debaty / książki i autorzy

Przepraszam, nie słucham, bo mówię

Adam Pietryga

Głos Adama Pietrygi w debacie „Czytam naturalnie”.

strona debaty

Czytam naturalnie

Sko­ro zebra­li­śmy się tutaj w ten pięk­ny inter­ne­to­wy dzień, by pochwa­lić się całe­mu świa­tu tym, co cie­ka­we­go uda­ło nam się w życiu prze­czy­tać, pochwa­lę się może lek­tu­rą cze­goś, cze­go z całą pew­no­ścią nie czy­ta­ła resz­ta uczest­ni­ków tej dys­ku­sji – sie­bie nawza­jem.

Cho­ciaż mniej­sza o to, prze­cież nie do koń­ca jeste­śmy win­ni tego, że zamiast deba­ty wyszła zwy­czaj­na auto­pro­mo­cja. Wina leży gdzie indziej. To tele­wi­zja oraz inne media (zarów­no te pra­wi­co­we, jak i lewi­co­we) kon­se­kwent­nie – i chy­ba nawet sku­tecz­nie – wyko­rze­ni­ły z nas bła­host­ki, takie jak sza­cu­nek do odbior­cy czy umie­jęt­ność wysłu­cha­nia roz­mów­cy. To media oduczy­ły nie tyl­ko słu­cha­nia cudzych, ale i for­mu­ło­wa­nia wła­snych poglą­dów, a co za tym idzie, pro­wa­dze­nia mery­to­rycz­nych debat. Nie ma jed­nak co narze­kać, bo w zamian ofe­ru­ją nam kil­ka drob­nych sztu­czek.

Pod­po­wia­da­ją, że gdy w zda­niu upchnie­my sło­wa takie jak, „no nie wiem, rewa­lo­ry­za­cja, trans­po­zy­cja, kom­ple­men­tar­ność, kolo­ka­cja, imma­nent­ność”, spra­wi­my, że nasza wypo­wiedź w koń­cu unie­sie cię­żar jakiejś tre­ści, naresz­cie będzie o czymś i w rezul­ta­cie wyda­my się mądrzej­si. Pod­po­wia­da­ją, że jeże­li w towa­rzy­stwie trzy­ma­my książ­kę sudań­skie­go tre­se­ra akso­lo­tli, piszą­ce­go repor­ta­że z wnę­trza dro­ma­de­ra z per­spek­ty­wy rybie­go oka o bodź­cach inte­lek­tu­al­nych kak­tu­sów, prze­ka­zy­wa­nych raz na tysiąc lat przez dzi­kie owa­dy z Mau­ri­tiu­sa, wyda­my się mądrzej­si niż ten, kto w sali obok wykła­da fizy­kę. Pod­po­wia­da­ją, jak wypo­wia­dać się na każ­dy temat bez kom­pe­ten­cji i bez przy­go­to­wa­nia.

Pół bie­dy, jeże­li pani Gabry­sia z Mosz­nej, zapy­ta­na o twór­czość Jac­ka Pod­sia­dły, opo­wie­dzia­ła­by o tym, że zna tyl­ko to, co cza­sem leci w radiu i sły­chać, że chło­pak śpie­wa skocz­nie, do ryt­mu, tyl­ko sama nie wie, co to zna­czy Pastem­po­mat. Gorzej, jeże­li ktoś repre­zen­tu­ją­cy uni­wer­sy­tet, zabie­ra głos w deba­cie – pozo­sta­wia­jąc już istot­ność poru­sza­ne­go tema­tu – o czy­ta­niu, nie widząc potrze­by prze­czy­ta­nia wie­lo­wier­szo­wych tek­stów (nie mówiąc już o odnie­sie­niu się do sta­no­wi­ska współ­uczest­ni­ków) albo wyrzu­ca z sie­bie zle­pek zdań, do któ­re­go nikt nie chce się odnieść. Na szczę­ście żaden z tych zarzu­tów nie doty­czy tej deba­ty. Uff, Prze­rwa. Prze­pra­szam. Popła­ka­łem się ze szczę­ścia.

– Czy­ta pan?
– Och, ależ czy­tam, natu­ral­nie.
– Ach, jak cud­nie, pan z tych czy­ta­ją­cych, ja też czy­tu­ję.
– Uhm, jak wspa­nia­le! A cóż takie­go pani czy­tu­je?
– Och, czy­tu­ję, czy­tu­ję, natu­ral­nie.

Sądzę, że ten dia­log wyję­ty z debiu­tanc­kiej powie­ści Joashia­na Gar­ri­sha, toczą­cy się pomię­dzy głów­nym boha­te­rem a natręt­ną blo­ger­ką modo­wą, wpra­wia­ją­cą Pesa­cha w zakło­po­ta­nie, ide­al­nie pasu­je do tej wymia­ny zdań. Mnie z kolei w zakło­po­ta­nie wpę­dza nie tyle samo rozu­mie­nie czy zro­zu­mie­nie tek­stu – jak to ktoś już insy­nu­ował, roz­no­sząc plot­ki o tym, że stu­den­ci Insty­tu­tu Filo­lo­gii Pol­skiej do naj­by­strzej­szych nie nale­żą – a czy­jaś chęć wypo­wie­dze­nia tek­stów o, no wła­śnie, o czym? Wypo­wie­dzi mówią­ce tyle, co nazwa pew­ne­go alko­ho­lu czy­ta­na od tyłu i do poło­wy (Cin Cin). Bo cze­mu ma słu­żyć roz­po­wia­da­nie wszem i wobec o tym, jak głę­bo­ko Jacek Deh­nel prze­nik­nął nas swo­im wywo­dem na temat baj­gla czy broj­gla, w jaki spo­sób kadru­je rze­czy­wi­stość Boh­dan Zadu­ra, jak bar­dzo w kul­tu­rze zasie­dział się Mar­cin Sen­dec­ki, jak cudacz­nie poła­ma­ła się skład­nia pew­ne­mu poecie, czy – oto naj­pięk­niej­sze z moż­li­wych – egzal­to­wa­ne wyrzu­ce­nie z sie­bie tre­ści nad tre­ścia­mi: tak, bar­dzo podo­ba­ła mi się książ­ka Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go.

Natu­ry nie znaj­dziesz w chip­sach ani w książ­kach!

To zda­nie wypo­wie­dział kie­dyś mój tre­ner z cza­sów, kie­dy jesz­cze byłem zapa­śni­kiem, gdy przy­ła­pał mnie w toa­le­cie na doczy­ty­wa­niu jakiejś książ­ki. Nigdy nie zapo­mnę, jak na moich oczach podarł ją i odpro­wa­dził w otchłań kana­li­za­cji, a ja ze łza­mi, mar­twiąc się o to, czy boha­ter potra­fi pły­wać, musia­łem posprzą­tać śmier­dzą­cą szat­nię i w kostiu­mie uci­ska­ją­cym geni­ta­lia zro­bić sto rund dooko­ła hali. Dzi­siaj jestem mu za to wdzięcz­ny i z uśmie­chem wspo­mi­nam jego szorst­ką, znisz­czo­ną twarz, ile­kroć spo­ty­kam się z natręc­twem czy­tel­ni­ków infor­mu­ją­cych wszyst­kich o wszyst­kim, co czy­ta­li; co czy­ta­ją; co chcą prze­czy­tać; bo prze­cież tak faj­nie jest… czy­tać. Mój tre­ner, zanim odszedł, ofia­ro­wał mi jesz­cze kil­ka innych sen­ten­cji, a naj­ja­śniej­sza z nich, mówi­ła o tym, aby nie szu­kać ani życia, ani szczę­ścia w książ­kach, bo: książ­ki piszą smut­ni ludzie dla smut­nych ludzi i jeże­li nawet już piszą o szczę­ściu, to wie­dzą o nim tyle ile… i w tym miej­scu się ury­wa, bo tre­ner nie mógł zna­leźć porów­na­nia.

Od sie­bie, tak już na koniec, dodam tyl­ko tyle, że jako przy­kład­ny chrze­ści­ja­nin, natu­ral­nie prze­czy­ta­łem całą Biblię i wszyst­kie jej czę­ści. Natu­ral­nym odru­chem, dla mnie, jako oby­wa­te­la i obroń­cy pol­skiej demo­kra­cji, było prze­czy­ta­nie całej naszej kon­sty­tu­cji. Natu­ral­nie, że czy­tam wszyst­kie licen­cje na insta­lo­wa­ne gry, wszyst­kie regu­la­mi­ny w tram­wa­jach i skła­dy pro­duk­tów. Natu­ral­ne jest to, że piszę i nie czy­tam.