Się działo
Przemysław Rojek
Głos Przemysława Rojka w debacie „Biurowe książki 2016 roku”.
strona debaty
Biurowe książki 2016 rokuWstęp
Najpierw tak ogólnie.
No, działo się sporo. Pomijam już sprawy o charakterze fundamentalnym – czyli pożegnanie Biura Literackiego z Wrocławiem, czyli nową odsłonę (bardzo udaną!) flagowego festiwalu wydawnictwa jako Stacji Literatura 21 w Stroniu Śląskim. Pomijam – bo rzecz ma dotyczyć książek, a zatem tego, co w Biurze zawsze było najważniejsze. No więc – powtarzam – działo się sporo. Wymieniam zatem – w kolejności absolutnie przypadkowej, niewartościującej. Po pierwsze – seria 22. Wiersze podróżne: efektowne kieszonkowe wydania homeopatycznych ilości utworów poetyckich pisarzy tak znacznych jak Jacek Dehnel, Roman Honet, Julia Szychowiak i Justyna Bargielska w autorskich wyborach. Ładnie to wyszło, elegancko i zabawnie – i choć niby wszystko to poezje znane i lubiane, to poprzez każdorazowy gest subiektywnego doboru materiału tekstowego przez poetki i poetów, czyta się to jakoś inaczej. Po drugie: cała seria Proza z Europy, prezentująca nowe, świeże głosy pisarzy niby w Polsce jakoś tam znanych (dotyczy to zwłaszcza Miljenko Jergovicia i Christopha Ransmayra), a przecież wciąż jeszcze nie dość chyba obecnych… Tu mała uwaga poboczna: równolegle do tej serii biBLioteka, sieciowy dwutygodnik Biura, realizowała projekt Nowe głosy z Europy, gdzie prezentowano pisarzy obecnych jeszcze mniej (a właściwie, z jednym wyjątkiem, wcale) – i choć to akurat wyszło moim zdaniem tak sobie, to jedno przynajmniej nazwisko z tego zestawu absolutnie zasługuje (zaraz, natychmiast!) na prezentację książkową: myślę tu o poezji Juany Adcock, niebywałej, dzikiej, proponującej dykcje zupełnie w Polsce nieznane. Po trzecie: klasyka – do zainicjowanej przez Biuro przed laty, heroicznej pracy wypełniania zawstydzających luk w polskich translacjach pisarzy od dawna już na Zachodzie należących do ścisłego kanonu, od Maurice’a Blanchota, Ronalda Firbanka i Raymonda Roussela, przez cudnie obłąkane Kochając Henry’ego Greena, doszliśmy w ostatnim sezonie do Nathalie Sarraute, Raymonda Queneau, Tommaso Landolfiego i (aż dwukrotnie!) do Jamesa Joyce’a. I dobrze, bardzo dobrze – tego nigdy dość, za ten wysiłek po wieki Biuru chwała. Po czwarte: Biuro Literackie po raz pierwszy tak wyraźnie i na taką skalę otworzyło się na to, co zaangażowane, polityczne, nieobojętne – a najbardziej spektakularnym tego zwrotu dokumentem jest oczywiście obmyślona przez Martę Koronkiewicz i Pawła Kaczmarskiego antologia Zebrało się śliny. I niezależnie od tego, jak się ten arcyważny tom ocenia (a ocenia się go, wiadomo: różnie), trzeba przyznać – się mówi, się dyskutuje, się atakuje i się broni. Dla tak pomyślanego – krytycznego, kontrolnego, konfrontacyjnego, nieufnego, prowokacyjnego – przedsięwzięcia wydawniczego nie może być chyba splendoru bardziej stosownego niż ten właśnie: że sieje ferment. Po piąte: udziałem Biura Literackiego stała się wciąż jeszcze najważniejsza polska nagroda literacka, czyli Nike; i niezależnie od całego tego przedziwnego – bo w ogromnej swej części strasznie słabo zamocowanego w interpretacyjnym konkrecie, powielającego liczmany i nobilitującego indywidualne nielubienia do rangi jakichś wątpliwych prawd uniwersalnych – hejtowania laureatki (Bronki Nowickiej) i jej książki (Nakarmić kamień), nie da się bez poważnego naruszenia reporterskiej poprawności podsumowywać roku w Biurze bez odnotowania wydarzenia tak doniosłego. Po szóste – na poważnie ruszyła seria e‑booków, i choć to nie do końca moja bajka, to dobrze, że w tej coraz powszechniej użytkowanej formie materialnej ukazują się na nowo książki, bez których niepodobna wyobrazić sobie historii najnowszej polskiej poezji (zapewne Biuro czeka w przyszłości jeszcze jedna zmiana logistyczna: w wersji e‑bookowej powinny też ukazywać się nie tylko rzeczy przeszłe i zaprzeszłe, ale też premiery wydawnicze, równolegle z edycją tradycyjną – no, ale pożiwiom, uwidim). Po siódme: najważniejszą książką Biurową (i nie tylko Biurową, bo to w ogóle rzecz wybitna) zeszłego roku było Nie Konrada Góry, ale o nim – o Nich – było mi już dane obszernie napisać gdzie indziej, więc napiszę o czymś innym, też ważnym; gdyby nie wstrząsający poemat Konrada, to właśnie byłoby moje najintensywniejsze czytelnicze doświadczenie z Biurową książką w ostatnich dwunastu miesiącach.
Rozwinięcie
Zamiaruję przeto napisać o Stacji wieży ciśnień Dawida Mateusza – żadna tam wielka recenzja (nie to miejsce, nie ten czas), po prostu kilka pośpiesznie rzuconych uwag, impresji, refleksji, pytań. I od razu muszę się zaasekurować – dlaczego wyróżniam właśnie tę książkę? Czyż ważniejsze od niej nie są choćby kontrolowane szaleństwa Landolfiego i Queneau? Albo od tak dawna i tak niecierpliwie w niektórych środowiskach oczekiwane wiersze miłosne Adrianne Rich? Czy nawet ta Bronka Nowicka, którą – choćby z powodów jakoś tam etycznych – dobrze by było wziąć w obronę? Może i są, ale wydaje mi się, że książka Mateusza najpełniej realizuje coś, co dla wielu jest wielką, od ponad dwóch dekad realizowaną misją Biura, Biura znakiem firmowym – czyli przecieranie nowych szlaków w poezji, otwieranie czytelniczych uszu na języki poetyckie dotychczas u nas niesłyszalne.
I.
I to by była w sumie już uwaga tak jakby recenzencka: że pierwszym, podstawowym moim doświadczeniem z wizyty w Stacji wieży ciśnień jest wrażenie ogromnej świeżości, że mam tak jakoś, iż książka Mateusza rezonuje we mnie echem do tej pory niesłyszanym.
II.
Bo w przypadku tego tomu mamy do czynienia z debiutem bardzo mocnym – i to się bardzo pięknie zgadza z filozofią wydawniczą niejakiego Artura Burszty: że lepiej, by autor (a już zwłaszcza debiutant właśnie) sporo odczekał, by nad książką się napracował, niż żeby miał sparzyć się przedwczesnym, niedojrzałym wejściem w drukowane obiegi; żadnych wielkich tajemnic zawodowej alkowy mojego byłego pryncypała nie zdradzam, Artur często i publicznie tę swoją zasadę oznajmia, nostalgicznie cokolwiek wspominając przy okazji legendarne późne debiuty czy to Marcina Świetlickiego, czy Andrzeja Sosnowskiego… No i nie da się ukryć, że Biuro Literackie takich spektakularnych, mocnych objawień ma na koncie sporo: Po sobie Julii Szychowiak, Nadjeżdża Szymona Słomczyńskiego, Antypody Sławomira Elsnera – wszystko to były książki zaskakujące, szeroko komentowane, doceniane i nagradzane. A przecież to nie koniec głośnych debiutanckich tomów Biura – bo była jeszcze przecież i Martyna Buliżańska, i Katarzyna Fetlińska… Ale uwaga: pisząc, że siła pierwszego tomu Mateusza „pięknie się zgadza z filozofią wydawniczą” szefa wydawnictwa, nie twierdzę bynajmniej, że to wyłącznie (ani nawet przede wszystkim) dzięki zagonieniu poety do roboty przez Bursztę Stacja wieży ciśnień wyszła, jak wyszła. Bo debiut Dawida coś bardzo ważnego różni jednak od wyżej wymienionych: kiedy ukazywały się pierwsze książki Fetlińskiej lub Buliżańskiej, obie poetki były jednak w środowisko szerzej (co nie znaczy, że wcale!) nieznane, a i metrykalnie znajdowały się w wieku dla debiutowania dość typowym; Dawid Mateusz tymczasem, po pierwsze – zdecydował się na wydanie pierwszej książki na chwilę przed swymi trzydziestymi urodzinami, po wtóre – Stacja wieży ciśnień niczego (paradoksalnie!) nie zapowiada, ale raczej potwierdza bardzo mocną pozycję Mateusza w polskiej poezji; kto miał wiedzieć, ten wiedział, że poeta taki jest i pisze niekiepsko. Autor zapewne się o to porównanie nie obrazi: bo z nim jest tak, jak z rockandrollowymi gigantami w typie The Grateful Dead czy TSA bądź Dżemu, którzy przez lata szarpali struny na wszelkich możliwych scenach, a do studia wchodzili po raz pierwszy wyłącznie po to, by sprawić miły (a do tego skazany na komercyjny sukces) prezent swoim i tak już licznym fanom. I trudno czytać Stację wieży ciśnień tak, jak zwykło się czytać debiuty – węsząc tropy dopiero się rysujące, rozgrzeszając ze słabostek, szukając mniej lub bardziej oczywistych antenatów i inspiratorów; wrócę do tego, co napisałem w pierwszym zdaniu tego tu podrozdzialiku: książka Mateusza to tom bardzo mocny, w pełni świadomy, dojrzały i dopowiedziany, efekt wieloletniego dojrzewania.
III
Tę dojrzałość widać przede wszystkim w niesłychanie misternej kompozycji tomu, w jego – nie waham się tak to ująć – meliczności. Ten muzyczny rozpęd słychać właściwie na każdym poziomie: począwszy od bardzo przemyślanego doboru tekstów (książka sumująca długie lata bardzo przecież intensywnej obecności poety w życiu literackim, jest ostentacyjnie nieobszerna), przez powracające, przeplatające się przez całość frazy i inwarianty tekstów układających się w quasi-cykle, aż po perfekcyjne formalne wykończenie poszczególnych utworów (koncert nieoczywistych rymów w Brugacie, skomplikowana, przywodząca na myśl Peipera i Przybosia struktura syntaktyczna Hymnu pierwszego).
IV
Ta dość oczywista konstatacja prowadzi mnie do refleksji nieco bardziej abstrakcyjnej: jak oddycha książka Dawida Mateusza? Marek Bieńczyk, zapytany kiedyś o to, na ile mocno stara się kontrolować pracę tłumaczy jego książek na języki obce, odpowiedział, że w zasadzie jest bardzo liberalny, ale ogromną wagę przywiązuje do tego, co z jego tekstem robi obcojęzyczna interpunkcja – bo przecież kropki, średniki i przecinki to rzecz niebywale ważna, to oddech tekstu, rzecz w nim najważniejsza. Tak, mnie również wydaje się, że poezja jest czymś na tyle zakorzenionym w doświadczeniu piszącego ciała, że musi mieć swój oddech… Dla (Biurowego i podsumowującego, a jakże) porównania: Nie Konrada Góry – charczenie, skandowanie, oddech zdławiony, trochę może jak u Różewicza, czkawka, w której odbija się metaliczny (a zatem również mięsny i ziemny – kto czytał, wie) smak krwi; Nakarmić kamień Bronki Nowickiej – pewny, równy, spokojny i wydłużony, świadomy oddech zwany w jodze ujjayi (na marginesie – mam czasem wrażenie, że właśnie od tej spokojnej siły odbijają się nieporadne czasem próby zdyskredytowania pisarstwa Nowickiej, że jest ona właśnie tym, kogo opisuje hipnotyczny trakt pierwszych zdań Białego mazura Zbigniewa Haupta: „jogą indyjskim, kiedy siedzi nogi skrzyżowawszy i ma płaskie stopy pod udami i płaską pierś, której westchnienie prawie że nie podnosi, a oczy w słup, a włos matowy i przysypany popiołem pokuty, a w bezradnych dłoniach otwartych ku górze dźwiga to nic, którego się pozbył i bez którego pozostaje”, a dzięki temu pozostaje ona nienaruszona przez krytykę, potrafi „zapomnieć, że się jest sobą, zapomnieć o ambicji dnia i ambicji miesiąca, i ambicji roku”). A Stacja wieży ciśnień? Cóż, każdy, kto próbował biegać, zna taki metafizyczny moment (u mnie następuje on – choć nie zawsze – gdzieś w okolicach czwartego, piątego kilometra, czyli mniej więcej w połowie zwykłego mojego dystansu), kiedy oddala się ciało ze swym bólem ud i przepony, kiedy zadyszka przechodzi w mocny, na tę chwilę doskonały rytm. To właśnie oddech Dawida Mateusza – wypracowany, silny, wyrazisty, niepodległy, który przychodzi jako gratyfikacja za zmaganie ze sobą i nie sobą.
V
Sprawa polityczności, zaangażowania – dużo się o niej w związku ze Stacją wieży ciśnień mówi. Jest tam niby jako motto Hans Magnus Enzensberger – ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w krytycznoliterackich omówieniach książki Mateusza słowa ważnego prawodawcy poetyckiej nieobojętności nieco się przecenia, że niepotrzebnie wiesza się całościowe odczytanie Stacji na tym krótkim przytoczeniu (zapoznając przy okazji owego przytoczenia obosieczną, ironiczną wymowę). Wydaje mi się, że jeśli już mówić o inspiracji Enzensbergerem w Polsce, to trzeba by sięgać po poetów bardziej bezpośredniego pisarskiego aktywizmu – po Kirę Pietrek czy Szczepana Kopyta; tymczasem Dawid Mateusz swoją filozofią pisania lokuje się w zupełnie innej przestrzeni wrażliwości i ekspresji. A we wstrząsającej rozmowie, jaką Dawid Mateusz przeprowadził dla biBLioteki z Konradem Górą przy okazji premiery Nie, pojawia się nazwisko innego poety, które zdaje mi się coś ciekawego sugerować: Roberta Bly’a. Mogłoby się wydawać, że autor Żelaznego Jana sytuuje się na antypodach poezji zaangażowanej – owszem, dawał on w swych wierszach z okresu wojny wietnamskiej wyraz przekonaniom pacyfistycznym, dużo bardziej jednak kojarzy się z twórczością będącą owocem skupionego, obserwacyjnego, detalicznego namysłu nad amerykańską prowincją. A przecież postawa taka znakomicie mieści się w pewnym typowo amerykańskim nurcie obywatelskiego sprzeciwu – tym, któremu patronuje Henry David Thoreau. Wycofanie, odrzucenie, zaniechanie są tutaj formami kontestacji – o tyle, o ile nie rezygnują z wyostrzonego przez dystans, krytycznego oglądu zastanego porządku. Jeśli więc szukać w Stacji wieży ciśnień politycznego zaangażowania, to – jak sądzę – właśnie takiego.
VI
Czego najlepszą realizacją jest powracający refrenicznie w Stacji upiór Majdanu. Nie bez powodu właśnie to – nie nasze polskie bezdomności, wykluczenia i symboliczne gwałty, ale Ukraina, ta dzika i wiecznie rozdarta między Zachodem i Wschodem, gdzie przy haniebnym zamilczeniu całej oświeconej Europy walka politycznych słów w imię rudymentarnych cywilizacyjnych wartości stała się ciałem walki zbrojnej. Tylko tam, nigdzie indziej (a pamiętacie te obrzydliwe pokrzykiwania niektórych piewców naszej wątpliwej resentymentalnej chwały? Niech majdańskie sotnie zdychają – zapluwali się – bo Wołyń, bo Bandera, bo UPA!) przelewano krew w imię haseł, których faktycznego znaczenia przeżarta Europa już zdążyła zapomnieć, rozmieniając je na groteskowo nieważny bilon przydatny wyłącznie w doraźnej elekcyjnej grze. Kto tego nie rozumie – niech przypomni sobie choćby straszne oskarżenie, jakie rzucił nam w twarz Andrzej Stasiuk… Dawid Mateusz nie jest naiwny, doskonale wie, że najciężej ważące polityczne spektakle docierają do nas wyłącznie jako medialne igrzysko (przypomina się niebywale uniwersalny, obrazoburczy tytuł jednej z książek Jeana Baudrillarda: Wojny w Zatoce nie było), sięga więc po największy wyrzut naszego politycznego sumienia ostatnich lat, by pokazać całą dwuznaczność naszego bycia-w-(politycznym)-świecie. Bo – i jest to wątek w Stacji wieży ciśnień niesłychanie ważny, a stematyzowany przez Mateusza we wspomnianej już rozmowie z Konradem Górą – nawet jeśli wydaje nam się, że nurt polityki zagarnia nas i niesie bezwolnych, to nie można rezygnować z prawa do mówienia, z obowiązku zabierania głosu.
VII
Dwuznaczne to, tak jak dwuznaczny jest sam tytuł książki Mateusza. Wieża ciśnień to specjalny zbiornik gromadzący wodę na nagły użytek w miejscach takich jak choćby stacje kolejowe (te wszystkie wieże wodne nieodzownie wznoszące się nad przystankami pociągów w westernach, falliczne fetysze rewolwerowej męskości) czy kopalnie – czyli miejsce zamknięcia, gromadzenia, odgraniczania. Ale przecież w razie czego ta woda znajdzie ujście, będzie gasić – a wieża ciśnień Dawida Mateusza jest dodatkowo „stacją”, kojarzącą się (również poprzez samą okładkę tomu, smakowicie przysposobioną przez Justynę Boguś) z wieżą radiową, z miejscem, z którego rozchodzi się głos. A ten bywa równie oczyszczający i życiodajny jak woda… Tak zatem – ciśnienie i rozprężenie, zamknięcie i otwarcie, gromadzenie i rozdawanie.
VIII
Bo tak poza wszystkim, to wydaje mi się, że Stacja wieży ciśnień jest – i niech ta obserwacja posłuży poniekąd za podsumowanie – znakomitą książką przygodową. Tak, właśnie przygodową – w sensie absolutnie ścisłym. Bo – po pierwsze – dzieje się tam niesłychanie wiele: symbolicznie i symptomatycznie rzecz ujmując, jest miejsce i na przycinanie ligustru, i na obcięty warkocz Julii Tymoszenko; patrzymy na świat i z Oslo, i z krakowskiego Mostu Dębnickiego. Ale, jak wiadomo, żeby napisać dobrą książkę przygodową, nie wystarczy materiał – trzeba jeszcze umieć go przenieść w opowieść, a to z kolei wymaga nadprzeciętnie uważnego spojrzenia. Tym wszystkim dysponuje Dawid Mateusz: bagażem doświadczenia, które potrafi zrozumieć i o którym potrafi opowiedzieć… Na swoim spotkaniu autorskim, które odbyło się w krakowskiej Kawiarni Literackiej 22 listopada (a które to spotkanie natychmiast przeszło do legendy; czyż jednak mogło być inaczej, skoro Wydarzenie rozpoczęło się od omdlenia prowadzącej, a skończyło performatywnym, zarządzonym przez Rybę pisaniem wspólnego wiersza przez wszystkich zebranych?) Dawid próbował przeciwstawić swoją strategię pisarską temu, w jaki sposób pisanie rozumie Szymon Słomczyński – jako celebrowanie samego siebie („nadjeżdża Szymon Słomczyński”!); jeśli nawet tak jest, to w wierszach Słomczyńskiego znacznie mniej jest Słomczyńskiego niż w wierszach Dawida Mateusza jego samego – bo podmiot poezji Szymona zawsze się rozprasza, potwornieje, przemienia, podczas gdy tekstowy byt spoglądający ze Stacji wieży ciśnień jest jakimś jednym wszechwidzącym i wszechopisującym okiem.
Zakończenie
Kiedy zaczynał się ten rok, co to się właśnie kończy – zaczynała się też ukazywać biBLioteka. I wyszło jakoś tak, że zostałem jej pierwszym – powiedzmy – redaktorem prowadzącym. Ale wyszło też tak, że jesienią trzeba mi było się z tym moim redaktorowaniem pożegnać. Czemu tak – o tym już pisałem, więc tym razem daruję sobie nadmierny narcyzm – chciałem tylko powiedzieć, że jeszcze jedną istotną rzeczą w Biurze w zeszłym roku było pojawienie się na „moim” miejscu (fatalnie to brzmi!) Krzyśka Sztafy. Patrzę na te numery biBLioteki, które zrobił Krzysztof – i widzę, że dzieje się dobrze, bardzo dobrze.
No i to by było chyba na tyle.
PS. Dopiero po napisaniu tego szkicu dotarła do mnie Latakia, trzecia książka poetycka Szymona Słomczyńskiego. I to też jest duża sprawa – na tyle duża, że nie będę się wygłupiał i mądrował teraz, na szybko; tom wart jest głębszego namysłu i uważnego opisania, co postaram się zrobić i o czym nie omieszkam Państwa powiadomić w czasie stosownym.
PPS. Dopiero po tym „dopiero”, które opisałem powyżej, dotarł do mnie tegoroczny zestaw świątecznych wierszy Biura – jak zawsze sympatyczny, ale zasadniczo inny niż dotychczas bywało: bo o ile w poprzednich latach tego typu upominki wydawnictwa zawierały utwory już wydane, o tyle teraz są to (z jednym wyjątkiem) zapowiedzi. No i nie będę krył ekscytacji, bo widzę, że Biuro Literackiego szykuje się z książkami Romana Honeta, Bronki Nowickiej, Kacpra Bartczaka, a na przyszłość jeszcze nieco bardziej odległą – Konrada Góry…
Działo się? No działo, działo. Ale się będzie dziać nie mniej. Czego – w okolicach świątecznych – Biuru, Państwu i sobie życzę.
O AUTORZE
Przemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.