Przeciw liczmanom (dwadzieścia lat później)
Paweł Próchniak
Głos Pawła Próchniaka w debacie "Barbarzyńcy czy nie? Dwadzieścia lat po 'przełomie'".
strona debaty
Barbarzyńcy czy nie? Dwadzieścia lat po „przełomie”1.
W połowie roku 1990, w pierwszym numerze „Tygodnika Literackiego”, pisał Jan Błoński w szkicu zatytułowanym Przeciw liczmanom:
„We współczesnym myśleniu literackim toczy się – po cichu, niemal podziemnie! – spór, który dzieli nie mniej niż polityczne różnice. Jest to spór o miejsce literatury w życiu zbiorowym”.
Spór ten nie był nowy i trwa nadal. Jego oś biegnie pod prąd czasu – w stronę dylematów Młodej Polski i dalej, ku sprzecznościom stanowiącym o sile polskiego romantyzmu. Istotę owego sporu opisuje kilka kluczowych pytań. Czy literatura ma mówić jasno, bez upiększeń, prosto w oczy – całą prawdę o nas i o naszym świecie? Czy ma pozostać strażniczką grobów i wypisanego na nich dekalogu powinności? Czy może raczej powinna postawić na osobną prawdę, uwolnić się od kolektywnych zaciekawień i zobowiązań, pamiętając, że nic tak łatwo nie osuwa się w banał, nic tak szybko nie nasiąka obłudą, jak prawdy uznane i obowiązujące? I dalej – czy polska literatura zawsze już będzie kręcić się w kółko? Czy musi pozostać w zaścianku, w granicach nudy swojskiej, tęgiej, bezpardonowej, z wieczną pretensją ubogich krewnych do spadku po niepewnych antenatach; i czy musi wciąż tęsknić do nudy importowanej – mocnej w gębie, awangardowej z ducha, ale w istocie skażonej poczuciem pustki, podszytej świadomością, że wszystko, czego dotknie, nieuchronnie zmienia się w konwencję? Innymi słowy, czy pisaną po polsku literaturę już zawsze będziemy upychać gdzieś między poczciwość i cynizm, wiedząc przy tym dobrze, że cynizm trąci nierzadko poczciwością, że poczciwość ma często wiele wspólnego z cynizmem? W szkicu, który przypominam i pokrótce streszczam, Błoński notował:
„Jaka z tych różnic, odwróceń, przeciwstawień nauka? Chyba tylko ta, że musimy je przekroczyć, aby zacząć lepiej, skuteczniej rozprawiać o literaturze i, być może także, literaturę uprawiać. W istocie żaden z tych schematów myślowych nie jest prawdziwy, w tym sensie, że niezbyt literacką twórczość wspomaga”.
Nic dodać, nic ująć. Z pytań zadawanych dwadzieścia lat temu można zapewne wyprowadzić wyraziste linie przeobrażeń, można je rozwijać i komplikować, można szukać w nich zalążków ładu. O literaturze trzeba myśleć w porządku historycznym, trzeba w niej widzieć materię, owszem, nieskończenie zmienną, ale podlegającą przecież procesom dającym się uchwycić i nazwać. Warto jednak pamiętać, że takie spojrzenie uprzywilejowuje liczmany, brata żywą myśl z frazesem, odbiera wagę pojedynczym tekstom – ich siłę i wartość zamienia na walutę poręcznych formuł.
2. Obok szkicu Błońskiego w pierwszym numerze „Tygodnika Literackiego” ukazał się również rodzaj manifestu nowej literatury – wiersze Marcina Świetlickiego. Komentując je Marian Stala pisał, że autor Dla Jana Polkowskiego chce być „poetą wiernym własnemu, jednostkowemu doświadczeniu i własnej, wewnętrznej prawdzie”. Ta prawda ma „wymiar egzystencjalny”, jest głosem istnienia, żywej obecności, ale zarazem przekształcona zostaje w „wartość estetyczną”. Niepowtarzalna barwa tego głosu sprawia, że brzmi on mocno i czysto, a jednocześnie to właśnie ów osobisty ton – zabarwiony czymś na wskroś osobnym, zrodzony z poruszenia suwerennej wyobraźni – staje się domeną sztuki, tworzywem poezji, materią poddaną artystycznej kreacji. Tak zaznaczony zostaje jeden ze śladów przełomu. W taki sposób otwierała się możliwość odnowienia literackiej polszczyzny. Tę możliwość stworzyli poeci. I poeci najlepiej ją wykorzystali.
3.
Pierwszy numer „Tygodnika Literackiego” Andrzej Sosnowski czytał w Ameryce. Wtedy to po raz pierwszy zetknął się z poezją Świetlickiego. Po latach wyznawał na łamach „Dziennika Portowego”:
„kiedy przeczytałem te wiersze, to […] przyszło mi do głowy, że wrócę szybko do Polski i ze Świetlickim będziemy robić rewolucję literacką”.
Nie można powiedzieć, by Sosnowski i Świetlicki w jednym stali domku. Ich pisarskie projekty wiele wówczas dzieliło i dziś dzieli może jeszcze więcej. Jednak dwadzieścia lat temu obu poetom po głowie chodziła rewolucja. Dla każdego z nich oznaczała ona coś innego, ale w istocie jej stawką była możliwość odnowienia poetyckiej polszczyzny, uczynienia z polskiego wiersza czegoś, czym nigdy wcześniej nie był. Nie oznacza to oczywiście, że nikt wcześniej nie toczył w wierszu walk o prawdę życia, o jego osobny sens i o wolność słów, o głębię językowej wyobraźni. Rzecz w skali i randze tych poszukiwań. Ich najgłębszą ambicją było podbicie amplitud języka, rozbicie zaskorupiałych w nim form, przekroczenie zastanych granic, wejrzenie w ciemność. Taka ambicja – na różne sposoby modulowana – przyświecała wielu poetom zaznaczającym swoje miejsce na literackiej scenie w latach ’90 ubiegłego wieku. Kilku z nich wciąż warto słuchać. Wciąż piszą wiersze warte uważnego namysłu.
4.
O poetach, którzy po roku 1989 starali się odnowić poetycką polszczyznę, skłonny jestem myśleć w kategoriach pokolenia, które wolno może określić jako „pokolenie przełomu”. Nie dlatego, że szli ławą, że mieli wspólne zapatrywania czy cele. Wręcz przeciwnie. Nie było im ze sobą nawzajem po drodze. Różnili się bardzo wyraźnie. Ich siłą były dobre wiersze. Mocne, świadome siebie, a przy tym – odważne, uczciwe, niepokojące. Taka plejada poetów nie zdarza się polszczyźnie często. Jeszcze rzadziej umiemy to dostrzec i sprostać śmiałości, z jaką nasz język za sprawą wybitnych wierszy oświetla miejsca pozostające dotąd w mroku. I jeśli ważny wiersz istotnie prowadzi nas tam, gdzie nikogo wcześniej nie było, to zarazem mówi o czymś, co domaga się nazwania, co nie powinno zostać przemilczane, co jest tak przejmujące i ważne, że chwyta za gardło i toruje sobie ku nam drogę przez milczącą ciemność. Tak widzę kluczową ambicję „pokolenia przełomu”. I właśnie ze względu na nią słucham poetów tego pokolenia z uwagą.
5.
Gdybym miał posłużyć się liczmanami, to powiedziałbym, że w porządku kalendarza urodzin „pokolenie przełomu” otwiera Andrzej Sosnowski, zamyka je zaś Tomasz Różycki. I dodałbym, że poezja tego pokolenia ma trzy dominanty – wyraziste, ale zarazem przenikające się, użyczające sobie nawzajem znaczenia. Po pierwsze – byłaby to poezja zorientowana egzystencjalnie, łapiąca wiatr w płuca, otwarta na prawdę życia (najważniejsi poeci tego kręgu to w moim odczuciu Świetlicki i Podsiadło). Po drugie – poezja nastrojona metafizycznie, szukająca innego powietrza, nasłuchująca oddechu istnienia (w różnych rejestrach wiersza brzmi to u Tkaczyszyna-Dyckiego, Bonowicza, Szlosarka). Po trzecie – poezja nastrojona autotelicznie, zwrócona ku sobie, poszukująca oddechu czystej frazy (jak ma to miejsce u Sosnowskiego, w ostatnich tomach Sendeckiego, czy w gnomicznych poematach Marcina Barana). Gdybym miał nadal operować liczmanami, to dopowiedziałbym jeszcze, że wielu poetów „pokolenia przełomu” łączy poczucie, że pisarz pracuje nie tylko w języku, ale operuje też w obszarach wyobraźni, że jego ojczyzną jest symboliczna tkanka świata, że prawdziwym sposobem istnienia naszej rzeczywistości jest jej literacki wymiar – tak rozumiem niektóre wiersze Sosnowskiego, tak czytam Szlosarka i Różyckiego.
6.
Nie wiem, czy poezja tego pokolenia długo jeszcze będzie brzmiała mocno i czysto. Nie wiem, czy jej wielogłosowa faktura nie zniknie już niebawem pod warstwą historycznoliterackiego werniksu. Mam wrażenie, że wszystko w tym względzie zależy od tego, jak dziś będziemy ją czytać, na ile będziemy pamiętać, że liczmany są zawsze przeciwko wierszom.
O AUTORZE
Paweł Próchniak
Profesor doktor habilitowany. Urodził się 22 listopada 1966 roku w Krakowie. Jest historykiem literatury i krytykiem literackim. Wykłada na Uniwersytecie Pedagogicznym im. KEN w Krakowie.