debaty / ankiety i podsumowania

Robić dobrze

Grzegorz Tomicki

Głos Grzegorza Tomickiego w debacie "Krytyka krytyki".

strona debaty

Krytyka krytyki

Czy żyje­my w cza­sach koń­ca kry­ty­ki lite­rac­kiej? – pyta­ją ini­cja­to­rzy deba­ty. Tak. Podob­nie jak żyje­my w cza­sach koń­ca histo­rii i koń­ca czło­wie­ka. I podob­nie jak histo­ria i czło­wiek, tak­że kry­ty­ka lite­rac­ka prze­ży­je swój koniec i będzie trwać dalej. Pyta­nie: w jakiej for­mie?

Moje oso­bi­ste doświad­cze­nia zwią­za­ne z byciem kry­ty­kiem we współ­cze­snej Pol­sce opi­sa­łem jakieś dwa lata temu w felie­to­nie zaty­tu­ło­wa­nym – zupeł­nie nie­przy­pad­ko­wo – Fra­jer­skie zaję­cie, opu­bli­ko­wa­nym na łamach „Twór­czo­ści” (tekst dostęp­ny na moim blo­gu Szki­ce ciur­kiem).

Reasu­mu­jąc tam­te wywo­dy: zaj­mo­wa­nie się kry­ty­ką lite­rac­ką jest zaję­ciem cza­so­chłon­nym (czę­sto kil­ka dni czy­ta się gru­ba­śną książ­kę, potem poświę­ca się dobrych kil­ka lub kil­ka­na­ście godzin na napi­sa­nie recen­zji), nie­opła­cal­nym finan­so­wo (za któ­rą to recen­zję otrzy­mu­je się, powiedz­my, 98 zło­tych albo zgo­ła nic, jak to się zda­rza w dobie inter­ne­tu), nie­wdzięcz­nym (kie­dy się pisze, co się napraw­dę myśli – gest w każ­dych cza­sach ryzy­kow­ny – ludzie się nie­rzad­ko obra­ża­ją), blo­ku­ją­cym poten­cję twór­czą (czło­wiek się roz­wi­ja i ma do powie­dze­nia coraz wię­cej, a tym­cza­sem żąda się od nie­go coraz krót­szych tek­stów), odbie­ra­ją­cym wia­rę w czło­wie­ka (redak­cje czę­sto w ogó­le nie odpo­wia­da­ją na wysy­ła­ne im tek­sty) itd.

À pro­pos ostat­nie­go punk­tu, nie tak daw­no pewien poważ­ny redak­tor powie­dział mi oso­bi­ście, że chy­ba nie rozu­miem sytu­acji redak­to­rów – oni, jak się dowie­dzia­łem, po pro­stu nie mają cza­su na odpi­sy­wa­nie na wszyst­kie pro­po­zy­cje. Nawet wte­dy, kie­dy odpi­sać obie­cu­ją. Może i był­bym nawet skłon­ny ugiąć się pod tą przy­gnia­ta­ją­cą argu­men­ta­cją, ale coś mi tu jed­nak nie paso­wa­ło. No bo jeże­li kry­tyk miał czas na prze­czy­ta­nie książ­ki i napi­sa­nie recen­zji, a redak­tor zna­lazł już chwil­kę, aby do tej recen­zji zer­k­nąć (chy­ba że w ogó­le nie zer­kał), to prze­cież – po zebra­niu do kupy tych wszyst­kich godzin – było­by nawet głu­pio, aby nie zna­leźć jesz­cze kil­ku sekund na wysma­że­nie odpo­wie­dzi w sty­lu: „Sza­now­ny Panie kole­go, nie­ste­ty, nie przyj­mu­je­my tek­stu do dru­ku”. Ale tak się jakoś ostat­ni­mi cza­sy poro­bi­ło, że im łatwiej­sza – dzię­ki tech­ni­ce – komu­ni­ka­cja mię­dzy ludź­mi, tym częst­szy brak odpo­wie­dzi adre­sa­ta na czy­jąś wypo­wiedź. Zupeł­nie jak­by w komu­ni­ko­wa­niu się ludzi na odle­głość nie obo­wią­zy­wa­ła już zwy­kła przy­zwo­itość i sza­cu­nek wobec bliź­nie­go (choć prze­cież za cza­sów kore­spon­den­cji tra­dy­cyj­nej, listow­nej, było aku­rat odwrot­nie: list nie­ja­ko sam w sobie zobo­wią­zy­wał adre­sa­ta do odpo­wie­dzi). Waż­ny dla nadaw­cy mail jakoś dużo łatwiej – nie wia­do­mo w zasa­dzie dla­cze­go – zigno­ro­wać niż czy­jeś „dzień dobry” na uli­cy (czyż­by oso­bi­ste tchó­rzo­stwo?).

Jeśli kry­tyk nie rozu­mie sytu­acji redak­to­ra, to chy­ba redak­tor w jesz­cze więk­szym stop­niu nie rozu­mie sytu­acji kry­ty­ka: bez odpo­wie­dzi (wszyst­ko jed­no: pozy­tyw­nej czy nega­tyw­nej) kry­tyk jest w krop­ce. Napra­co­wał się, a teraz nie wie: cze­kać na odpo­wiedź dalej, aż recen­zja się zesta­rze­je i nikt jej nie zechce, czy wysy­łać gdzie indziej i nara­zić się na ewen­tu­al­ne kom­pli­ka­cje w przy­pad­ku, gdy tekst nagle zechcą dwie redak­cje (co mi się zda­rzy­ło kil­ka razy) albo (to też kil­ka razy) jed­na odpo­wie, że przyj­mu­je i opu­bli­ku­je, a dru­ga nic nie odpi­sze, ale też opu­bli­ku­je. I potem się tłu­macz, kry­ty­ku, ze swo­ich rze­ko­mych machlo­jek.

Piszę o tym wszyst­kim nie po to, aby się żalić. Bynaj­mniej. Przez lata prak­ty­ko­wa­nia „w zawo­dzie” zyska­łem przy­naj­mniej tyle, że współ­pra­ca z kil­ko­ma pisma­mi lite­rac­ki­mi ukła­da mi się bar­dziej niż popraw­nie. Chcę tyl­ko posta­wić pew­ną nie­oczy­wi­stą może tezę, że obec­na zła sytu­acja kry­ty­ki w Pol­sce nie­ko­niecz­nie wyni­ka z „roz­pro­sze­nia war­to­ścio­wa­nia i waż­no­ści” – czy­li sła­wet­ne­go „zani­ku cen­tra­li” – czy prak­ty­ki pisa­nia „banal­nych reko­men­da­cji, stro­nią­cych od pogłę­bio­nej ana­li­zy, nie­jed­no­krot­nie opła­ca­nych przez wydaw­ców ksią­żek”, jak suge­ru­ją ini­cja­to­rzy deba­ty.

Być może odpo­wiedź jest dużo prost­sza: tek­sty kry­tycz­ne, jakie publi­ku­je się obec­nie na łamach pra­sy – obo­jęt­nie: wyso­ko- czy nisko­na­kła­do­wej – są czę­sto tak sła­be i miał­kie, ponie­waż nie piszą ich ci, któ­rzy mają do tego naj­więk­sze kom­pe­ten­cje. Poważ­nym ludziom po pro­stu się nie chce (bo i dla­cze­go?) wyko­ny­wać tego „fra­jer­skie­go” zaję­cia – za mały z tego zysk (nie tyl­ko – i nie przede wszyst­kim – finan­so­wy), za duże nato­miast nie­bez­pie­czeń­stwo nara­ża­nia się na roz­ma­ite stra­ty (głów­nie na tzw. depry­wa­cje w zakre­sie potrzeb spo­łecz­nych, że tak nazbyt może ucze­nie, za to ści­śle ujmę). Bo jakoś nie chce mi się uwie­rzyć w to, że recen­zje publi­ku­ją dzi­siaj w Pol­sce „naj­lep­si z naj­lep­szych”.

Z powyż­sze­go wyni­ka jesz­cze jeden wnio­sek. Sko­ro kry­ty­cy nie piszą ani dla pie­nię­dzy, ani dla satys­fak­cji (jakiej­kol­wiek pra­cy by się czło­wiek nie podej­mo­wał, powi­nien to robić – przy­naj­mniej we wła­snym mnie­ma­niu – dobrze; to żaden powód do ska­ka­nia z rado­ści) ani dla ogól­ne­go pożyt­ku spo­łecz­ne­go (co jed­nym wyda­je się poży­tecz­ne, inni odbio­rą jako szko­dli­we), to wła­ści­wie po co? Jak sądzę, czę­sto po to, żeby komuś – auto­ro­wi, wydaw­cy, redak­to­ro­wi, „śro­do­wi­sku” – zro­bić dobrze. A dzię­ki temu zro­bić dobrze tak­że po pro­stu sobie: zasłu­żyć na wdzięcz­ność i popar­cie dla swo­ich dal­szych – czę­sto na innych, choć prze­waż­nie tak­że lite­rac­kich, polach – dzia­łań.

Życie lite­rac­kie w Pol­sce ma obec­nie nazbyt chy­ba śro­do­wi­sko­wy – w pejo­ra­tyw­nym sło­wa tego zna­cze­niu – cha­rak­ter. Kole­dzy i kole­żan­ki piszą dobrze o kole­gach i kole­żan­kach, umoż­li­wia­ją sobie nawza­jem wyda­wa­nie ksią­żek, wza­jem­nie się pro­mu­ją i zapra­sza­ją na impre­zy lite­rac­kie – nie­ko­le­dzy i nie­ko­le­żan­ki piszą źle o nie­ko­le­gach i nie­ko­le­żan­kach i nie zapra­sza­ją nawet na piwo etc. Czy­li anta­go­ni­zmy gru­po­we w naj­gor­szym wyda­niu. Pra­wie jak – o zgro­zo – w poli­ty­ce. W takich warun­kach (bojaź­ni i drże­nia z jed­nej stro­ny, kumo­ter­stwa z dru­giej) na poważ­ną kry­ty­kę szan­se są raczej mar­ne.

Jeśli tro­chę prze­sa­dzam w moich oce­nach, to bio­rę tę prze­sa­dę na sie­bie. Tak to po pro­stu wyglą­da z punk­tu widze­nia kry­ty­ka i auto­ra z Legni­cy. Raczej mało „śro­do­wi­sko­we­go”. I takie­go, któ­ry jeśli już chce swo­im pisa­niem zro­bić komuś lub cze­muś dobrze, to chy­ba samej lite­ra­tu­rze. I nie upa­dam na duchu. Jesz­cze nas kil­ku zosta­ło.

P.S. W spra­wie nagród lite­rac­kich i skła­dów jury wypo­wie­dzia­łem się w innej deba­cie Tawer­ny.