, ten zaś zde­po­no­wa­ny jest w ana­lo­giach mię­dzy labo­ra­to­rium języ­ka i labo­ra­to­rium orga­ni­zmu (wię­cej w „8. Arku­szu Odry”). Wresz­cie Sucha­nec­ki, zapo­wie­dzia­ny na koniec grud­nia, to kon­tro­lo­wa­ny trip, pró­ba filo­zo­ficz­ne­go usi­dle­nia „ja” w momen­cie sta­wa­nia się, zde­cy­do­wa­nie i kon­se­kwent­nie wpi­su­ją­ca się w szko­łę Kar­po­wi­cza i Rybic­kie­go, w poszu­ki­wa­nia mię­dzy sur­re­ali­zmem a for­ma­li­stycz­nym chwy­tem.

Dzię­ki jedy­ne­mu i nie­za­stą­pio­ne­mu Karo­lo­wi Mali­szew­skie­mu wie­my już, kto jest Her­mio­ną Gran­ger oraz Ronem Wesley­em nowej pol­skiej poezji (Nina Manel i Dawid „Bab­cia” Mate­usz), może więc trze­ba by pocią­gnąć tę ana­lo­gię dalej. Debiu­tu­ją­cy wła­śnie w Ha!arcie Patryk Kosen­da okre­śla sam sie­bie jako dobre­go przy­ja­cie­la Hagri­da i cały tom opie­ra na eks­pe­ry­men­tach z zaklę­ciem Rid­du­cu­lus, a też zwią­za­ny jest z KSP. A może Andrzej Sosnow­ski jako Albus Dum­ble­do­re, naj­sil­niej­szy z cza­ro­dzie­jów, bez­dy­sku­syj­ny try­um­fa­tor biu­ro­we­go ran­kin­gu ksią­żek poetyc­kich trzy­dzie­sto­le­cia? Mar­cin Sen­dec­ki jako Sewe­rus Sna­pe, niby iro­nicz­ny i w cią­głej kontrze, ale w ser­cu dobry, sprzy­ja­ją­cy boha­te­rom, bo wier­ny swo­jej mło­dzień­czej miło­ści? Robert Rybic­ki jako Ala­stor Moody, czło­wiek, któ­ry dotknął pier­ście­ni Satur­na w fizycz­nej i wer­so­lo­gicz­nej posta­ci jed­no­cze­śnie? A może Filip Matwiej­czuk jako Nevil­le Long­bot­tom, jedy­ny spo­śród mło­dych poetów, par­don, cza­ro­dzie­jów, któ­rzy odna­leź­li się w uczo­nym zie­lar­stwie i oka­za­li nim swój hero­icz­ny, kłą­czo­wy atak na struk­tu­ry wła­dzy? I wresz­cie sam Sucha­nec­ki, Geo­r­ge (bo jed­nak doży­wa do koń­ca opo­wie­ści) Wesley, filo­zof-sur­re­ali­sta, jar­marcz­ny sprze­daw­ca towa­rów dziw­nych i nie­pew­nych, od bez­gło­wych kape­lu­szy po jadal­ne mrocz­ne zna­ki. Alo­ho­mo­ra na drzwi per­cep­cji! Resz­tę fan­ta­zji pozo­sta­wię czy­tel­nicz­kom, bo do obsa­dze­nia choć­by dwa pro­fe­sor­skie waka­ty – Muel­ler i Pod­gór­nik, u któ­rych coraz jaw­niej ter­mi­nu­ją mło­dzi.

Na trzy debiu­ty poetyc­kie odpo­wia­da­ją tym razem trzy książ­ki pro­za­tor­skie, będą­ce kon­ty­nu­acją biu­ro­wych poszu­ki­wań rze­czy nie­oczy­wi­stych i trud­nych, a osa­dzo­nych w XX wie­ku. Węgier­ski post­mo­der­ni­sta, przed­sta­wi­ciel „nowej pro­zy” Peter Nadas powra­ca w BL po nie­wąt­pli­wym suk­ce­sie, jakim była Pamięć, tomem opo­wia­dań Biblia i inne histo­rie, Ray­mond Quene­au po Nie­dzie­li życiaSro­gą zimą, a z odkryć zapo­mnia­nej lite­ra­tu­ry kata­loń­skiej, za spra­wą Anny Sawic­kiej, pol­sz­czyź­nie przy­by­wa po raz pierw­szy książ­ko­wo Pere Cal­ders Kro­ni­ka­mi ukry­tej praw­dy. Nie ma wspól­ne­go mia­now­ni­ka dla tych trzech ksią­żek, może poza tym, że wszyst­kie kon­stru­ują bar­dzo XX-wiecz­ny obraz boha­te­ra lite­rac­kie­go, męskie­go, zma­ga­ją­ce­go się z losem, histo­rią i insty­tu­cja­mi, wcie­la­ją­ce­go (ucie­le­śnia­ją­ce­go) klę­skę wiel­kich pro­jek­tów „nowe­go czło­wie­ka”. Dla Quene­au jest to – dość nie­ty­po­wy w dzie­le OuLi­Pij­czy­ka – tro­chę cynicz­ny i nie­po­praw­ny poli­tycz­nie, ale za to wier­ny spra­wie ofi­cer-inte­lek­tu­ali­sta w rezer­wie, wyrzu­co­ny na mar­gi­nes życia, sta­no­wią­cy przy oka­zji tar­ga­ny pożą­da­niem pro­to­typ Hum­ber­ta Hum­ber­ta. Dla Cal­der­sa to zawsze wyko­le­jo­ny życio­wo, fajt­ła­po­wa­ty, bier­ny, kaf­kow­ski z ducha urzęd­nik-miesz­cza­nin w Kata­lo­nii u pro­gu dyk­ta­tu­ry i hisz­pań­skiej nacjo­na­li­stycz­nej pro­pa­gan­dy, wie­rzą­cy w zdol­ność wyobraź­ni do reor­ga­ni­zo­wa­nia życia (wię­cej na stro­nach BL), a dla Nada­sa dziec­ko jako nosi­ciel okrut­nej, socja­li­stycz­nej uto­pii i jej klę­ski w węgier­skim wyda­niu. Biblia… to też naj­bar­dziej histo­rycz­nie docią­żo­na z tych trzech ksią­żek, naj­bar­dziej reali­stycz­nie osa­dzo­na w kon­kret­nej prze­strze­ni, kla­so­wa i antro­po­lo­gicz­na, pró­bu­ją­ca za pomo­cą para­bo­li ująć doświad­cze­nie XX-wiecz­ne­go tota­li­ta­ry­zmu w jego środ­ko­wow­schod­nim warian­cie (choć Quene­au i Cal­ders nie­wie­le tu ustę­pu­ją w poka­zy­wa­niu roz­cho­dze­nia się filo­zo­ficz­nych idei z psy­cho­lo­gią posta­ci). A jed­nak naj­bar­dziej ujął mnie humor Kro­nik ukry­tej praw­dy, humor spe­cy­ficz­ny, sur­re­ali­zu­ją­cy, wyni­ka­ją­cy z głę­bo­kiej wia­ry w koniecz­ność zakwe­stio­no­wa­nia racjo­nal­ne­go porząd­ku pro­duk­cji.

Dla ośmiu tego­rocz­nych ksią­żek poetyc­kich, tym razem w odmło­dzo­nym skła­dzie – od wcze­snych rocz­ni­ków 70. po wcze­sne 90. (albo ina­czej: od Kac­pra Bart­cza­ka po Annę Ada­mo­wicz) – też trud­no zna­leźć wspól­ne kate­go­rie. Nad zna­cze­niem nowych tomów Kon­ra­da Góry i Bart­cza­ka roz­wo­dzi­łem się osob­no, podob­nie jak nad kunsz­tem (i tym samym warsz­ta­to­wym postę­pem) Ada­mo­wicz. Jacek Deh­nel jak zwy­kle tra­fi w swo­ją niszę, choć napi­sał książ­kę bar­dzo nie­do­brą (ale o tym kie­dy indziej), podob­nie jak Bian­ka Rolan­do i Grze­gorz Kwiat­kow­ski (nie że nie­do­bre, tyl­ko nisze spe­cy­ficz­ne). To oczy­wi­ście bar­dzo róż­ne tar­ge­ty, od nowych miesz­czan, przez zafa­scy­no­wa­nych wizu­al­no­ścią arty­stów, po muzycz­nych hip­ste­rów, wszyst­kie dobrze skle­ja­ją­ce się poza niszą „eks­pe­ry­men­tu­ją­ca poezja pol­ska jako auto­no­micz­na dzie­dzi­na, dłuż­na neo­awan­gar­dzie”, rów­nie her­me­tycz­ną i wybiór­czą, ale to z myślą o niej piszę zwy­kle swo­je tek­sty.

Z myślą o niej chciał­bym więc wyróż­nić dwa osią­gnię­cia w łącze­niu mikro- i makro­struk­tur, tego, co poję­cio­we i tego, co orga­nicz­ne, a więc to bar­dziej inte­lek­tu­al­ne, aka­de­mic­kie wręcz – eks­pe­ry­ment Bart­cza­ka w Nawo­ra­dio­wej, i to bar­dziej empa­tycz­no-inter­su­biek­tyw­ne – Ada­mo­wicz z Ani­ma­lia­mi. Oba te tomy wchła­nia­ją poza­ję­zy­ko­we prze­strze­nie, kon­su­mu­ją je i zaczy­na­ją sta­wiać pyta­nia o to, gdzie prze­bie­ga gra­ni­ca mię­dzy pro­ce­sem pisa­nia a (mikro)procesami życio­wy­mi. Bart­czak pozwa­la sobie oczy­wi­ście na wię­cej języ­ko­we­go sza­leń­stwa, bo inte­re­su­je go pro­ce­du­ra prze­twa­rza­ją­ca tekst w mate­rię, orga­nizm w suro­wiec, pro­ce­du­ra wła­śnie, a więc coś z pogra­ni­cza semio­ka­pi­ta­li­zmu, poli­ty­ki Spek­ta­klu i zuży­tych śmie­cio­wisk reli­gij­nych meta­for. Ada­mo­wicz pra­cu­je nie w wier­szu, ale nad wier­szem, i widać tę kon­cep­tu­al­ną pra­cę dooko­ła – roz­bu­do­wy­wa­nia kon­tek­stów i zacie­ra­nia mię­dzy nimi gra­nic. Gdy­by zesta­wić ruchy oboj­ga, u Bart­cza­ka mie­li­by­śmy ście­ra­nie się róż­nych mate­rii w tło­kach, a u autor­ki Ani­ma­liów ryso­wa­nie i wyma­zy­wa­nie kon­tu­rów.

Jesz­cze ina­czej wyko­nał swo­ją pra­cę Kon­rad Góra w Kalen­da­rzu majów – poka­zu­jąc, że mię­dzy wier­szem i aneg­do­tą, opo­wie­ścią, żar­tem lub bio­gra­fią jest tyl­ko prze­strzeń dopusz­cze­nia do gło­su lub zablo­ko­wa­nia tego gło­su. W ten spo­sób wyszedł z cie­nia Nich, któ­re były wiel­kim i prze­ra­ża­ją­cym (rów­nież czy­tel­ni­ków) szkie­le­tem, natych­miast sedy­men­tu­ją­cym w histo­rię lite­ra­tu­ry, nabrał rumień­ców i raz jesz­cze odświe­żył doraź­ność i poli­tycz­ność wier­sza jako orga­nicz­nej klę­ski, nie­ustan­nie przy­po­mi­na­ją­cej o swo­ich począt­kach i tam szu­ka­ją­cej nadziei. Kie­dy Olga Tokar­czuk snu­je w noblow­skim wykła­dzie skró­co­ny kurs antro­po­lo­gii kul­tu­ro­wej ostat­nich dwóch dekad, te trzy tomy odpo­wia­da­ją w prak­ty­ce tka­niem i plu­ciem (tak, plu­ciem) wier­szy-opo­wie­ści, któ­re for­my poetyc­kie roz­pa­tru­ją nie­ustan­nie jako for­my życia.

Taką for­mą życia, a przy­naj­mniej pró­bą pod­ję­cia z nią gry (życia w dźwię­ku i w obra­zie, życia jako melo­dii i kom­po­zy­cji), wyda­je się też Waruj Joan­ny Muel­ler i Joan­ny Łań­cuc­kiej, a więc poezjo-komiks (poemiks), odczy­ty­wa­ny per­for­ma­tyw­nie, z nie­zbęd­nym deta­lem w posta­ci kró­li­czych uszu. Koope­ra­ty­wy zro­bi­ły się w minio­nym roku bar­dzo mod­ne, ale czy rze­czy­wi­ście coś zmie­ni­ły? Waruj ma w sobie cha­rak­te­ry­stycz­ny dla Muel­ler ele­ment wyczu­le­nia na dźwię­ki, na fone­tycz­ny prze­bieg fraz, któ­rym sens zry­wa się cza­sem ze smy­czy (wciąż echa Chleb­ni­ko­wa). Docho­dzi też oczy­wi­ście wątek femi­ni­stycz­ny, wygra­ny na meta­fo­rach ani­mal­nych. Przy­znam, że dużo lepiej odbie­ram ten tom w pry­wat­nej lek­tu­rze, niż z odsłu­chań spo­tkań autor­skich. Wizu­al­nie te tek­sty wypa­da­ją po pro­stu moc­niej i nie cho­dzi o to, że jest to książ­ka-obiekt, w któ­rej gra­fi­ki opo­wia­da­ją wła­sną, rów­no­rzęd­ną histo­rię. Bar­dzo dobrze wpro­wa­dza w nią roz­mo­wa z autor­ka­mi, któ­ra pozwa­la wydo­być nie tyl­ko ten kolek­tyw­ny, wspól­no­to­wy cha­rak­ter książ­ki, ale też inte­lek­tu­al­ne zaple­cze obu twór­czyń. Jak napi­sa­ła Anna Kału­ża, a napi­sa­ła tak, że lepiej tego ująć nie potra­fię: „Obie autor­ki prze­pro­wa­dza­ją nas przez histo­rie kobie­cych zgro­ma­dzeń i ich roz­pro­szeń, pod­le­ga­nia prze­mo­co­wym sys­te­mom i prób ich obez­wład­nie­nia, kom­po­zy­cji roz­ma­itych poli­tycz­nych zrze­szeń i ich dekom­po­zy­cji”. To głę­bo­ka wiwi­sek­cja mitów z wio­dą­cy­mi posta­cia­mi kobie­cy­mi, obra­zów-repre­zen­ta­cji kobiet, ale też samej mito­lo­gii kobie­ce­go pisa­nia, obu­do­wa­nej meta­fo­ra­mi rodze­nia, kom­po­no­wa­nia, roz­ra­sta­nia się, zmy­sło­wo­ści i cie­le­sno­ści. To waż­na książ­ka, ale w tej „wadze” zara­zem nie­po­ko­ją­co oczy­wi­sta: nie uwie­ra, nie gma­twa, nie sta­wia przed nie­roz­wią­zy­wal­nym pro­ble­mem i nawet jej mito­lo­gicz­no-histo­rycz­no-antro­po­lo­gicz­na eru­dy­cja wyda­je się koniec koń­ców dość pod­ręcz­ni­ko­wa. „Nad­cho­dzą kor­ne furie”, „co grzę­zło w gardle/ wycho­dzi na jaw” pisze autor­ka, przez całą książ­kę balan­su­jąc mię­dzy uwi­kła­nym w eko­no­mię  prze­mo­cy „ja” i chó­rem gło­sów, któ­ry przy­wra­ca publicz­ne widze­nie krzyw­dy. Chciał­bym, żeby Waruj sta­ło się czymś wię­cej, niż lek­tu­rą na cza­sy #MeToo, rodza­jem pra­cy domo­wej do odro­bie­nia, ale z tą chę­cią nie łączy się jesz­cze poczu­cie, że jest to książ­ka, któ­ra zosta­nie z nami na lata, jak choć­by Wylin­ki.

Koniec roku w BL to debiut Sucha­nec­kie­go i pierw­sza po wier­szach zebra­nych w Pod­ręcz­ni­ku nauko­wym dla oni­ro­nau­tówksiąż­ka Rober­ta Rybic­kie­go Pogo gło­sek, w któ­rej ten­że Sucha­nec­ki jest zresz­tą mile widzia­nym loka­to­rem. Był taki czas, że Góra i Rybic­ki szli w jed­nej parze, że miesz­ka­li na tych samych skło­tach, że dawa­ło się ich – tro­chę na siłę – opi­sać jako poetów podob­nie nie­po­kor­nych i poli­tycz­nych zara­zem, anar­chi­stów z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Teraz ich poety­ki są tak odle­głe, że jest to nawet fascy­nu­ją­ce. Rybic­ki, pozo­sta­jąc tym bar­dziej dada­istycz­nym, sko­rym do wygłu­pu i bła­ze­na­dy, cere­bral­nym, a zara­zem tym bar­dziej życio­wo nie­upo­rząd­ko­wa­nym, jest głę­biej osa­dzo­ny w świa­to­wej tra­dy­cji awan­gar­dy. Góra świa­do­mie się­ga zaś raczej do dyk­cji neo­awan­gar­do­wych. Ale czy Pogo gło­sek to kolej­ne otwar­cie w twór­czo­ści ryb­nic­kie­go wywro­tow­ca, a takich otwarć było już prze­cież kil­ka? Raczej nie, choć flirt z dada­izmem i futu­ry­stycz­nym przy­wią­za­niem do słów na wol­no­ści, do ich brzmie­nia, jest pocią­gnię­ty dalej niż w Darze Mene­li. Zara­zem pierw­sza wer­sja Pogo…, któ­re nosi­ło wów­czas jesz­cze bar­dziej obłęd­ny, robo­czy tytuł: Pogo gło­sek czy­li BŹDZINA DZIADZINA albo KRAM PENERA albo… (i tak dalej), to poło­wa 2017 roku, więc tro­chę ten tom pole­żał, na tyle dłu­go, że uda­ło się weń jesz­cze wci­snąć Pop­po­emat uro­dzi­no­wy dla MLB, domy­ka­jąc w ten spo­sób opo­wieść o Kra­kow­skiej Szko­le Poezji (zaczę­tą wier­szem PALAMENIDES) jako miej­scu na zie­mi, w któ­rej chwi­lo­wo zako­twi­czył Ryba.

Pierw­sza myśl, jaka nasu­wa się po lek­tu­rze nowe­go tomu auto­ra Mott roba­li, a nie towa­rzy­szy­ła żad­nej poprzed­niej książ­ce z taką inten­syw­no­ścią, to myśl o ruinach. Oczy­wi­ście każ­dy tom Ryby był na swój spo­sób dedy­ko­wa­ny destruk­cji, nakie­ro­wa­ny na nią, choć­by po to, żeby uchwy­cić sta­wa­nie się „ja” na chwi­lę przed jego usta­bi­li­zo­wa­niem się w dys­kur­syw­nych porząd­kach. W Pogo… mamy więc do czy­nie­nia z iście pun­ko­wą siecz­ką sen­sów, do tego stop­nia, że nie­któ­re tek­sty przy­po­mi­na­ją owe legen­dar­ne trzy akor­dy, prze­ple­cio­ne przy­pad­ko­wy­mi notat­ka­mi z innych reje­strów i spo­strze­że­nia­mi na temat zupeł­nie przy­pad­ko­wych rze­czy. Ale jed­nak to wła­śnie ruiny, „cmen­tarz pod­kła­dów kole­jo­wych”, „roz­pa­da­ją­ce się loko­mo­ty­wy”, „INFOKALIPSA” i pozo­sta­ło­ści po ścież­kach komu­ni­ka­cyj­nych (z roz­pacz­li­wym ape­lem: „Bła­gam was niech ktoś zro­bi // ROZMAWIALNIĘ”, wypeł­nia­ją ten tom obra­za­mi kata­stro­fy eko­no­micz­no-eko­lo­gicz­nej, któ­rej nie może się prze­ciw­sta­wić żad­na kon­cep­cja rewo­lu­cyj­nej zbio­ro­wo­ści pene­rów, mene­li, nar­ko­ma­nów, byłych kole­gów i byłych pun­kow­ców (nazwij­my ich po heglow­sku – motło­chem, któ­re­go jesz­cze nie zdo­ła­li­śmy pomy­śleć jako siły). Zapo­wia­da­ny w Pop­po­ema­cie uro­dzi­no­wym… „Punk Show!” to roz­pacz­li­we świę­to destruk­cji, tym razem raczej SADDADA (sau­da­de?) niż HAPPY DADA z poprzed­niej książ­ki. Pogo… to fascy­nu­ją­cy eks­pe­ry­ment, w któ­rym coś się wytra­ca i ktoś się zatra­ca, ale – podob­nie jak w Waruj – nie­ła­two wypro­wa­dzić go poza labo­ra­to­rium poetyc­kie­go pola.

Zbie­ra­jąc wszyst­kie te pro­po­zy­cje poetyc­kie do kupy (może poza książ­ką Deh­ne­la), moż­na powie­dzieć, że minio­ny rok w BL to przede wszyst­kim eks­pe­ry­ment (z języ­kiem, życiem, jaź­nią i wyobraź­nią) i róż­ne for­my zaan­ga­żo­wa­nia, któ­rych eks­pe­ry­ment ten pró­bu­je dotknąć. Oba te sło­wa są męczą­ce i wytar­te, zwłasz­cza po latach kry­tycz­nych i poli­tycz­nych bata­lii o odzy­ska­nie neo­awan­gar­dy i myśle­nia histo­rycz­ne­go oraz o wypro­wa­dze­nie lite­ra­tu­ry poza hob­by­stycz­ną niszę, w któ­rej utknę­ła w latach 20. Ale jako zbior­cze ety­kie­ty wywo­ław­cze mogą się jesz­cze przy­dać, choć­by w takich pod­su­mo­wa­niach, bo Biu­ro jest dziś bar­dziej skłon­ne do poszu­ki­wań nowych języ­ków, niż jakie­kol­wiek inne, poetyc­kie wydaw­nic­two w kra­ju. Różdż­ki w dło­nie: expe­ri­men­tum poli­ti­ca!