debaty / ankiety i podsumowania

Rzeczywistość jest umowna. Także, a może zwłaszcza, ta poetycka

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie "Poezja na nowy wiek".

strona debaty

I.
The Limits of Con­trol, nowym fil­mie Jima Jar­mu­scha, hip­no­tycz­nym i pasjo­nu­ją­cym, nie dzie­je się na pozór nic. Głów­ny boha­ter – bez­i­mien­ny, jak zresz­tą wszyst­kie posta­cie w tym obra­zie – ma do speł­nie­nia jakąś misję, ni to szpie­gow­ską, ni to ban­dyc­ką. Podró­żu­je od jed­ne­go do dru­gie­go hisz­pań­skie­go mia­sta, gdzie napo­ty­ka ludzi i przed­mio­ty, od któ­rych każ­dy kolej­ny jego krok jest uza­leż­nio­ny, od któ­rych zawi­sło powo­dze­nie jego do ostat­nich, genial­nie przez Chi­sto­phe­ra Doy­le­’a przy­spo­so­bio­nych, kadrów fil­mu nie­do­cie­czo­nej misji. I nie było­by w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go – ot, taka sobie kla­sycz­na struk­tu­ra szpie­gow­sko-sen­sa­cyj­ne­go thril­le­ra, do znu­dze­nia już wyświech­ta­na – gdy­by nie pew­na iry­tu­ją­ca oso­bli­wość: otóż wszel­kie moż­li­we do prze­wi­dze­nia fabu­lar­no-logicz­ne łącz­ni­ki mię­dzy poszcze­gól­ny­mi wska­zów­ka­mi, w ślad za któ­ry­mi boha­ter postę­pu­je, mię­dzy kolej­ny­mi jego poczy­na­nia­mi są do gra­nic absur­du roz­luź­nio­ne, w spo­sób rady­kal­ny nie­umo­ty­wo­wa­ne. Dla­cze­go głów­na postać fil­mu ma cze­kać aku­rat na czło­wie­ka z gita­rą lub skrzyp­ca­mi? Skąd przy­cho­dzi mu do gło­wy pomysł, żeby wybrać się do muzeum i szu­kać prze­sła­nek dal­szych swych dzia­łań aku­rat na tym, a nie innym płót­nie malar­skim? Jaką rolę ma do ode­gra­nia w jego pla­nach naga kobie­ta z madryc­kie­go miesz­ka­nia? Skąd on u licha wie, że ma się wybrać aku­rat do Sewil­li? Czym są kawał­ki kodu znaj­do­wa­ne prze­zeń w kolej­nych pudeł­kach zapa­łek?

Rzecz cała wyja­śnia się stop­nio­wo, z fina­łem w przed­ostat­nich sce­nach fil­mu, kie­dy to boha­ter The Limits of Con­trol zabi­ja Ame­ry­ka­ni­na sto­ją­ce­go na stra­ży jakiejś bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nej, acz zło­wro­giej – bo opre­syw­nej, tota­li­tar­nej w swych zaku­sach do bycia jedy­ną praw­dzi­wą – rze­czy­wi­sto­ści. Osta­tecz­ne star­cie, wypeł­nie­nie misji poru­czo­nej boha­te­ro­wi, oka­zu­je się zatem tyta­nicz­nym – choć jed­no­cze­śnie gro­te­sko­wym nie­co – poje­dyn­kiem kon­tro­lu­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści i niczym nie­skrę­po­wa­nej wyobraź­ni. Rze­czy­wi­stość jest umow­na – rzu­ca boha­ter, powier­nik wyobra­żo­ne­go, dła­wiąc dys­po­nen­ta tego, co jako­by nie­po­wąt­pie­wal­nie rze­czy­wi­ste. I z tego punk­tu widze­nia fabu­lar­ny zamysł Jar­mu­scha, owa draż­nią­ca alo­gicz­ność obmy­ślo­nej przez nie­go bez­na­dziej­nie kon­wen­cjo­nal­nej i jed­no­cze­śnie wszel­ką kon­wen­cjo­nal­ność bio­rą­cej w nie­usu­wal­ny cudzy­słów, akcji, sta­je się kla­row­na i szy­der­czo kon­se­kwent­na. Bo oto całe The Limits of Con­trol oka­zu­ją się być apo­te­ozą dowol­no­ści, nie­lo­gicz­no­ści, pochwa­łą nie­kon­se­kwen­cji (by prze­no­śnie nad­użyć tytu­łu słyn­ne­go zbio­ru ese­jów Lesz­ka Koła­kow­skie­go), mani­fe­stem uwol­nio­nej od wszel­kich recep­cyj­nych zobo­wią­zań wyobraź­nio­wo­ści. Widz uświa­da­mia sobie, że pra­gnąc – w zgo­dzie z tak moc­no wszak zade­kre­to­wa­ny­mi nawy­ka­mi okre­śla­ją­cy­mi, jak nale­ży oglą­dać sen­sa­cyj­no-szpie­gow­skie thril­le­ry – roz­wi­kłać wraz z boha­te­rem nur­tu­ją­cą go zagad­kę, jed­no­cze­śnie mimo­wied­nie sta­je po stro­nie auto­ry­ta­ry­zmu praw­do­po­do­bień­stwa, bru­tal­nej w swych urosz­cze­niach jun­ty twar­dej rze­czy­wi­sto­ści. A tym­cza­sem jedy­nym, co Jim Jar­musch ma mu do zaofe­ro­wa­nia, jest pory­wa­ją­ca kon­wul­sja groź­nie suwe­ren­nej wyobraź­ni, któ­ra – zaiste – nie zna gra­nic, nie pod­da­je się żad­nej kon­tro­li.

Ten obszer­ny nie­co wstęp chciał­bym przed­sta­wić jako punkt wyj­ścia dla kil­ku moich reflek­sji na temat tego, czym będzie poezja nowe­go wie­ku – punkt wyj­ścia, od razu zazna­czam, skraj­nie ase­ku­ra­cyj­ny. Wyda­je mi się bowiem, że pró­ba kate­go­rycz­ne­go roz­strzy­gnię­cia, jak będą wybrzmie­wać gło­sy poetyc­kie w naj­bliż­szej choć­by przy­szło­ści, jest rów­nie (bez)zasadna jak chęć prze­wi­dze­nia, co za chwi­lę zro­bi boha­ter The Limits of Con­trol. I to jest być może jedy­na pew­na rzecz, jaką da się o poezji dnia jutrzej­sze­go powie­dzieć: że nic o niej powie­dzieć nie spo­sób. Zyg­munt Bau­man w pięk­nym ese­ju o Ryszar­dzie Kapu­ściń­skim, napi­sa­nym na mar­gi­ne­sie tak gorą­co ostat­nio dys­ku­to­wa­nej książ­ki Artu­ra Domo­sław­skie­go Kapu­ściń­ski non-fic­tion, mówi, że jedy­ne wyda­rze­nia, w któ­rych z całą pew­no­ścią nie będzie­my uczest­ni­czyć, to wyda­rze­nia prze­szłe… Ale z rów­ną pew­no­ścią moż­na powie­dzieć, że teraz nie mamy nija­kiej moż­li­wo­ści uczest­ni­cze­nia w wyda­rze­niach przy­szłych. Czy zatem poezja jutra będzie prze­su­nię­tą z lek­ka w kie­run­ku dyk­cji Rafa­ła Wojacz­ka lirycz­ną gueril­lą Kon­ra­da Góry, czy raczej baro­ko­wo roz­bu­cha­ną kon­tem­pla­cją zwy­czaj­no­ści Łuka­sza Jaro­sza? Czy prze­mó­wi do nas komu­ni­ka­cyj­nym szu­mem Agniesz­ki Mira­hi­ny, czy raczej będzie się zale­cać iro­nicz­nym znie­czu­la­niem śmier­ci Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go? Tego nie wiem, nikt nie wie – to pew­nik. Jedy­ny. Resz­ta jest spe­ku­la­cją. Od łaciń­skie­go – o czym przy­po­mi­na słyn­ny poemat Joh­na Ash­be­ry­’e­go – spe­cu­lum, lustro.

II.
Podob­noż z jakichś tam kla­sy­fi­ka­cji orga­nów paneu­ro­pej­skich wyni­ka nie­zbi­cie, że Pol­ska jest kra­jem winiar­skim… Oso­bli­we to przy­po­rząd­ko­wa­nie, sko­ro naj­bar­dziej nawet pobież­na per­cep­cja nad­wi­ślań­skich nawy­ków bie­siad­nych zda­je się wska­zy­wać nie­zbi­cie na abso­lut­ny pry­mat pre­dy­lek­cji gorzel­nia­no-bro­war­ni­czych. Gdy­by jed­nak wzmian­ko­wa­ne orga­na poku­si­ły się o doko­na­nie jakichś poważ­niej­szych nie­co kla­sy­fi­ka­cji, nie­chyb­nie by z nich wynik­nę­ło, że jeste­śmy kra­jem poetyc­kim. Zalew pro­duk­cji poetyc­kiej wła­śnie (zarów­no tej wyso­ko­ga­tun­ko­wej, jak i pod­le lirycz­no­po­dob­nej) jest od dwóch już dekad nie­wstrzy­ma­ny. Moż­na by powie­dzieć – pozo­sta­jąc na grun­cie tej od zale­wu poczę­tej, akwa­tycz­nej meta­fo­ry­ki – że poziom ilo­ścio­wy pol­skiej poezji usta­wicz­nie prze­kra­cza stan alar­mo­wy, wca­le czę­sto skut­ku­jąc przy­naj­mniej pod­to­pie­nia­mi. I nic nie wska­zu­je, żeby ta sytu­acja mia­ła się w naj­bliż­szych latach zmie­nić.

Przy­czyn tego sta­nu rze­czy wie­lo­krot­nie już pró­bo­wa­no dociec. Roz­strzy­gnięć – tak­że tych zdro­wo­roz­sąd­ko­wych – było spo­ro. Zwra­ca­no uwa­gę na pry­wa­ty­za­cję ryn­ku wydaw­ni­cze­go, skut­kiem cze­go każ­dy, kto miał tro­chę gro­sza na zby­ciu, mógł sobie coś tam wydać; a że gro­sza w jeśli już nie chu­dych, to w naj­lep­szym razie nie­pew­nych latach trans­for­ma­cji ustro­jo­wo-gospo­dar­czej niko­mu raczej nie zby­wa­ło w nad­mia­rze, więc wyda­wa­no rze­czy tań­sze – czy­li raczej kil­ku­dzie­się­cio­stro­ni­co­wy zbiór wier­szy, tudzież arkusz poetyc­ki, niż sąż­ni­stą powieść. Pod­no­szo­no też kwe­stię – do cze­go wie­lo­krot­nie powra­cał nie­zmor­do­wa­ny Prze­my­sław Cza­pliń­ski – zani­ku cen­tra­li, co owo­co­wać mia­ło roz­sy­pa­niem się ini­cja­tyw wydaw­ni­czych na mar­gi­ne­sy i pery­fe­rie daw­ne­go mono­li­tu lite­rac­kie­go, sku­pio­ne­go głów­nie w War­sza­wie i Kra­ko­wie. Lokal­ne przed­się­wzię­cia dys­po­no­wa­ły wpraw­dzie kom­plet­nie nie­zna­czą­cą siłą raże­nia jeśli cho­dzi o mar­ke­ting i dys­try­bu­cję, ale rekom­pen­so­wa­ły to ambi­cją i stra­te­gią ilo­ścio­wą: publi­ko­wa­ły wie­le i z dba­ło­ścią o arty­stycz­ną jakość (w peł­ni suwe­ren­nie defi­nio­wa­ną i dla­te­go ożyw­czo dys­ku­syj­ną), ale w śmiesz­nie niskich nakła­dach, tra­fia­ją­cych głów­nie na pół­ki nawie­dza­ją­cych wie­czo­ry autor­skie zna­jo­mych, i za gro­sze, zastę­pu­jąc kle­jo­ne grzbie­ty zszyw­ka­mi. Kon­sta­to­wa­no też postę­pu­ją­cą depro­fe­sjo­na­li­za­cję pisar­skie­go fachu: pisarz (a szcze­gól­nie poeta) w nowej rze­czy­wi­sto­ści nie mógł nawet marzyć o utrzy­my­wa­niu się z lite­ra­tu­ry; dota­cje z mitycz­nej cen­tra­li znik­nę­ły wraz z samą cen­tra­lą, fana­be­rie zwa­ne sty­pen­dia­mi arty­stycz­ny­mi były pie­śnią odle­głej przy­szło­ści (któ­ra to przy­szłość do dziś zresz­tą przy­bli­ża się ku nam kro­kiem nader śla­ma­zar­nym). A po godzi­nach – spę­dza­nych w biu­rze, szko­le czy w okien­ku ban­ko­wym – raczej trud­no napi­sać nowe Noce i dnie czy inną Sła­wę i chwa­łę… Stąd jako­by roz­ple­nie­nie się poezji (w pro­zie – nowe­li­sty­ki i wszel­kich jej pochod­nych) jako swe­go rodza­ju aktyw­no­ści lite­rac­ko-zastęp­czej, pozwa­la­ją­cej prze­trwać czas mar­ny w ocze­ki­wa­niu na wiel­kie powie­ścio­we syn­te­zy nowej rze­czy­wi­sto­ści, moż­li­wej do pokąt­ne­go upra­wia­nia nawet w cza­sie obo­wiąz­ko­we­go coty­go­dnio­we­go bra­in­stor­min­gu, w przy­tom­no­ści cre­ati­ve bądź exe­cu­ti­ve mena­dże­ra (przed­się­wzię­cia o cha­rak­te­rze para­in­te­lek­tu­al­nym zwa­ne­go w mrocz­nych cza­sach nie­boszcz­ki PRL‑u nasia­dów­ką).

Sytu­acja tu opi­sa­na wła­ści­wa jest dla cza­sów przede wszyst­kim ostat­niej deka­dy poprzed­nie­go stu­le­cia, z naci­skiem na jej pierw­szą poło­wę, zna­czo­ną nade wszyst­ko wpły­wem śro­do­wisk mniej lub bar­dziej zde­cy­do­wa­nie zorien­to­wa­nych wokół cza­so­pism „bru­Lion” i „Nowy Nurt” – do dziś zmie­ni­ło się pra­wie wszyst­ko. Pro­za­icy – Andrzej Sta­siuk, Olga Tokar­czuk, Woj­ciech Kuczok – utoż­sa­mia­ni z rewol­tą este­tycz­ną i świa­to­po­glą­do­wą lat tuż po ogło­sze­niu przez Joan­nę Szczep­kow­ską koń­ca komu­ni­zmu w Pol­sce, zna­leź­li dla sie­bie (cza­sem na chwi­lę, cza­sem na trwa­łe) miej­sce w lite­rac­kim i kul­tu­ral­nym main­stre­amie; poeci tak offo­wi jak Jacek Pod­sia­dło czy Mar­cin Świe­tlic­ki pora­sta­ją spi­żem na kar­tach pod­ręcz­ni­ków szkol­nych; cza­so­pi­sma bran­żo­we dostęp­ne są w księ­gar­niach całej Pol­ski nie­za­leż­nie od swo­ich lokal­nych uwi­kłań, a naj­roz­ma­it­szej maści skle­py inter­ne­to­we szczę­śli­wie kon­ku­ru­ją na polu roz­po­wszech­nia­nia naj­bar­dziej nawet nisko­na­kła­do­wej poezji z tknię­tym zatrwa­ża­ją­cym nie­do­wła­dem, dyk­tu­ją­cym wam­pi­rycz­no-feu­dal­ne warun­ki, ryn­kiem dys­try­bu­to­rów książ­ki. Nie zmie­ni­ło się tyl­ko jed­no: wciąż pozo­sta­je­my naro­dem wier­szo­pi­sów, dez­ak­tu­ali­za­cja scha­rak­te­ry­zo­wa­nych powy­żej, socjo­li­te­rac­kich uwi­kłań feno­me­nu popu­lar­no­ści bycia poetą nie osła­bi­ła w roda­kach prak­tycz­nej namięt­no­ści do mowy wią­za­nej. Był­byż więc Polak ani­ma natu­ra­li­ter poetą? Odtrą­bio­ny już czas jakiś temu przez Marię Janion zmierzch para­dyg­ma­tu roman­tycz­ne­go nie objął­by swym cie­niem tej jak­że roman­tycz­nej z ducha tęsk­no­ty za zamy­ka­niem myśli w sło­wa?

Pro­za nazy­wa, poezja pseu­do­ni­mu­je – tak bli­sko sto lat temu, z wła­ści­wą sobie afo­ry­stycz­ną prze­ni­kli­wo­ścią, gło­sił papież awan­gar­dy, Tade­usz Peiper. W ducho­wo zbli­żo­nym kli­ma­cie epo­ki pod­wa­li­ny fun­da­men­tal­nej dla dwu­dzie­sto­wiecz­nej reflek­sji nad lite­ra­tu­rą teo­rii kła­dli rosyj­scy for­ma­li­ści, gło­sem swo­je­go ojca-zało­ży­cie­la, Wik­to­ra Szkłow­skie­go, dekre­tu­jąc, że źró­dłem wszel­kiej poetyc­kiej aktyw­no­ści jest chwyt, gest unie­zwy­kle­nia – kom­pli­ko­wa­nie bez­po­śred­nio­ści związ­ków lite­ra­tu­ry z rze­czy­wi­sto­ścią, spra­wia­ją­ce, że poezja jest mową utrud­nio­ną, sku­pio­ną bar­dziej na samej sobie niż na rekre­owa­niu uto­pii nie­za­po­śred­ni­czo­nej refe­ren­cji. I nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że nad­zwy­czaj­na popu­lar­ność poezji dzi­siaj rów­nież ma swo­je źró­dło w podob­nej intu­icji: nie­po­chwyt­ność rze­czy­wi­sto­ści doma­ga się uzie­mia­ją­ce­go opi­sa­nia.

Czy­tam tkli­we, momen­tal­ne roz­bły­ski lirycz­ne Julii Szy­cho­wiak, jej epi­fa­nij­ne zapi­sy rze­czy­wi­ste­go idą­ce­go o lep­sze z nad­rze­czy­wi­stym; czy­tam Sła­wo­mi­ra Elsne­ra notat­ki ze zma­ga­nia inte­lek­tu­al­nej for­mu­ły z bru­tal­no­ścią tego, co dosłow­ne; czy­tam ele­ganc­ko wyuz­da­ne prze­plo­ty inter­tek­stu­al­nych dokucz­li­wo­ści i zachwy­ca­ją­cej zmy­sło­wo­ści, któ­rych tyle na każ­dej stro­nie Bio Julii Fie­dor­czuk. I wszę­dzie widzę oso­bli­wą mono­ma­nię: prze­świad­cze­nie, że sza­leń­stwo rze­czy­wi­sto­ści, ta coraz bar­dziej nie­obli­czal­na kul­tu­ra pędu, o któ­rej tak prze­ni­kli­wie pisał ongiś Paul Viri­lio, nie da się okieł­znać ina­czej niż przez posta­wie­nie jej tamy języ­ka. Fak­tycz­ność nowo­cze­sno­ści (tej naszej: póź­nej, „post­nej” czy jakiej­kol­wiek innej) cha­rak­te­ry­zu­je się dyna­mi­ką wyprze­dza­nia rozu­mie­ją­cych reak­cji zanu­rzo­nej w niej toż­sa­mo­ści – a to skut­ku­je, o czym wia­do­mo już od cza­sów Freu­da, wzmo­żo­ną pato­gen­no­ścią tego, co rze­czy­wi­ste. Poezja ofe­ru­je tu pocie­sze­nie nie­moż­li­we do prze­ce­nie­nia: języ­ko­wa kom­pli­ka­cja, naj­in­tym­niej­sza wła­ści­wość każ­dej poezji, nawet tej naj­lich­szej, zmu­sza świat do zatrzy­ma­nia się, pro­ble­ma­ty­zu­je jego oczy­wi­stość, dopi­su­je fizy­kal­nie nie­ist­nie­ją­ce wymia­ry do moż­li­wych wykre­sów każ­dej naocz­no­ści. Albo jesz­cze ina­czej: groź­nie roz­pę­dzo­ny świat cha­rak­te­ry­zu­je się krań­co­wym zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­niem (któ­re to zja­wi­sko ana­li­zo­wał w swo­im cza­sie Antho­ny Gid­dens), wszel­ka pry­wat­ność doma­ga się w nim sce­do­wa­nia na takie czy inne gru­py eks­perc­kie, odpo­wie­dzial­ne za ubez­pie­cze­nia, ochro­nę zdro­wia, pomna­ża­nie li tyl­ko wir­tu­al­nie ist­nie­ją­cych zaso­bów pie­nięż­nych, edu­ka­cję, napra­wy insta­la­cji elek­trycz­nych i wodo­cią­go­wych, pochó­wek… Poezja daje moż­li­wość odci­śnię­cia na insty­tu­cji zna­mie­nia każ­dej poje­dyn­czej idio­ma­tycz­no­ści; rze­czy­wi­ste może nas mijać w pędzie – rze­czy­wi­ste w zapi­sie ma sens, jaką­kol­wiek seman­tycz­ną zawar­tość o tyle tyl­ko, o ile zosta­je zale­ga­li­zo­wa­ne wyra­zi­stą, moc­ną sygna­tu­rą piszą­ce­go.

Boecjusz, rzym­ski filo­zof z prze­ło­mu V i VI wie­ku, pisze w wię­zie­niu – w ocze­ki­wa­niu na egze­ku­cję i poprze­dza­ją­ce ją tor­tu­ry – dzie­ło filo­zo­ficz­no-poetyc­kie O pocie­sze­niu, jakie daje filo­zo­fia. Nie­ludz­ką sytu­ację, w jakiej się zna­lazł, roz­bra­ja wła­snym gło­sem – przez mury lochu prze­cho­dzi i nawie­dza go pięk­na kobie­ta, ale­go­ria filo­zo­fii, któ­rej słod­kie sło­wa zmu­sza­ją okrut­ną rze­czy­wi­stość do zamilk­nię­cia. Gwał­tow­ny wysyp liry­ki w naszych oso­bli­wych cza­sach zda­je mi się pono­wie­niem tego gestu. De con­so­la­tio­ne poesia.

III.
Z tym, co powy­żej napi­sa­łem, wią­że się jak naj­ści­ślej feno­men byto­wa­nia poezji w prze­strze­ni nowych mediów, w rady­kal­nie odmie­nio­nym, zwłasz­cza przez inter­net, uni­wer­sum komu­ni­ka­cyj­nym.

Był czas – kil­ka lat temu, kie­dy to vir­tu­al reali­ty zawę­dro­wa­ła z wiel­ko­miej­skich śro­do­wisk inte­lek­tu­al­nych pod strze­chy – świę­ta powszech­no­ści, kar­na­wa­łu nie­ogar­nial­nej wol­no­ści wypo­wie­dzi. I zaraz też obwiesz­czo­no urbi et orbi śmierć tra­dy­cyj­nej insty­tu­cji lite­ra­tu­ry; oto – krzy­cza­no na dachach – każ­dy może być pisa­rzem i poetą; oto koniec dyk­ta­tu­ry publi­ku­ją­cych w pra­sie wyso­ko­na­kła­do­wej kry­ty­ków lite­rac­kich i napi­na­ją­cych liche inter­pre­ta­cyj­ne musku­ły w niszy cza­so­pism bran­żo­wych aka­de­mi­ków; oto teraz wije się w ago­nal­nych kon­wul­sjach mafia księ­ga­rzy i wydaw­ców, nie­ma­ją­ca szans nadą­żyć za tem­pem upo­wszech­nia­nia pisar­stwa w sie­ci; nad­cho­dzi oto czas, gdy każ­dy może być poetą i kry­ty­kiem, jeśli tyl­ko ma wolę przy­siąść do kla­wia­tu­ry i mysz­ki. Bycie współ­uczest­ni­kiem życia lite­rac­kie­go mia­ło być sank­cjo­no­wa­ne jedy­nie uży­ciem opcji „wyślij”.

Z dru­giej stro­ny – bar­dziej zacho­waw­cza lite­ra­tu­ra (ponie­kąd zapew­ne w geście obron­nym) zaczę­ła łasić się do nowej medial­no­ści. Tra­dy­cyj­ny wie­czór autor­ski zaczął ustę­po­wać miej­sca boga­to inkru­sto­wa­nym cyber­ne­ty­ką dzia­ła­niom per­for­mer­skim; rzą­dzą­cy się całym inkwi­zy­tor­skim instru­men­ta­rium restryk­cji i arbi­tral­no­ści rytu­ał kon­kur­su poetyc­kie­go zastą­pio­ny miał być pro­gra­mo­wo infan­tyl­nym mię­so­pu­stem sla­mu poetyc­kie­go, nobi­li­tu­ją­ce­go zra­zu liry­kę doraź­ną, momen­tal­ną, nie­rosz­czą­cą nija­kich pre­ten­sji do cze­goś tak reak­cyj­ne­go jak publi­ka­cja w cza­so­pi­śmie czy w zbio­rze poetyc­kim.

Minął czas jakiś i z tych eks­ta­tycz­nych apo­ka­lips nie zosta­ło, jak wol­no mnie­mać, zbyt wie­le. Lub – ostroż­niej nie­co: zna­la­zły one swo­je trwa­łe miej­sce w prze­strze­ni upra­wia­nia lite­ra­tu­ry, ale w naj­mniej­szym nawet stop­niu nie zmie­ni­ły obo­wią­zu­ją­cej w niej hie­rar­chii. Mło­dzi poeci nadal ślą swo­je wier­sze na kon­kur­sy, sta­wia­ją je pod prę­gie­rzem opi­nii dys­po­nu­ją­cych jakąś nie­do­stęp­ną pro­stacz­kom, trans­cen­dent­ną wła­dzą sądze­nia juro­rów. Do redak­cji cza­so­pism lite­rac­kich codzien­nie przy­cho­dzą dzie­siąt­ki (jeśli nie set­ki) kopert i załącz­ni­ków do listów elek­tro­nicz­nych wysy­ła­nych przez tych, któ­rzy jak kania dżdżu łak­ną ujrze­nia swo­jej twór­czo­ści namasz­czo­nej bło­go­sła­wień­stwem Guten­ber­ga. Na wie­czo­ry autor­skie ludzie wciąż jesz­cze przy­cho­dzą po to tyl­ko, by zoba­czyć i usły­szeć żywe­go poetę, by zamie­nić z nim sło­wo nie­za­po­śred­ni­czo­ne przez medium komu­ni­ka­to­ra elek­tro­nicz­ne­go. Owszem, por­ta­le spo­łecz­no­ścio­we i blo­gi poświę­co­ne poezji ple­nią się gęsto, ale sta­wiam dia­men­ty prze­ciw­ko orze­chom, że istot­ny pro­cent ich twór­ców i użyt­kow­ni­ków trak­tu­je je jako etap przej­ścio­wy do bycia poetą praw­dzi­wym: publi­ko­wa­nym, dru­ko­wa­nym, wyda­wa­nym, oma­wia­nym, dys­ku­to­wa­nym, spo­ty­ka­ją­cym się ze swo­ją publicz­no­ścią na festi­wa­lu lite­rac­kim.

Przy­czyn tego (domnie­ma­ne­go, acz moim zda­niem praw­do­po­dob­ne­go) sta­nu rze­czy upa­try­wał­bym wła­śnie w tym, o czym pisa­łem powy­żej: w poj­mo­wa­niu poezji jako prze­strze­ni pry­wat­no­ści, intym­no­ści, idio­ma­tycz­no­ści. Popkul­tu­ro­wa hała­śli­wość, mul­ti­me­dial­ny szum, skła­nia­ją­ca do wystu­dio­wa­nej eks­tra­wer­tycz­no­ści ludycz­ność sla­mu, zda­ją się sprze­nie­wie­rzać swe­go rodza­ju lirycz­ne­mu eidos, któ­rym jest wyci­sze­nie i uwew­nętrz­nie­nie. Komu­ni­ka­cja poetyc­ka sprzy­ja z jed­nej stro­ny cele­bro­wa­niu wła­snej poje­dyn­czo­ści (cza­sem „nie­przy­sia­dal­no­ści”, by się­gnąć po kla­sycz­ny już neo­lo­gizm Świe­tlic­kie­go), z dru­giej – wyma­ga stra­te­gii poro­zu­mie­nia mię­dzy czy­tel­ni­kiem a auto­rem opar­tej na naj­głęb­szej etycz­no­ści, na prak­ty­ko­wa­niu filo­zo­fii dia­lo­gu poj­mo­wa­nej jako nie­po­wta­rzal­ne wycho­dze­nie ku temu, co inne. To się nie spraw­dza w cywi­li­za­cji kul­tu­ro­we­go spek­ta­klu, w kar­na­wa­li­za­cji obco­wa­nia z poezją. Krę­ce­nie kli­pów poetyc­kich, zamie­nia­nie wie­czo­ru poetyc­kie­go w towa­rzy­ską zgry­wę, może być zabaw­ne i uży­tecz­ne, ale o tyle tyl­ko, o ile jest zja­wi­skiem towa­rzy­szą­cym, uzu­peł­nia­ją­cym do szczę­tu tra­dy­cyj­ne słu­cha­nie bądź czy­ta­nie liry­ki – w żad­nym zaś wypad­ku nie da się ich prze­for­so­wać jako pry­mar­ne­go spo­so­bu per­cep­cji tego, co poetyc­kie. Współ­cze­sne życie lite­rac­kie dostar­cza tu dwóch szcze­gól­nie spek­ta­ku­lar­nych przy­kła­dów takie­go komu­ni­ka­cyj­ne­go fia­ska: pierw­szy z nich to Mar­cin Cec­ko, jeden z naj­pierw­szych eks­pe­ry­men­ta­to­rów na polu zmie­nia­nia sce­nicz­nej pre­zen­ta­cji poezji w wide­oklip na żywo, dru­gi – Jaś Kape­la, nie­ko­ro­no­wa­ny król pol­skie­go sla­mu. Poezja jed­ne­go i dru­gie­go z nich w czy­ta­niu się po pro­stu nie spraw­dza: razi swo­ją miał­ko­ścią, odsła­nia pokła­dy ukry­te­go pod efek­ciar­stwem bana­łu, bez w taki czy inny spo­sób roz­dę­te­go szta­fa­żu sce­nicz­ne­go tra­ci swą kon­sy­sten­cję, roz­mie­nia się na byty słow­ne nie­war­te uważ­niej­szej lek­tu­ry. I dla­te­go, jak wol­no sądzić, obaj poeci, nie­za­leż­nie od spek­ta­ku­lar­no­ści uru­cha­mia­nych przez nich stra­te­gii auto­pro­mo­cyj­nych, ska­za­ni są na byto­wa­nie na obrze­żach poetyc­kie­go main­stre­amu – przy­naj­mniej w tym zna­cze­niu, w jakim o nim tutaj mówię.

Wiem: wygła­szam sądy skan­da­licz­nie zacho­waw­cze, nie­wąt­pli­wie ska­żo­ne idio­syn­kra­tycz­no­ścią nie­wol­nych od uprze­dzeń, naj­zu­peł­niej pry­wat­nych upodo­bań lite­rac­kich. Nie­mniej jed­nak taki wła­śnie ruch widzę w poezji choć­by Bar­to­sza Kon­stra­ta czy Paw­ła Sar­ny – poetów bądź to we współ­cze­snej liry­ce coraz bar­dziej zna­czą­cych (jak ten pierw­szy), bądź już w niej moc­no usa­do­wio­nych (wszak Bia­ły Ojcze­Nasz Sar­ny to pozy­cja wca­le czę­sto postrze­ga­na jako już kla­sycz­na dla liry­ki pol­skiej dwóch ostat­nich dekad). Zarów­no Kon­strat, jak i Sar­na wymu­sza­ją lek­tu­rę wie­lo­krot­ną, skon­cen­tro­wa­ną, uru­cha­mia­ją tak zna­czą­cą ilość języ­ków poetyc­kich (w tym tych naj­bar­dziej her­me­tycz­nych, awan­gar­do­wych), że zawę­ża­ją per­spek­ty­wę odbio­ru ich twór­czo­ści do prak­tyk lek­tu­ro­wych, podej­mo­wa­nych w opty­ce skraj­nie pry­wat­nej. I to w ślad za ich wybo­ra­mi roz­wi­jać się będzie – jak wol­no mnie­mać – spek­trum obie­ra­nych przez kolej­ne poko­le­nia wier­szo­pi­sów stra­te­gii pisar­skich.

IV.
I tak oto docie­ram do kwe­stii bodaj naj­bar­dziej nie­wdzięcz­nej – mia­no­wi­cie do potrze­by szki­co­we­go choć­by zapro­jek­to­wa­nia jakiejś glo­bal­nej poety­ki wier­sza nowe­go wie­ku. Uży­wam tu sło­wa „pro­jek­cja” nie bez powo­du – wszak „pro­jek­to­wa­nie” to w tym zna­cze­niu po pro­stu rzu­ca­nie w przy­szłość tu i teraz ulo­ko­wa­ne­go punk­tu widze­nia. A sko­ro tak, to jasnym jest, że moja pro­jek­cja mieć będzie cha­rak­ter po pierw­sze urosz­cze­nio­wy, po dru­gie – pra­gnie­nio­wy. Tak się zastrze­gam i ase­ku­ru­ję, bo histo­ria lite­ra­tu­ry ostat­nich dwu­dzie­stu lat docze­ka­ła się już kil­ku co naj­mniej opi­sów typo­lo­gicz­nych, z któ­rych każ­dy ponie­wcza­sie oka­zał się być pro­duk­tem o nader krót­ko­trwa­łej przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. I tak oto pierw­sza, wyra­zi­ście pola­ry­zu­ją­ca typo­lo­gia, to ta z same­go począt­ku ostat­niej deka­dy dwu­dzie­ste­go wie­ku: podział na – by odwo­łać się do fraz z mani­fe­stu Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go z wier­sza „Dla Jana Polkow­skie­go” – „poezję nie­wol­ni­ków” (któ­ra „żywi się ideą”, a te z kolei są „wod­ni­sty­mi sub­sty­tu­ta­mi krwi”) i na poezję, któ­ra poprze­sta­je na kon­sta­ta­cjach. „Jest czer­wiec. Wyraź­nie. Tuż po połu­dniu była burza. Zmierzch zapa­da naj­pierw na ide­al­nie kwa­dra­to­wych skwe­rach”. Czy­li – mówiąc bar­dzo sta­ro­świec­ko – na dyk­cję zaan­ga­żo­wa­nia i dyk­cję nie­zo­bo­wią­za­nia, pry­wat­no­ści. Ale natych­miast nastą­pić musia­ła kolej­na, rów­nie agre­syw­na dycho­to­mi­za­cja – do cze­go wal­nie przy­czy­ni­li się naj­waż­niej­si kry­ty­cy tam­te­go, eks­cy­tu­ją­ce­go skąd­inąd cza­su, Karol Mali­szew­ski i Jaro­sław Klej­noc­ki – tym razem już w łonie samych, by tak rzec, anty-Polkow­skich: był to podział na kla­sy­cy­stów (czy też neo­kla­sy­cy­stów, zwa­nych też pogar­dli­wie „zaga­jewsz­cza­ka­mi”) i bar­ba­rzyń­ców, lepiej zna­nych pod mia­nem o’ha­ry­stów. Tak zatem kla­sy­cy­stą zamia­no­wa­no ultra­ka­to­lic­kie­go tra­dy­cjo­na­li­stę Woj­cie­cha Wenc­la i sar­mac­kie­go awan­gar­dzi­stę Krzysz­to­fa Koeh­le­ra, na o’ha­ryzm zaś ska­za­no depre­syj­ne­go Świe­tlic­kie­go i rasta-pun­ko­we­go Pod­sia­dłę. I już po mniej wię­cej deka­dzie ta podwo­jo­na binar­ność oka­za­ła się kom­plet­nie nie­funk­cjo­nal­na – i oto Piotr Marec­ki try­um­fal­nie odtrą­bił nadej­ście „rocz­ni­ków sie­dem­dzie­sią­tych”, róż­nych jako­by w spo­sób zasad­ni­czy od twór­ców uro­dzo­nych za tow. Wie­sła­wa (choć do dziś nie za bar­dzo wia­do­mo, na czym ta glo­bal­nie postrze­ga­na odmien­ność mia­ła­by pole­gać, jak­kol­wiek – co przy­zna­ję z nie­ja­ką skru­chą – w samym oku cyklo­nu skrom­nie i nie­po­rad­nie, wątłym gło­si­kiem stu­den­ta dru­gie­go roku polo­ni­sty­ki usi­ło­wał na to pyta­nie odpo­wie­dzieć rów­nież niniej­sze sło­wa piszą­cy). Ale jesz­cze nie prze­brzmia­ły echa trąb, w któ­re dął Marec­ki, a już wysko­czy­ła niczym dia­beł z pudeł­ka kolej­na typo­lo­gia, tym razem tria­dycz­na, wedle któ­rej rocz­ni­ki sie­dem­dzie­sią­te ter­mi­nu­ją w trzech naj­głów­niej­szych szko­łach: post­sur­re­ali­stycz­nej kra­kow­skiej (Roman Honet), reali­stycz­nej ślą­skiej (Krzysz­tof Siw­czyk, Bar­tło­miej Maj­zel) i neo­lin­gwi­stycz­nej war­szaw­skiej (Jaro­sław Lip­szyc, Maria Cyra­no­wicz, Joan­na Muel­ler). A temu auty­stycz­nie nie­po­mne­mu kom­plet­ne­go języ­ków pomie­sza­nia dobu­do­wy­wa­niu kolej­nych pię­ter histo­rycz­no­li­te­rac­kiej wie­ży Babel towa­rzy­szy­ły – extra muros – rado­sne har­ce sta­rych i śred­nio-sta­rych mistrzów: Boh­da­na Zadu­ry, Pio­tra Som­me­ra, Andrze­ja Sosnow­skie­go, Tade­usza Pió­ry i Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, tym bar­dziej rosną­cych w siłę, im bar­dziej wymy­ka­ją­cych się kolej­nym zaszu­flad­ko­wa­niom.

Jeśli zatem miał­bym nale­ży­cie ostroż­nie spró­bo­wać zapo­wie­dzieć – a będzie to zapo­wiedź, raz jesz­cze pod­kre­ślam, pro­jek­cyj­na, urosz­cze­nio­wa (może nawet uro­je­nio­wa) i pra­gnie­nio­wo-fan­ta­zma­tycz­na – jaka będzie poety­ka jutra i poju­trza, to zwró­cił­bym uwa­gę na trzy zmien­ne: na imma­nen­tyzm dys­kur­su poetyc­kie­go (bądź jego roz­ma­icie cie­nio­wa­ny i mniej lub bar­dziej mani­fe­sta­cyj­nie oka­zy­wa­ny brak), na wciąż moc­ną obec­ność idio­mu pry­wat­no­ści i (rzecz sto­sun­ko­wo nowa) na wygo­nio­ną oneg­daj przez o’ha­ry­stów drzwia­mi, a dziś wra­ca­ją­cą oknem, poku­sę zaan­ga­żo­wa­nia, naj­sze­rzej poj­mo­wa­nej poli­tycz­no­ści. Pierw­sza z tych zmien­nych wyra­ża się w prze­świad­cze­niu, że poezja jest nade wszyst­ko bytem języ­ko­wym, że pisa­nie poezji to w isto­cie – jak chciał tego już Roman Jakob­son – obra­ca­nie komu­ni­ka­tu języ­ko­we­go do jego wnę­trza, że lite­ra­tu­ra przy­po­mi­na wstę­gę Möbiu­sa, geo­me­trycz­ny para­doks ska­zu­ją­cy każ­de wyj­ście ku temu, co zewnętrz­ne, na pozor­ność, na nie­uchron­ny powrót do wnę­trza (to, że ktoś owo napię­cie mię­dzy języ­ko­wym a poza­ję­zy­ko­wym usi­łu­je po ste­ma­ty­zo­wa­niu roz­bro­ić, nie zmie­nia isto­ty rze­czy: rela­cja ta wszak nadal rysu­je się jako pro­ble­ma­tycz­na). Taka modal­ność poetyc­ka jest nader wyra­zi­ście obec­na choć­by w pro­po­zy­cji lirycz­nej Anny Pod­cza­szy, a zwłasz­cza u Joan­ny Muel­ler (by dla porząd­ku pozo­stać wyłącz­nie w gru­pie pisa­rzy skom­ple­to­wa­nej w ramach pro­jek­tu „Poeci na nowy wiek”). Zmien­na dru­ga, idiom pry­wat­no­ści, ozna­cza domi­na­cję prze­świad­cze­nia – dobrze już skąd­inąd zna­ne­go z gorą­cych spo­rów, jakie prze­ora­ły pol­skie życie lite­rac­kie dwie deka­dy temu – że poezja jest po to, by mówić o rze­czach naj­bar­dziej wła­snych, by sta­wać się języ­kiem rady­kal­nie wyeman­cy­po­wa­ne­go ze wszel­kich zobo­wią­zań pod­mio­tu, osten­ta­cyj­nie utoż­sa­mia­ją­ce­go się z auto­rem. Na takiej filo­zo­fii ufun­do­wa­ny jest – przy całym jego, pro­wo­ka­cyj­nie hiper­este­tycz­nym prze­ra­fi­no­wa­niu – zamysł poetyc­ki Jac­ka Deh­ne­la. I wresz­cie trze­cia zmien­na: poli­tycz­ność. Ozna­cza ona zarów­no coś nader dosłow­ne­go: tak czy ina­czej dekla­ra­tyw­ne opo­wie­dze­nie się po stro­nie okre­ślo­ne­go świa­to­po­glą­du, jak i rzecz nie­po­mier­nie bar­dziej sub­tel­ną – wpro­wa­dza­nie poezji (poprzez uru­cha­mia­nie skry­tych w niej poten­cji eman­cy­pa­cyj­nych, sub­wer­syw­nych, desta­bi­li­zu­ją­cych, mniej­szo­ścio­wych) na powrót w poli­log deba­ty spo­łecz­nej. I cho­dzi tu o kwe­stie wagi pierw­szo­rzęd­nej, choć zapew­ne pozo­sta­ją­ce w sfe­rze naj­wznio­ślej uto­pij­nej – a mia­no­wi­cie o przy­wró­ce­nie poezji jej wagi w orze­ka­niu o tym, co istot­ne z punk­tu widze­nia całej polis. Ta wła­ści­wość liry­ki, przez całe wie­ki w geo­po­li­tycz­nie skom­pli­ko­wa­nej sytu­acji Pol­ski abso­lut­nie naj­do­nio­ślej­sza, zosta­ła dwa­dzie­ścia lat temu – co było pod­ów­czas gestem cał­ko­wi­cie uza­sad­nio­nym – zarzu­co­na, wymie­nio­na na roz­ma­icie poj­mo­wa­ne i wyszu­ka­nie meta­fo­ry­zo­wa­ne „odmo­wy współ­udzia­łu” i „nie­przy­sia­dal­no­ści”. Dziś wra­ca – przede wszyst­kim u Kon­ra­da Góry, ale też u rów­nież wymie­nia­nych już tutaj Wit­kow­skie­go, Elsne­ra, Mira­hi­ny. A co naj­waż­niej­sze – jest to powrót róż­no­ra­ko dale­ki od agi­ta­cyj­nej jed­no­znacz­no­ści, zdu­mie­wa­ją­co samo­świa­do­my, pod­mi­no­wa­ny wła­sną ogra­ni­czo­no­ścią.

Ale roz­pi­sa­nie mojej wizji poezji nowe­go wie­ku na te trzy zmien­ne to dopie­ro począ­tek zaba­wy: naj­waż­niej­szą bowiem cechą wymie­nio­nych powy­żej dyk­cji poetyc­kich, robo­czo i ogra­ni­cze­nie przy­po­rząd­ko­wa­nych stra­te­giom sło­wiar­sko-meta­ję­zy­ko­wej, idio­ma­tycz­no-pry­wat­nej i poli­tycz­nej, jest moim zda­niem iro­nicz­ność. Wszyst­kie te idio­lek­ty ucie­ka­ją w roz­ma­ity spo­sób jed­no­znacz­nym dopre­cy­zo­wa­niom – i w ten wła­śnie spo­sób sta­ją się iro­nicz­nepar excel­len­ce, czy­li w nie­skoń­czo­ność odwle­ka­ją­ce moż­li­wość defi­ni­tyw­ne­go (samo)rozumienia. Są one – by odwo­łać się do ter­mi­no­lo­gii Wol­fgan­ga Welscha – pło­dem aktyw­no­ści post­mo­der­ni­stycz­ne­go rozu­mu trans­wer­sal­ne­go, swo­bod­nie i twór­czo prze­kra­cza­ją­ce­go wszel­kie narzu­co­ne regu­ły popraw­no­ści: logicz­nej, her­me­neu­tycz­nej, poli­tycz­nej i każ­dej innej. Pry­wat­ne jest pod­mi­no­wa­ne poli­tycz­nym; poli­tycz­ne zde­to­no­wa­ne prze­świad­cze­niem o wyklu­cza­ją­cej zaan­ga­żo­wa­nie samo­zw­rot­no­ści figu­ral­ne­go języ­ka poezji; imma­nen­cja dys­kur­su prze­ora­na jest bruz­da­mi tego, co rze­czy­wi­ście prze­ży­te, doświad­cze­nio­we. A jeśli przy­jąć, że naj­bar­dziej bie­gu­no­wą odwrot­no­ścią tak poj­mo­wa­nej, trans­wer­sal­nej iro­nicz­no­ści jest naiw­ność, to przy­jąć nale­ży, że poezja w nowym wie­ku będzie skraj­nie nie­na­iw­na, wyzby­ta wszel­kiej osła­bia­ją­cej – choć czę­sto poczy­ty­wa­nej za wzmac­nia­ją­cą – nie­win­no­ści. Taka widzi mi się liry­ka naj­waż­niej­szych debiu­tan­tów ostat­nich lat – choć­by Edwar­da Pase­wi­cza: zna­jo­ma, a jed­no­cze­śnie inter­pre­ta­cyj­nie nie­po­chwyt­na; przej­mu­ją­co dosłow­na i zara­zem skraj­nie tek­stu­al­na; podej­mu­ją­ca ową rado­sną – jak chciał tego Roland Bar­thes – grę uwol­nio­nych ozna­ko­wań, a prze­cież powsta­ją­ca w budzą­cej usza­no­wa­nie tona­cji serio.

I tu, na zakoń­cze­nie, powra­cam do Jar­mu­scha i jego The Limits of Con­trol: poezja jutra i poju­trza – choć oczy­wi­ście zako­rze­nio­na w tra­dy­cjach, języ­kach opi­sa­nych i roz­po­zna­wal­nych – win­na być nade wszyst­ko zbaw­czą kon­wul­sją wyobraź­ni. Każ­dy gest poetyc­ki – kon­wen­cjo­nal­nie udo­mo­wio­ny – pro­wa­dzić powi­nien do roz­wi­kłań nie­ocze­ki­wa­nych. Aby­śmy nie zgnu­śnie­li. Aby­śmy nie zapo­mnie­li, że rze­czy­wi­stość – ta poetyc­ka, ta meta­po­etyc­ka i każ­da inna – jest osta­tecz­nie umow­na. I w tym jedy­na jej nadzie­ja.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.