debaty / ankiety i podsumowania

Się działo

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie „Biurowe książki 2016 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Wstęp

Naj­pierw tak ogól­nie.

No, dzia­ło się spo­ro. Pomi­jam już spra­wy o cha­rak­te­rze fun­da­men­tal­nym – czy­li poże­gna­nie Biu­ra Lite­rac­kie­go z Wro­cła­wiem, czy­li nową odsło­nę (bar­dzo uda­ną!) fla­go­we­go festi­wa­lu wydaw­nic­twa jako Sta­cji Lite­ra­tu­ra 21 w Stro­niu Ślą­skim. Pomi­jam – bo rzecz ma doty­czyć ksią­żek, a zatem tego, co w Biu­rze zawsze było naj­waż­niej­sze. No więc – powta­rzam – dzia­ło się spo­ro. Wymie­niam zatem – w kolej­no­ści abso­lut­nie przy­pad­ko­wej, nie­war­to­ściu­ją­cej. Po pierw­sze – seria 22. Wier­sze podróż­ne: efek­tow­ne kie­szon­ko­we wyda­nia home­opa­tycz­nych ilo­ści utwo­rów poetyc­kich pisa­rzy tak znacz­nych jak Jacek Deh­nel, Roman Honet, Julia Szy­cho­wiak i Justy­na Bar­giel­ska w autor­skich wybo­rach. Ład­nie to wyszło, ele­ganc­ko i zabaw­nie – i choć niby wszyst­ko to poezje zna­ne i lubia­ne, to poprzez każ­do­ra­zo­wy gest subiek­tyw­ne­go dobo­ru mate­ria­łu tek­sto­we­go przez poet­ki i poetów, czy­ta się to jakoś ina­czej. Po dru­gie: cała seria Pro­za z Euro­py, pre­zen­tu­ją­ca nowe, świe­że gło­sy pisa­rzy niby w Pol­sce jakoś tam zna­nych (doty­czy to zwłasz­cza Mil­jen­ko Jer­go­vi­cia i Chri­sto­pha Ran­smay­ra), a prze­cież wciąż jesz­cze nie dość chy­ba obec­nych… Tu mała uwa­ga pobocz­na: rów­no­le­gle do tej serii biBLio­te­ka, sie­cio­wy dwu­ty­go­dnik Biu­ra, reali­zo­wa­ła pro­jekt Nowe gło­sy z Euro­py, gdzie pre­zen­to­wa­no pisa­rzy obec­nych jesz­cze mniej (a wła­ści­wie, z jed­nym wyjąt­kiem, wca­le) – i choć to aku­rat wyszło moim zda­niem tak sobie, to jed­no przy­naj­mniej nazwi­sko z tego zesta­wu abso­lut­nie zasłu­gu­je (zaraz, natych­miast!) na pre­zen­ta­cję książ­ko­wą: myślę tu o poezji Juany Adcock, nie­by­wa­łej, dzi­kiej, pro­po­nu­ją­cej dyk­cje zupeł­nie w Pol­sce nie­zna­ne. Po trze­cie: kla­sy­ka – do zaini­cjo­wa­nej przez Biu­ro przed laty, hero­icz­nej pra­cy wypeł­nia­nia zawsty­dza­ją­cych luk w pol­skich trans­la­cjach pisa­rzy od daw­na już na Zacho­dzie nale­żą­cych do ści­słe­go kano­nu, od Maurice’a Blan­cho­ta, Ronal­da Fir­ban­ka i Ray­mon­da Rous­se­la, przez cud­nie obłą­ka­ne Kocha­jąc Henry’ego Gre­ena, doszli­śmy w ostat­nim sezo­nie do Natha­lie Sar­rau­te, Ray­mon­da Quene­au, Tom­ma­so Lan­dol­fie­go i (aż dwu­krot­nie!) do Jame­sa Joyce’a. I dobrze, bar­dzo dobrze – tego nigdy dość, za ten wysi­łek po wie­ki Biu­ru chwa­ła. Po czwar­te: Biu­ro Lite­rac­kie po raz pierw­szy tak wyraź­nie i na taką ska­lę otwo­rzy­ło się na to, co zaan­ga­żo­wa­ne, poli­tycz­ne, nie­obo­jęt­ne – a naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym tego zwro­tu doku­men­tem jest oczy­wi­ście obmy­ślo­na przez Mar­tę Koron­kie­wicz i Paw­ła Kacz­mar­skie­go anto­lo­gia Zebra­ło się śli­ny. I nie­za­leż­nie od tego, jak się ten arcy­waż­ny tom oce­nia (a oce­nia się go, wia­do­mo: róż­nie), trze­ba przy­znać – się mówi, się dys­ku­tu­je, się ata­ku­je i się bro­ni. Dla tak pomy­śla­ne­go – kry­tycz­ne­go, kon­tro­l­ne­go, kon­fron­ta­cyj­ne­go, nie­uf­ne­go, pro­wo­ka­cyj­ne­go – przed­się­wzię­cia wydaw­ni­cze­go nie może być chy­ba splen­do­ru bar­dziej sto­sow­ne­go niż ten wła­śnie: że sie­je fer­ment. Po pią­te: udzia­łem Biu­ra Lite­rac­kie­go sta­ła się wciąż jesz­cze naj­waż­niej­sza pol­ska nagro­da lite­rac­ka, czy­li Nike; i nie­za­leż­nie od całe­go tego prze­dziw­ne­go – bo w ogrom­nej swej czę­ści strasz­nie sła­bo zamo­co­wa­ne­go w inter­pre­ta­cyj­nym kon­kre­cie, powie­la­ją­ce­go licz­ma­ny i  nobi­li­tu­ją­ce­go indy­wi­du­al­ne nie­lu­bie­nia do ran­gi jakichś wąt­pli­wych prawd uni­wer­sal­nych – hej­to­wa­nia lau­re­at­ki (Bron­ki Nowic­kiej) i jej książ­ki (Nakar­mić kamień), nie da się bez poważ­ne­go naru­sze­nia repor­ter­skiej popraw­no­ści pod­su­mo­wy­wać roku w Biu­rze bez odno­to­wa­nia wyda­rze­nia tak donio­słe­go. Po szó­ste – na poważ­nie ruszy­ła seria e‑booków, i choć to nie do koń­ca moja baj­ka, to dobrze, że w tej coraz powszech­niej użyt­ko­wa­nej for­mie mate­rial­nej uka­zu­ją się na nowo książ­ki, bez któ­rych nie­po­dob­na wyobra­zić sobie histo­rii naj­now­szej pol­skiej poezji (zapew­ne Biu­ro cze­ka w przy­szło­ści jesz­cze jed­na zmia­na logi­stycz­na: w wer­sji e‑bookowej powin­ny też uka­zy­wać się nie tyl­ko rze­czy prze­szłe i zaprze­szłe, ale też pre­mie­ry wydaw­ni­cze, rów­no­le­gle z edy­cją tra­dy­cyj­ną – no, ale pożi­wiom, uwi­dim). Po siód­me: naj­waż­niej­szą książ­ką Biu­ro­wą (i nie tyl­ko Biu­ro­wą, bo to w ogó­le rzecz wybit­na) zeszłe­go roku było Nie Kon­ra­da Góry, ale o nim – o Nich – było mi już dane obszer­nie napi­sać gdzie indziej, więc napi­szę o czymś innym, też waż­nym; gdy­by nie wstrzą­sa­ją­cy poemat Kon­ra­da, to wła­śnie było­by moje naj­in­ten­syw­niej­sze czy­tel­ni­cze doświad­cze­nie z Biu­ro­wą książ­ką w ostat­nich dwu­na­stu mie­sią­cach.

Roz­wi­nię­cie

Zamia­ru­ję prze­to napi­sać o Sta­cji wie­ży ciśnień Dawi­da Mate­usza – żad­na tam wiel­ka recen­zja (nie to miej­sce, nie ten czas), po pro­stu kil­ka pośpiesz­nie rzu­co­nych uwag, impre­sji, reflek­sji, pytań. I od razu muszę się zaase­ku­ro­wać – dla­cze­go wyróż­niam wła­śnie tę książ­kę? Czyż waż­niej­sze od niej nie są choć­by kon­tro­lo­wa­ne sza­leń­stwa Lan­dol­fie­go i Quene­au? Albo od tak daw­na i tak nie­cier­pli­wie w nie­któ­rych śro­do­wi­skach ocze­ki­wa­ne wier­sze miło­sne Adrian­ne Rich? Czy nawet ta Bron­ka Nowic­ka, któ­rą – choć­by z powo­dów jakoś tam etycz­nych – dobrze by było wziąć w obro­nę? Może i są, ale wyda­je mi się, że książ­ka Mate­usza naj­peł­niej reali­zu­je coś, co dla wie­lu jest wiel­ką, od ponad dwóch dekad reali­zo­wa­ną misją Biu­ra, Biu­ra zna­kiem fir­mo­wym – czy­li prze­cie­ra­nie nowych szla­ków w poezji, otwie­ra­nie czy­tel­ni­czych uszu na języ­ki poetyc­kie dotych­czas u nas nie­sły­szal­ne.

I.

I to by była w sumie już uwa­ga tak jak­by recen­zenc­ka: że pierw­szym, pod­sta­wo­wym moim doświad­cze­niem z wizy­ty w Sta­cji wie­ży ciśnień jest wra­że­nie ogrom­nej świe­żo­ści, że mam tak jakoś, iż książ­ka Mate­usza rezo­nu­je we mnie echem do tej pory nie­sły­sza­nym.

II.

Bo w przy­pad­ku tego tomu mamy do czy­nie­nia z debiu­tem bar­dzo moc­nym – i to się bar­dzo pięk­nie zga­dza z filo­zo­fią wydaw­ni­czą nie­ja­kie­go Artu­ra Bursz­ty: że lepiej, by autor (a już zwłasz­cza debiu­tant wła­śnie) spo­ro odcze­kał, by nad książ­ką się napra­co­wał, niż żeby miał spa­rzyć się przed­wcze­snym, nie­doj­rza­łym wej­ściem w dru­ko­wa­ne obie­gi; żad­nych wiel­kich tajem­nic zawo­do­wej alko­wy moje­go byłe­go pryn­cy­pa­ła nie zdra­dzam, Artur czę­sto i publicz­nie tę swo­ją zasa­dę oznaj­mia, nostal­gicz­nie cokol­wiek wspo­mi­na­jąc przy oka­zji legen­dar­ne póź­ne debiu­ty czy to Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go, czy Andrze­ja Sosnow­skie­go… No i nie da się ukryć, że Biu­ro Lite­rac­kie takich spek­ta­ku­lar­nych, moc­nych obja­wień ma na kon­cie spo­ro: Po sobie Julii Szy­cho­wiak, Nad­jeż­dża Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, Anty­po­dy Sła­wo­mi­ra Elsne­ra – wszyst­ko to były książ­ki zaska­ku­ją­ce, sze­ro­ko komen­to­wa­ne, doce­nia­ne i nagra­dza­ne. A prze­cież to nie koniec gło­śnych debiu­tanc­kich tomów Biu­ra – bo była jesz­cze prze­cież i Mar­ty­na Buli­żań­ska, i Kata­rzy­na Fetliń­ska… Ale uwa­ga: pisząc, że siła pierw­sze­go tomu Mate­usza „pięk­nie się zga­dza z filo­zo­fią wydaw­ni­czą” sze­fa wydaw­nic­twa, nie twier­dzę bynaj­mniej, że to wyłącz­nie (ani nawet przede wszyst­kim) dzię­ki zago­nie­niu poety do robo­ty przez Bursz­tę Sta­cja wie­ży ciśnień wyszła, jak wyszła. Bo debiut Dawi­da coś bar­dzo waż­ne­go róż­ni jed­nak od wyżej wymie­nio­nych: kie­dy uka­zy­wa­ły się pierw­sze książ­ki Fetliń­skiej lub Buli­żań­skiej, obie poet­ki były jed­nak w śro­do­wi­sko sze­rzej (co nie zna­czy, że wca­le!) nie­zna­ne, a i metry­kal­nie znaj­do­wa­ły się w wie­ku dla debiu­to­wa­nia dość typo­wym; Dawid Mate­usz tym­cza­sem, po pierw­sze – zde­cy­do­wał się na wyda­nie pierw­szej książ­ki na chwi­lę przed swy­mi trzy­dzie­sty­mi uro­dzi­na­mi, po wtó­re – Sta­cja wie­ży ciśnień nicze­go (para­dok­sal­nie!) nie zapo­wia­da, ale raczej potwier­dza bar­dzo moc­ną pozy­cję Mate­usza w pol­skiej poezji; kto miał wie­dzieć, ten wie­dział, że poeta taki jest i pisze nie­kiep­sko. Autor zapew­ne się o to porów­na­nie nie obra­zi: bo z nim jest tak, jak z roc­kan­drol­lo­wy­mi gigan­ta­mi w typie The Gra­te­ful Dead czy TSA bądź Dże­mu, któ­rzy przez lata szar­pa­li stru­ny na wszel­kich moż­li­wych sce­nach, a do stu­dia wcho­dzi­li po raz pierw­szy wyłącz­nie po to, by spra­wić miły (a do tego ska­za­ny na komer­cyj­ny suk­ces) pre­zent swo­im i tak już licz­nym fanom. I trud­no czy­tać Sta­cję wie­ży ciśnień tak, jak zwy­kło się czy­tać debiu­ty – węsząc tro­py dopie­ro się rysu­ją­ce, roz­grze­sza­jąc ze sła­bo­stek, szu­ka­jąc mniej lub bar­dziej oczy­wi­stych ante­na­tów i inspi­ra­to­rów; wró­cę do tego, co napi­sa­łem w pierw­szym zda­niu tego tu pod­roz­dzia­li­ku: książ­ka Mate­usza to tom bar­dzo moc­ny, w peł­ni świa­do­my, doj­rza­ły i dopo­wie­dzia­ny, efekt wie­lo­let­nie­go doj­rze­wa­nia.

III

Tę doj­rza­łość widać przede wszyst­kim w nie­sły­cha­nie mister­nej kom­po­zy­cji tomu, w jego – nie waham się tak to ująć – melicz­no­ści. Ten muzycz­ny roz­pęd sły­chać wła­ści­wie na każ­dym pozio­mie: począw­szy od bar­dzo prze­my­śla­ne­go dobo­ru tek­stów (książ­ka sumu­ją­ca dłu­gie lata bar­dzo prze­cież inten­syw­nej obec­no­ści poety w życiu lite­rac­kim, jest osten­ta­cyj­nie nie­ob­szer­na), przez powra­ca­ją­ce, prze­pla­ta­ją­ce się przez całość fra­zy i inwa­rian­ty tek­stów ukła­da­ją­cych się w quasi-cykle, aż po per­fek­cyj­ne for­mal­ne wykoń­cze­nie poszcze­gól­nych utwo­rów (kon­cert nie­oczy­wi­stych rymów w Bru­ga­cie, skom­pli­ko­wa­na, przy­wo­dzą­ca na myśl Peipe­ra i Przy­bo­sia struk­tu­ra syn­tak­tycz­na Hym­nu pierw­sze­go).

IV

Ta dość oczy­wi­sta kon­sta­ta­cja pro­wa­dzi mnie do reflek­sji nie­co bar­dziej abs­trak­cyj­nej: jak oddy­cha książ­ka Dawi­da Mate­usza? Marek Bień­czyk, zapy­ta­ny kie­dyś o to, na ile moc­no sta­ra się kon­tro­lo­wać pra­cę tłu­ma­czy jego ksią­żek na języ­ki obce, odpo­wie­dział, że w zasa­dzie jest bar­dzo libe­ral­ny, ale ogrom­ną wagę przy­wią­zu­je do tego, co z jego tek­stem robi obco­ję­zycz­na inter­punk­cja – bo prze­cież krop­ki, śred­ni­ki i prze­cin­ki to rzecz nie­by­wa­le waż­na, to oddech tek­stu, rzecz w nim naj­waż­niej­sza. Tak, mnie rów­nież wyda­je się, że poezja jest czymś na tyle zako­rze­nio­nym w doświad­cze­niu piszą­ce­go cia­ła, że musi mieć swój oddech… Dla (Biu­ro­we­go i pod­su­mo­wu­ją­ce­go, a jak­że) porów­na­nia: Nie Kon­ra­da Góry – char­cze­nie, skan­do­wa­nie, oddech zdła­wio­ny, tro­chę może jak u Róże­wi­cza, czkaw­ka, w któ­rej odbi­ja się meta­licz­ny (a zatem rów­nież mię­sny i ziem­ny – kto czy­tał, wie) smak krwi; Nakar­mić kamień Bron­ki Nowic­kiej – pew­ny, rów­ny, spo­koj­ny i wydłu­żo­ny, świa­do­my oddech zwa­ny w jodze ujjayi (na mar­gi­ne­sie – mam cza­sem wra­że­nie, że wła­śnie od tej spo­koj­nej siły odbi­ja­ją się nie­po­rad­ne cza­sem pró­by zdys­kre­dy­to­wa­nia pisar­stwa Nowic­kiej, że jest ona wła­śnie tym, kogo opi­su­je hip­no­tycz­ny trakt pierw­szych zdań Bia­łe­go mazu­ra Zbi­gnie­wa Haup­ta: „jogą indyj­skim, kie­dy sie­dzi nogi skrzy­żo­waw­szy i ma pła­skie sto­py pod uda­mi i pła­ską pierś, któ­rej wes­tchnie­nie pra­wie że nie pod­no­si, a oczy w słup, a włos mato­wy i przy­sy­pa­ny popio­łem poku­ty, a w bez­rad­nych dło­niach otwar­tych ku górze dźwi­ga to nic, któ­re­go się pozbył i bez któ­re­go pozo­sta­je”, a dzię­ki temu pozo­sta­je ona nie­na­ru­szo­na przez kry­ty­kę, potra­fi „zapo­mnieć, że się jest sobą, zapo­mnieć o ambi­cji dnia i ambi­cji mie­sią­ca, i ambi­cji roku”). A Sta­cja wie­ży ciśnień? Cóż, każ­dy, kto pró­bo­wał bie­gać, zna taki meta­fi­zycz­ny moment (u mnie nastę­pu­je on – choć nie zawsze – gdzieś w oko­li­cach czwar­te­go, pią­te­go kilo­me­tra, czy­li mniej wię­cej w poło­wie zwy­kłe­go moje­go dystan­su), kie­dy odda­la się cia­ło ze swym bólem ud i prze­po­ny, kie­dy zadysz­ka prze­cho­dzi w moc­ny, na tę chwi­lę dosko­na­ły rytm. To wła­śnie oddech Dawi­da Mate­usza – wypra­co­wa­ny, sil­ny, wyra­zi­sty, nie­pod­le­gły, któ­ry przy­cho­dzi jako gra­ty­fi­ka­cja za zma­ga­nie ze sobą i nie sobą.

V

Spra­wa poli­tycz­no­ści, zaan­ga­żo­wa­nia – dużo się o niej w związ­ku ze Sta­cją wie­ży ciśnień mówi. Jest tam niby jako mot­to  Hans Magnus Enzens­ber­ger – ale nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że w kry­tycz­no­li­te­rac­kich omó­wie­niach książ­ki Mate­usza sło­wa waż­ne­go pra­wo­daw­cy poetyc­kiej nie­obo­jęt­no­ści nie­co się prze­ce­nia, że nie­po­trzeb­nie wie­sza się cało­ścio­we odczy­ta­nie Sta­cji na tym krót­kim przy­to­cze­niu (zapo­zna­jąc przy oka­zji owe­go przy­to­cze­nia obo­siecz­ną, iro­nicz­ną wymo­wę). Wyda­je mi się, że jeśli już mówić o inspi­ra­cji Enzens­ber­ge­rem w Pol­sce, to trze­ba by się­gać po poetów bar­dziej bez­po­śred­nie­go pisar­skie­go akty­wi­zmu – po Kirę Pie­trek czy Szcze­pa­na Kopy­ta; tym­cza­sem Dawid Mate­usz swo­ją filo­zo­fią pisa­nia loku­je się w zupeł­nie innej prze­strze­ni wraż­li­wo­ści i eks­pre­sji. A we wstrzą­sa­ją­cej roz­mo­wie, jaką Dawid Mate­usz prze­pro­wa­dził dla biBLio­te­ki z Kon­ra­dem Górą przy oka­zji pre­mie­ry Nie, poja­wia się nazwi­sko inne­go poety, któ­re zda­je mi się coś cie­ka­we­go suge­ro­wać: Rober­ta Bly’a. Mogło­by się wyda­wać, że autor Żela­zne­go Jana sytu­uje się na anty­po­dach poezji zaan­ga­żo­wa­nej – owszem, dawał on w swych wier­szach z okre­su woj­ny wiet­nam­skiej wyraz prze­ko­na­niom pacy­fi­stycz­nym, dużo bar­dziej jed­nak koja­rzy się z twór­czo­ścią będą­cą owo­cem sku­pio­ne­go, obser­wa­cyj­ne­go, deta­licz­ne­go namy­słu nad ame­ry­kań­ską pro­win­cją. A prze­cież posta­wa taka zna­ko­mi­cie mie­ści się w pew­nym typo­wo ame­ry­kań­skim nur­cie oby­wa­tel­skie­go sprze­ci­wu – tym, któ­re­mu patro­nu­je Hen­ry David Tho­re­au. Wyco­fa­nie, odrzu­ce­nie, zanie­cha­nie są tutaj for­ma­mi kon­te­sta­cji – o tyle, o ile nie rezy­gnu­ją z wyostrzo­ne­go przez dystans, kry­tycz­ne­go oglą­du zasta­ne­go porząd­ku. Jeśli więc szu­kać w Sta­cji wie­ży ciśnień poli­tycz­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia, to – jak sądzę – wła­śnie takie­go.

VI

Cze­go naj­lep­szą reali­za­cją jest powra­ca­ją­cy refre­nicz­nie w Sta­cji upiór Maj­da­nu. Nie bez powo­du wła­śnie to – nie nasze pol­skie bez­dom­no­ści, wyklu­cze­nia i sym­bo­licz­ne gwał­ty, ale Ukra­ina, ta dzi­ka i wiecz­nie roz­dar­ta mię­dzy Zacho­dem i Wscho­dem, gdzie przy hanieb­nym zamil­cze­niu całej oświe­co­nej Euro­py wal­ka poli­tycz­nych słów w imię rudy­men­tar­nych cywi­li­za­cyj­nych war­to­ści sta­ła się cia­łem wal­ki zbroj­nej. Tyl­ko tam, nigdzie indziej (a pamię­ta­cie te obrzy­dli­we pokrzy­ki­wa­nia nie­któ­rych piew­ców naszej wąt­pli­wej resen­ty­men­tal­nej chwa­ły? Niech maj­dań­skie sot­nie zdy­cha­ją – zaplu­wa­li się – bo Wołyń, bo Ban­de­ra, bo UPA!) prze­le­wa­no krew w imię haseł, któ­rych fak­tycz­ne­go zna­cze­nia prze­żar­ta Euro­pa już zdą­ży­ła zapo­mnieć, roz­mie­nia­jąc je na gro­te­sko­wo nie­waż­ny bilon przy­dat­ny wyłącz­nie w doraź­nej elek­cyj­nej grze. Kto tego nie rozu­mie – niech przy­po­mni sobie choć­by strasz­ne oskar­że­nie, jakie rzu­cił nam w twarz Andrzej Sta­siuk… Dawid Mate­usz nie jest naiw­ny, dosko­na­le wie, że naj­cię­żej ważą­ce poli­tycz­ne spek­ta­kle docie­ra­ją do nas wyłącz­nie jako medial­ne igrzy­sko (przy­po­mi­na się nie­by­wa­le uni­wer­sal­ny, obra­zo­bur­czy tytuł jed­nej z ksią­żek Jeana Bau­dril­lar­da: Woj­ny w Zato­ce nie było), się­ga więc po naj­więk­szy wyrzut nasze­go poli­tycz­ne­go sumie­nia ostat­nich lat, by poka­zać całą dwu­znacz­ność nasze­go bycia-w-(politycznym)-świecie. Bo – i jest to wątek w Sta­cji wie­ży ciśnień nie­sły­cha­nie waż­ny, a ste­ma­ty­zo­wa­ny przez Mate­usza we wspo­mnia­nej już roz­mo­wie z Kon­ra­dem Górą – nawet jeśli wyda­je nam się, że nurt poli­ty­ki zagar­nia nas i nie­sie bez­wol­nych, to nie moż­na rezy­gno­wać z pra­wa do mówie­nia, z obo­wiąz­ku zabie­ra­nia gło­su.

VII

Dwu­znacz­ne to, tak jak dwu­znacz­ny jest sam tytuł książ­ki Mate­usza. Wie­ża ciśnień to spe­cjal­ny zbior­nik gro­ma­dzą­cy wodę na nagły uży­tek w miej­scach takich jak choć­by sta­cje kole­jo­we (te wszyst­kie wie­że wod­ne nie­odzow­nie wzno­szą­ce się nad przy­stan­ka­mi pocią­gów w wester­nach, fal­licz­ne fety­sze rewol­we­ro­wej męsko­ści) czy kopal­nie – czy­li miej­sce zamknię­cia, gro­ma­dze­nia, odgra­ni­cza­nia. Ale prze­cież w razie cze­go ta woda znaj­dzie ujście, będzie gasić – a wie­ża ciśnień Dawi­da Mate­usza jest dodat­ko­wo „sta­cją”, koja­rzą­cą się (rów­nież poprzez samą okład­kę tomu, sma­ko­wi­cie przy­spo­so­bio­ną przez Justy­nę Boguś) z wie­żą radio­wą, z miej­scem, z któ­re­go roz­cho­dzi się głos. A ten bywa rów­nie oczysz­cza­ją­cy i życio­daj­ny jak woda… Tak zatem – ciśnie­nie i roz­prę­że­nie, zamknię­cie i otwar­cie, gro­ma­dze­nie i roz­da­wa­nie.

VIII

Bo tak poza wszyst­kim, to wyda­je mi się, że Sta­cja wie­ży ciśnień jest – i niech ta obser­wa­cja posłu­ży ponie­kąd za pod­su­mo­wa­nie – zna­ko­mi­tą książ­ką przy­go­do­wą. Tak, wła­śnie przy­go­do­wą – w sen­sie abso­lut­nie ści­słym. Bo – po pierw­sze – dzie­je się tam nie­sły­cha­nie wie­le: sym­bo­licz­nie i symp­to­ma­tycz­nie rzecz ujmu­jąc, jest miej­sce i na przy­ci­na­nie ligu­stru, i na obcię­ty war­kocz Julii Tymo­szen­ko; patrzy­my na świat i z Oslo, i z kra­kow­skie­go Mostu Dęb­nic­kie­go. Ale, jak wia­do­mo, żeby napi­sać dobrą książ­kę przy­go­do­wą, nie wystar­czy mate­riał – trze­ba jesz­cze umieć go prze­nieść w opo­wieść, a to z kolei wyma­ga nad­prze­cięt­nie uważ­ne­go spoj­rze­nia. Tym wszyst­kim dys­po­nu­je Dawid Mate­usz: baga­żem doświad­cze­nia, któ­re potra­fi zro­zu­mieć i o któ­rym potra­fi opo­wie­dzieć… Na swo­im spo­tka­niu autor­skim, któ­re odby­ło się w kra­kow­skiej Kawiar­ni Lite­rac­kiej 22 listo­pa­da (a któ­re to spo­tka­nie natych­miast prze­szło do legen­dy; czyż jed­nak mogło być ina­czej, sko­ro Wyda­rze­nie roz­po­czę­ło się od omdle­nia pro­wa­dzą­cej, a skoń­czy­ło per­for­ma­tyw­nym, zarzą­dzo­nym przez Rybę pisa­niem wspól­ne­go wier­sza przez wszyst­kich zebra­nych?) Dawid pró­bo­wał prze­ciw­sta­wić swo­ją stra­te­gię pisar­ską temu, w jaki spo­sób pisa­nie rozu­mie Szy­mon Słom­czyń­ski – jako cele­bro­wa­nie same­go sie­bie („nad­jeż­dża Szy­mon Słom­czyń­ski”!); jeśli nawet tak jest, to w wier­szach Słom­czyń­skie­go znacz­nie mniej jest Słom­czyń­skie­go niż w wier­szach Dawi­da Mate­usza jego same­go – bo pod­miot poezji Szy­mo­na zawsze się roz­pra­sza, potwor­nie­je, prze­mie­nia, pod­czas gdy tek­sto­wy byt spo­glą­da­ją­cy ze Sta­cji wie­ży ciśnień jest jakimś jed­nym wszech­wi­dzą­cym i wszech­opi­su­ją­cym okiem.

Zakoń­cze­nie

Kie­dy zaczy­nał się ten rok, co to się wła­śnie koń­czy – zaczy­na­ła się też uka­zy­wać biBLio­te­ka. I wyszło jakoś tak, że zosta­łem jej pierw­szym – powiedz­my – redak­to­rem pro­wa­dzą­cym. Ale wyszło też tak, że jesie­nią trze­ba mi było się z tym moim redak­to­ro­wa­niem poże­gnać. Cze­mu tak – o tym już pisa­łem, więc tym razem daru­ję sobie nad­mier­ny nar­cyzm – chcia­łem tyl­ko powie­dzieć, że jesz­cze jed­ną istot­ną rze­czą w Biu­rze w zeszłym roku było poja­wie­nie się na „moim” miej­scu (fatal­nie to brzmi!) Krzyś­ka Szta­fy. Patrzę na te nume­ry biBLio­te­ki, któ­re zro­bił Krzysz­tof – i widzę, że dzie­je się dobrze, bar­dzo dobrze.

No i to by było chy­ba na tyle.

PS. Dopie­ro po napi­sa­niu tego szki­cu dotar­ła do mnie Lata­kia, trze­cia książ­ka poetyc­ka Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go. I to też jest duża spra­wa – na tyle duża, że nie będę się wygłu­piał i mądro­wał teraz, na szyb­ko; tom wart jest głęb­sze­go namy­słu i uważ­ne­go opi­sa­nia, co posta­ram się zro­bić i o czym nie omiesz­kam Pań­stwa powia­do­mić w cza­sie sto­sow­nym.

PPS. Dopie­ro po tym „dopie­ro”, któ­re opi­sa­łem powy­żej, dotarł do mnie tego­rocz­ny zestaw świą­tecz­nych wier­szy Biu­ra – jak zawsze sym­pa­tycz­ny, ale zasad­ni­czo inny niż dotych­czas bywa­ło: bo o ile w poprzed­nich latach tego typu upo­min­ki wydaw­nic­twa zawie­ra­ły utwo­ry już wyda­ne, o tyle teraz są to (z jed­nym wyjąt­kiem) zapo­wie­dzi. No i nie będę krył eks­cy­ta­cji, bo widzę, że Biu­ro Lite­rac­kie­go szy­ku­je się z książ­ka­mi Roma­na Hone­ta, Bron­ki Nowic­kiej, Kac­pra Bart­cza­ka, a na przy­szłość jesz­cze nie­co bar­dziej odle­głą – Kon­ra­da Góry…

Dzia­ło się? No dzia­ło, dzia­ło. Ale się będzie dziać nie mniej. Cze­go – w oko­li­cach świą­tecz­nych – Biu­ru, Pań­stwu i sobie życzę.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.