Przeczytane, odhaczone, częściowo przeżyte. Nerwowy notatnik
Karol Maliszewski
Głos Karola Maliszewskiego w debacie „Biurowe książki roku 2019”.
strona debaty
Biurowe książki 2019 roku: wprowadzenie1.
Kalendarz majów to jeden z tych tegorocznych tomików, które rzeczywiście coś z człowiekiem robią, a nie tylko zostały przeczytane i odnotowane, bo obyczaj każe. Jak to jeden z tych? Z jakich niby tych? A może po prostu jedyny taki tomik, co rzeczywiście coś robi? I czujesz tę ogromną robotę języka rzeczy, który tym różni się od języka gestów i min, że rzeczywiście coś dźwiga, coś boli, potrząsa, przenika. Gdyby żył Milczewski-Bruno, od serca i szczerze wręczyłby poecie „kilof roku” albo „łychę od koparki dekady”. Konrad Góra zatem poza konkurencją, poza zawodami odbywającymi się na łamach ładnych kulturalnych pism. Pozostajemy w totalnej nieładności, niekulturalności i nieliterackości, w zupełnie obcym kalendarzu ludzkich, społecznych i lirycznych peryferii. Fadroma w sercu jaru. Rzucam to hasło, sprawdzając, po której stronie jesteś, czytelniku. Jeżeli rezonuje, to widzę cię wyraźnie i słyszę, że ten oddolny, ludzki, prosty język nie jest ci obcy. Jeżeli nie, proponuję przejść do wierszy Jacka Dehnela. Tam się nasycisz. Tam się dopiero dzieje w rozbuchanej i pięknej literackości. Zwróć uwagę, w jak ciekawy sposób autor ten wraca do dawnej formy. I musisz przyjąć zupełnie bez ironii dojrzałe mistrzostwo każdej przeczytanej frazy. Chyba że rzeczywiście wolisz robociarską surowość, chropawy dokumentaryzm, pracę u podstaw nowej metafory, to wróć do Konrada Góry. Jeżeli te wartości są ci obce, a niespodzianki cenisz w granicach znanych konwencji, tomik Jacka Dehnela połkniesz szybko jako niesłychanie sprawne ukoronowanie takiej postawy. I tu cię, hipotetyczny czytelniku, zostawiam. Chciałbym wtrącić chociaż dwa zdania o własnych wrażeniach, bo konwencjonalność, wyobraź sobie, może też wzruszać i wstrząsać. Mnie kilkakrotnie coś takiego spotkało przy niektórych fragmentach tomiku Najdziwniejsze. Jeżeli przelatujący po plecach dreszcz jest jakąkolwiek miarą, to zmierzył rodzaj doznawanego napięcia. Najważniejsze dotyczy przekraczania „smugi cienia”, wyjątkowo mocno podkreślanego poczucia śmiertelności.
To nie znaczy, że dokonuję tu wyboru, opowiadam się po stronie. Konstatuję tylko, że Biuro Literackie ma dość kapryśny profil wydawniczy, racząc cię rzeczami, postawami, poetykami niesłychanie odległymi od siebie. I to jest chyba najpiękniejsze: że chłoniesz to wszystko naraz, a potem się otrząsasz, nazywasz, stemplujesz, numerujesz po swojemu. I czujesz, że przynajmniej coś z tego rozumiesz, bo z utworów Bianki Rolando, pomieszczonych w tomie Stelle, nic albo niewiele, taki pusty jesteś, niedouczony i nieczuły. Oczywiście, masz wrażenie, że to poezja, która kiedyś będzie odkryta i zrozumiana zupełnie w podobnym stylu, jak została odkryta i doceniona poezja Witolda Wirpszy. Bianka Rolando jako Wirpsza naszych czasów, zadanie domowe do odrobienia przez następne pokolenie wyśmiewające (słyszę ten rechot) demonstrowane tu żałosne podrygi.
No to kogo jeszcze zrozumiałem albo też wydawało mi się, że coś dociera, że odbieram i przerzucam na swoje terytorium? O, spore fragmenty wchłonąłem, z megalomańskim poczuciem, że pojąłem, z księgi o nielubianym przeze mnie formacie, zatytułowanej Waruj. Na okładce dwa nazwiska „Łańcucka Mueller”, więc należy podkreślić, że to eksperyment graficzno-poetycki autorstwa wspomnianego duetu artystek. Proszę wybaczyć, że tylko o samych wierszach powiem kilka zdań. Traktuję je jak najbardziej chyba radykalny przejaw lirycznego feminizmu. Tak mi się porobiło na starość, że gdy ona (autorka) mówi „lingwizm”, ja słyszę „feminizm”. Zrozumiałe, że w pewnym momencie kobiety zaczęły szukać jakiegoś innego, „pozamęskiego”, języka. Niektórym podobno się udało. Przyznam, że taką pewność mam zawsze przy tekstach Joanny Mueller. To pewność niemal równa tej, jaka towarzyszyła niegdyś przy czytaniu Miłobędzkiej.
I przy okazji „daję lajka” i „już nie pierdolę”, przeskakując nad tomem Transparty Niny Manel. Oj, nie tak łatwo nad nim przeskoczyć. Zastanawiająca jest tu owa kreacja „stwora”, istoty ludziopodobnej, hybrydycznej, półmanekinowej (jakże mi drogi motyw manekina, krawiectwa, szycia, mody, ale o tym innym razem), biorąca się chyba z chęci uprawiania języka poetyckiego poza starymi ogródkami, a już szczególnie poza nakazem konfesji. Szalone wiersze Niny Manel, „zakręcone na maksa” w bardzo dobrych tego znaczeniach – także transpłciowym, transgenicznym, a nawet transmagicznym; zapachniało od razu Harrym Potterem. A niech sobie pachnie, bo wcale nie jest od rzeczy. Wyobraźmy sobie Hermionę Granger studiująca neurokognitywistykę, takie wiersze by pisała, wszystkie dedykując Ronowi Weasleyowi. Szczęśliwy ten Dawid Mateusz, szczęśliwy. Ale może i nie, bo ma teraz silną konkurencję w domu… Szczególnie jeśli chodzi o poczucie humoru, w tym zarówno Nina Manel, jak i Lola Kittinger są niezrównane. Lubię te wiersze i z tego powodu, że są skutecznym lekarstwem na wszelkie bladolice nabzdyczenia młodej poezji.
2.
I też trochę zrozumiałem z niektórych utworów Anny Adamowicz (Animalia), z jej zaangażowania po słusznej stronie. Chciałbym zwrócić uwagę na wiersz, w którym spotyka się kilka perspektyw, tworząc w efekcie specyficzny tembr tego zaangażowania. Porozumienie między ciałami (wołanie z trzewi do trzewi) to jedno, a nawiązanie do symboliczno-kulturowego zaplecza to drugie. Natomiast na te dwie płaszczyzny nakłada się trzecia, być może najbardziej istotna, błagalna, modlitewna i jednocześnie bijąca na alarm w związku z nadchodzącą zagładą środowiska naturalnego; zjadając wszechobecny plastik, jesteśmy przezeń zjadani…
tworzywo
z trzewi Europy Zachodnio-Wschodniej wołam do ciebie
albatrosie o trzewiach pociętych przez plastik
wybacz że nie jestem sprężystą mątwą
z brzucha dziewczyny o imieniu Polska wołam do ciebie
albatrosie noszący w brzuchu zapalniczki
wybacz że nie jestem chrupiącym krylem
z klatki bloku w centrum Wrocławia wołam do ciebie
albatrosie o płucach zwłóknionych pyłem
wybacz że nie umiem trawić butelek
z szarpanego przez rozziewy ciała wołam do ciebie
albatrosie o ciele jak cmentarz zabawek
wybacz że nikt nie umie strawić
módlmy się
abym godził się z tym czego nie mogę
abym zmieniał to co mogę
abym mądrze odróżniał mięso od poliestru
Albatros jako gatunek nie został wybrany przypadkowo. Przypomnijmy Charles’a Baudelaire’a i jego wiersz zawierający opis spokrewnionego z sylwetką poety, albatrosa. Ten król przestworzy z momentem dotknięcia pokładu łodzi staje się własną, wyśmiewaną przez obserwatorów, karykaturą, zaprzeczeniem wolności i lotu, smutnie wlokąc za sobą ciążące skrzydła („a natychmiast te króle błękitu wspaniałe/ Bezsilnie opuszczają swoje skrzydła białe/ I ciągną je za sobą jak drewniane wiosła”).
A jaką karykaturą staje się, najadłszy się plastiku? Czy jest w stanie w ogóle funkcjonować choćby jako symbol? Wiem, że ten tekst ma charakter interwencyjny, doraźny. Wydaje mi się jednak, że otwiera się w nim przestrzeń do głębszych przemyśleń. Warto wspomnieć o nasuwającej się paraleli tego wątku z odwiecznym toposem ukazującym poetę jako ptakopodobną istotę, skłonną do lotu, wahającą się na wysokości, kruchą i lekką. Na ten sam obraz nakładałyby się współczesne konotacje dotyczące gatunków zagrożonych. Być może jest tak, że wymierają nie tylko gatunki przyrodnicze, lecz i kulturowe, zabierając do grobu określone modele wrażliwości i symbolicznych zachowań. W tym kontekście dzisiejszy poeta byłby podobny do zagrożonych eksterminacją ptasich gatunków. Zgodnie z tym punktem widzenia podkreśla się coraz mniejszą w społeczeństwie żywotność figury poety, nieprzystawalność i wyobcowanie.
Rozmowa poetki z albatrosem jest zatem nie tylko ekologicznym krzykiem rozpaczy, ale i skomplikowaną lekcją poetyckiego autotematyzmu, akcentującą różnie rozumiane „zagrożenia gatunkowe”, co, idąc dalej, doprowadza nas do refleksji, że wraz z anihilacją jakichś warstw natury natychmiastowo wymierają ich odpowiedniki w kulturze.
3.
Dwa pozostałe debiuty przekonują mnie bardzo, miejscami porywają, a więc dochodzi do zaiskrzenia i mam nadzieję, zrozumienia i porozumienia. Mówię o Jakubie Pszoniaku (Chyba na pewno) i Przemysławie Suchaneckim (Wtracenie).
Egzystujemy sobie jak te szczury czy robaki, prawi Pszoniak, ale w każdej chwili możemy zrobić coś „przekraczającego”, bowiem mimo wszystko stać nas na eksces, pokazanie fucka bliżej nieokreślonemu kierownikowi, p.o. zarządcy „wysypiska śmierci”. Tak, jak to dzieje się w wierszu opartym na dekonstrukcji śląskiego pozdrowienia „Szczęść Boże”. Tu widać jak na dłoni pasję młodego poety, zagniewanie, językową furię, która ma być – jak rozumiem – oczyszczającym ogniem. Czymś, co wypala pustkę, ale i nadzieje pokładane w komunikacyjnym banale. Gdy się czuje, że coś już niewiele znaczy, to się tak właśnie pisze, na odlew, na przekór, taka odbywa się rzeź głosek i gestów. Tak się „żuje kamienie”, a w pobliżu „krzew”, „krzyż”, „krzyk”, chrzęści język, bo i jemu się dostaje, tak jakby po części i on był winny niesprawiedliwości i przemocy.
Książeczkę Suchaneckiego otwiera utwór „Barok”, w którym mowa o kartce zrzuconej „z wrzasku w głębokość mandali”, a więc o czymś, co opuszcza powierzchnię i wędruje w głąb, przenosi się z hałasu w ciszę, dryfuje w stronę medytacji. W tym kontekście – w tracenie wrzucone jest pisanie, a w pisanie tracenie. Ciekawe, że poeta w związku z tym procederem przywołał nazwę „barok”. Jakiś nadmiar i jakiś niedomiar. A to wszystko „językiem bez złudzeń”. Oto kipiel (bo jeszcze nie otchłań) Suchaneckiego, barokowa szarpanina między pozorem, hałaśliwą i bzdurną powierzchnią, a poszukiwaną głębią skupienia, wyrafinowanej refleksji. I zaraz po „Baroku” następuje „Wykładnia”. Epoka i interpretacja. Oczywiście, to wszystko w tle. Na pierwszym planie osobowość, mrugający do nas kłębek nerwów, melodeklamujący coś o „tańczącym jajku”. Przy tym, trzecim w tomie, tekście przydarza mi się „freudowski wstrząs” – czytam „nie miałem żadnego mimesis” i myślę sobie, że to zdanie godne pokoleniowego manifestu; po chwili dociera do mnie prawda: „nie miałem żadnego interesu”. Robi się kupiecko, ekonomiczne, wczesnokapitalistycznie. Ale widocznie tak miało być. Taki ferment miał być stworzony przez kogoś, kto „rozpada się i nie rozumie nic” z tego, co staje przed nim.
4.
I tak sobie nie rozumiejąc nic, rozpadając się z każdą następną linijką, czytam nowy tomik Kacpra Bartczaka Naworadiowa. Chociaż nie, skłamałbym. Była wcześniejsza próba. Na przedfestiwalowym spotkaniu w szkole, w Stroniu Śląskim, prezentowałem wiersz z tego tomu, zatytułowany „Wycieczka do obozu dla dzieci”, na wstępie wyjaśniając, że autor raczej nie miał na myśli żadnej formy wakacyjnego wypoczynku dzieci i młodzieży. Nie był to ani obóz wędrowny, ani też stacjonarny, np. harcerski. I że w opisywanym obozie chodziło o śmierć, a nie o życie i jego turystyczno-wypoczynkowe rytuały. Gdy to sobie wyjaśniliśmy, to potem już poszło. Pod koniec zajęć niektórzy uczestnicy doszli do wniosku, że są takie miejsca, gdzie nie wypada sobie robić zdjęcia na fejsa. To był sukces uświadamiający mi, że dzieci są w stanie o wiele bardziej wgryźć się w osławiony Bartczakowy hermetyzm, niż ja, stary dziad przywiązany do swoich tępych schematów. I że tu, tu jest pies pogrzebany, jakby rzekł Miron Białoszewski. Trzeba odgrzebać psa i przyjrzeć się na nowo szkieletowi, który z niego pozostał, jeśli chce się na choćby podstawowym poziomie komunikacyjnym chłonąć poezję Kacpra Bartczaka. A więc jakoś mi to szło, zwłaszcza wtedy, gdy posiłkowałem się tomikiem Petera Gizziego Imitacja życia i inne wiersze. Lekturę tej książki zalecił mi sam autor przekładów, czyli Kacper Bartczak, podczas rozmowy w Gdańsku. Tak więc patrzyłem podejrzliwie na to, co wyłania się z odmętu słów, szczególnie nie dowierzając sylwetce smukłej łodzi – nawy wśród fal, także i radiowych. Bardziej przekonywał mnie widok kilku kościelnych ław, tworzących nawę. W tym kościele ktoś włączył radio, leciały z głośników dźwięki i słowa („wylewały się ze słownika prosto w żywą tkankę świata”), jakby zamiast głosu księdza, który zasłabł czy zapomniał. Jakaś forma kakofonicznej mszy, święta pracy w zasłuchaniu, bo o tym w książce najwięcej, o pracy wsłuchiwania się i wysłuchiwaniu na temat pracy. Nad wszystkim zaś krąży, jak refren powtarzany przez wiernych, tęskne i nieco drwiące nawoływanie o „formę bardziej pojemną”. Jak bardzo pojemną? To pierwsze z wielu pytań podsyłanych nam przez podejrzliwego (to raczej jakiś zmyślny lingwistyczny agregat) bohatera tych wierszy. Z czułością odnotowałem też wszelkie gry na marginesie paradygmatu romantycznego. Najbardziej te dotyczące języka ojczyzny, pielgrzymstwa, narodu, proroctwa i tym podobnych wdzięcznych imponderabiliów. Coś jednak zrozumiałem, aczkolwiek w formie niegodziwej i wypaczonej.
Po takiej lekturze trudno wrócić do rzeczywistości i do jej konwencji wypracowywanych w pocie czoła przez inne typy liryczne. Zawsze to głupie uczucie, które w zasadzie nie powinno towarzyszyć krytykować literackiemu, uczucie związane z pytaniem – gdzie ja jestem? I czy ta przestrzeń przylega do mojego rozeznawania się w świecie, do podziału na to, co rzeczywiste, prawdopodobne i na to, co rzeczywiście nieprawdopodobne, na język z tego świata i na język z tamtego, zawierający się sam w sobie, zawijający się do środka. Trudno przeskoczyć, ot tak sobie, od Bartczaka do Kwiatkowskiego. Gdyby połączyć wszystkie zapiski tego ostatniego (Grzegorz Kwiatkowski Karl-Heinz M.), to utworzyłyby jeden wiersz wielkości przeciętnego tekstu Bartczaka. U jednego gęstość, u drugiego rozsianie, białe przestrzenie do zapełnienia przez czytelnika. I to chyba największa zaleta tego zbioru, puste parcele do wynajęcia przez bijącego się z myślami odbiorcę, ta przeraźliwa cisza między poszczególnymi linijkami. Czytelnik bije się z myślami dotyczącymi opowiadanej historyjki. Historia w zasadzie opowiada się sama, do nas dolatują tylko strzępy zeznań. Kto i przed kim zeznaje? W czytelniku powstaje przykre wrażenie, że to on jest wysokim sądem. I ma się odnieść do bólu, cierpienia, masowej śmierci, ma znowu wrócić do holokaustu. A może do holokaustu się nie wraca, on cały czas stoi za plecami? Odwracasz się i… dreszcze. Ale czy te dreszcze są czyste, naturalne? Nieraz odnosi się wrażenie, że ktoś nimi manipuluje, gra na nich jak na uczuciach.
5.
Zacząłem od Konrada Góry, skończę na Robercie Rybickim (Pogo głosek), żeby to kapryśne pisanie wziąć w karby kody. Rubasznej, braterskiej, anarchistycznej. Epitety nie mają większego znaczenia, bo albo się czuje Rybę, jego idiom, albo się nie czuje, i przechodzi do pokoju obok, szurając muzealnymi kapciami. Mnie jak zwykle coś zatrzymało, coś wyjątkowo pięknego w pop-hołdzie złożonym Miłoszowi Biedrzyckiego. Delikatna punkowa wzniosłość wcale nie kłócąca się z buńczucznością w stylu buffo. I jest w tym Polak z tektury, jest „Afryka zapierdalająca na nasze poobiednie czknięcia”, lecz mnie najbardziej wzruszyła tęsknota za poetycką solidarnością, ta wątła nuta pieśni o ostatnich prawdziwie wolnych (może nie aż tak wolnych jak Ryba) artystach, którzy nie chcą „się wypowiadać aby nie powielać”, i czują się dobrze pod tym jednym sztandarem – „niech/ wszyscy nasi kumple i kumpele, i ci, których nie znamy, będą wolni w imię Punk Show!”. Dla kogoś może to tylko ideologia estetyczna oparta na anarchistycznych zabobonach, dla mnie zdecydowanie coś więcej.
O AUTORZE
Karol Maliszewski
Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.